
Jedz, pij i korzystaj z dodatkowego chromosomu X!
Dzisiaj po raz pierwszy w życiu obcięłam sobie sama włosy. Minęły dwa miesiące odkąd ostatni raz miałam na sobie jeansy. Nie tęsknię, tym bardziej, że zmienił mi się rozmiar. Normalnie nie noszę butów na obcasie, ale nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze przez osiem tygodni z rzędu chodzić w tych samych Birkenstockach i ciepłych skarpetach (te piorę!). Tusz do rzęs? Nieee. Nawet stanik okazał się podczas kwarantanny zbędnym narzędziem. Słucham podcastu Kasi Bem o 10 sposobach na minimalizm i z satysfakcją rejestruję, że co najmniej połowę tych wysiłków mam już za sobą dzięki epidemii. Dom wysprzątałam na wszystkie strony, z nudów odchudziłam szafki, wyrzuciłam stare gazety, nie kupuję ciuchów, bo dresy już mam. A kto wie, jaki rozmiar osiągnę, kiedy to odosobnienie się wreszcie skończy?!
Kwarantanna zmieniła nasze podejście do życia. W skrócie: z dnia na dzień nasze oczekiwania względem siebie i świata maleją. W zasadzie co takiego strasznego się stanie, jeśli zjem dodatkową kolację do serialu po północy, skoro wstanę jutro po południu i ominę śniadanie? I co z tego, że nie pojadę w tym roku na zagraniczne wakacje, skoro nikt nie pojedzie?! Śmierć FOMO [Fear of Missing Out] jest jednym ze skutków ubocznych epidemii. Bo niby gdzie miałybyśmy teraz być?! Z Instagrama zniknęły zdjęcia egzotycznych wakacji, fantastycznych imprez, na których wszyscy bawili się taaak dobrze, że zajęli się robieniem zdjęć, koncertów, premier, czy modnych ostatnio zdjęć z manifestacji. Teraz możemy wszyscy pogrążyć się w JOLGO [Joy of Letting Go], w połączeniu z radosną świadomością JOLO [You Only Live Once]. To dobrze, czy źle? Ciągle zadaję sobie to pytanie, a odpowiedź za każdym razem mam inną.
Odpowiedź nr 1: To świetnie! FOMO to przecież nic innego, jak absurdalny żal za imprezami, w których się nie uczestniczyło, które tylko dlatego wydają nam się takie istotne, że na nich nie byliśmy. Teraz, kiedy ich po prostu nie ma, okazuje się, że nic nie traciliśmy, wciąż jesteśmy naszym przyjaciołom tak samo, jeśli nie bardziej potrzebni. Wraz z kwarantanną pojawiło się wiele opcji odbywania imprez w necie, można korzystać z opcji Houseparty stworzonej przez Google, a nawet oglądać całą bandą seriale za pomocą aplikacji Netflix Party. Ale co z tego, skoro po dwóch miesiącach izolacji niewiele mamy sobie na tych wirtualnych imprezach do powiedzenia. W naszych życiach nie wydarzyło się nic spektakularnego, a ile można gadać o polityce? Dzięki izolacji wracają naprawdę bliskie, głębokie, przyjacielskie relacje. Każdy, kto już to przećwiczył wie, że zamiast gadać na zoomie z dziesiątką znajomych, lepiej usiąść przed komputerem z butelką wina i jedną przyjaciółką po drugiej stronie ekranu. Wtedy tematów jakoś nie brakuje.
A do tego dochodzą jeszcze wszystkie bonusy związane z JOLGO. Skoro nareszcie nie czujemy presji związanej z nadmiernym dbaniem o siebie, skoro nie mamy powodu, żeby zarywać noce (śmierć FOMO), mamy nareszcie przestrzeń i czas, żeby nawiązać głębszy kontakt ze sobą. A może ta kwarantanna uwolni nas od tego, co w naszym życiu zbędne i przekieruje naszą energię w innym, lepszym kierunku?
Odpowiedź nr 2: Szczerze wątpię. Minęły dwa miesiące i co? Wszyscy czujemy się, jak w „Czekając na Godota” Becketta, gdzie egzystencja bohaterów sprowadza się do trwania i czekania. Poczucie absurdu, stagnacja, kompletne zatracenie w cyklicznie powtarzalnych czynnościach. Czy dziś jest środa, czy czwartek? I w zasadzie jakie to ma znaczenie? Tym bardziej, że to, na co wszyscy czekamy może okazać się jeszcze straszniejsze niż nasze bierne trwanie w oczekiwaniu. Nikt nie wie, jak wyglądać będzie świat po epidemii. Nikt nie wie, jak głęboki będzie kryzys, na który wszyscy (nie)czekamy. Czy takie bierne trwanie w oczekiwaniu może nas jakoś wzbogacić? Bohaterów Becketta jakoś specjalnie nie wzbogaciło… Czy to dobrze, że sami z siebie wyrzekamy się tego, co wcześniej dawało nam energię do działania?
Kobiecość to performance. Przebieranie się, strojenie, malowanie, nakładanie zapachów – to element przedstawienia, które w normalnych okolicznościach urządzamy dla siebie na wzajem i naszych samców codziennie. Wystarczyły dwa miesiące bez szerokiej publiczności, a nasz wizerunek obrasta tłuszczem i niewydepilowanymi włosami. Małgorzata Rozenek ogłosiła, że „rezygnuje z rzęs [sztucznych – przyp.]”, Lara Gessler z hybrydowego manicure, a ja wstydzę się nawet pisać co jeszcze odpuściłam. Czy będziemy szczęśliwsze bez naszych atrybutów kobiecości? A skoro wyrzekamy się naszego codziennego przedstawienia, co może go zastąpić? Tu na pomoc przypędził Sharon Moalem, amerykański naukowiec i lekarz, autor bestsellerowych książek popularnonaukowych z pogranicza genetyki i teorii ewolucji, który dowodzi ostatnio w „The New York Times”, że kobiety radzą sobie w obecnej sytuacji lepiej niż mężczyźnie dzięki temu, że mają zdolność przekierowania swojej energii na „działanie w kryzysie”. To dlatego właśnie sprzątnęłyśmy dom zamiast dołować się faktem, że mamy siwe odrosty. To dlatego zajmujemy się gotowaniem wszystkiego z niczego, zamiast narzekać na dodatkowe kilogramy. Wszystko dzięki dodatkowemu chromosomowi X, który w trudnych sytuacjach pomaga nam utrzymywać nam na wyższym poziomie funkcje życiowe mózgu i dopowiada za stymulację naszego układu odpornościowego. W skrócie: może nie wyjdziemy z tej kwarantanny lepsze i ładniejsze, ale przynajmniej nie zwariujemy!