
Karawaną przez Maroko
Moje podróże do Maroka zaczynają się zwykle w Marrakeszu, zwanym Czerwonym Miastem od koloru murów obronnych. Miasto, choć zgiełkliwe i coraz liczniej zadeptywane przez jednodniowych turystów, zachowało swój czar. Trzeba tylko szybko uciec od tłumów, od straganów z chińszczyzną i marnym jedzeniem i zagubić się w labiryncie uliczek medyny, w zaułkach suków, w mellah, czyli dzielnicy żydowskiej. Tam, na dziedzińcach dawnych kupieckich zajazdów i składów, rzemieślnicy wciąż mozolnie kują ażurowe lampy, a szewcy szyją żółte babusze i pantofle z jedwabiu dla panny młodej. Objuczone świeżo wyprawioną skórą osiołki cierpliwie drepczą wąskimi uliczkami, a popędliwi tragarze rozganiają przechodniów donośnym „Balak!”.
Marrakesz z jednej strony otoczony palmowymi i oliwnymi gajami, a z drugiej strzeżony przez ośnieżone góry Atlas to wrota do krainy pustynnych oaz i dolin, którymi karawany ciągnęły aż z Timbuktu. To brama Wielkiego Południa.
Północ kraju i Góry Atlas
Droga wiedzie przez coraz suchsze tereny, czerwona ziemia kontrastuje z bielą szczytów potężniejących przed nami z każdą chwilą. Zaczynamy wspinać się najpierw wśród wzgórz, a potem serpentynami ku przełęczy Tizi n’Tichka, pokonując po drodze ponad 800 ostrych zakrętów. Późną jesienią i zimą drogę często zasypuje śnieg, więc warto przed podróżą sprawdzić, czy jest czynna. Mijamy małe wioski z przydrożnymi zajazdami, które kuszą zapachem baranich szaszłyków i smakowitych tadżinów – słynnych marokańskich dań jednogarnkowych w glinianych naczyniach o spiczastych pokrywach. Jeszcze przed przełęczą zatrzymujemy się w górskim miasteczku Taddert, słynącym z biżuterii ozdabianej ametystami, lapis-lazuli, agatami. Surowe etniczne wzory, wyraziste barwy – nie sposób się oprzeć.
Za przełęczą, po paru kilometrach karkołomnych zjazdów, zatrzymujemy się w Telouet. Cicha wioska położona w kotlinie wśród pól była dawniej najważniejszym miejscem na trasie karawan ciągnących z Sahary do morskich portów. A także siedzibą berberyjskiego rodu Glaouich.
Lord Atlasu
Pasza Marrakeszu, Tihami al-Glaoui, zwany lordem Atlasu, sprawował władzę nad Południem. Jego dawna rezydencja, stojąca na wzgórzu, sprawia wrażenie surowej warowni. Jej wnętrza kryją jednak misterne mozaiki, sztukaterie, malowidła, rzeźbienia w alabastrze, marmurze i cedrowym drewnie. Ponoć aż 300 artystów z Maroka, Andaluzji i Bliskiego Wschodu pracowało nad wystrojem tej rezydencji przez trzy lata. Pasza miał cztery żony: dwie były Berberyjkami, jedna Arabką, a jedna Francuzką oraz – jak głosi legenda – harem z 75 nałożnicami. Na rzecz pałacu pracowało blisko 1000 osób, a gośćmi lorda Atlasu bywali Charlie Chaplin i generał de Gaulle. Gospodarz miał wielką słabość do rasowych koni i markowych samochodów. Szczególnie upodobał sobie bentleye, zgromadził ich aż pięć. W 1914 roku Francuzi, po przejęciu władzy nad Marokiem, odebrali rodzinie prawo do pobierania opłat od karawan. Władca porzucił pałac i przeniósł się do Marrakeszu, gdzie zmarł w 1956 roku. Ród jednak nadal należy do najzamożniejszych w kraju, prowadzi interesy i ma liczne posiadłości.
Ajt Bin Haddu – tu kręcono „Gladiatora” i „Grę o tron”
Jedziemy na południe przez suche, górzyste tereny między rzekami Dades i Draa, starym szlakiem karawan. To kraina jak z bajki, gdzie pióropusze palm znaczą oazy, a do stoków wzgórz przyklejone są zbudowane z czerwonej gliny ksary – ufortyfikowane wsie – i kasby – warownie na szczycie wzgórza, w których mieszkańcy gromadzili zapasy i chronili się na wypadek ataku. Jedną z najsłynniejszych jest Ajt Bin Haddu, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Osada jest stara, istnieje co najmniej od XVI wieku, ma zachowany układ ulic, domy i warownię na szczycie. Leży na wzgórzu, z którego roztacza się wspaniały widok na rozległą dolinę rzeki Warzazat i gaje palmowe. Znamy go doskonale z filmu „Gladiator”, który właśnie tu był kręcony, podobnie jak wiele innych: m.in. „Pod osłoną nieba”, a ostatnio „Gra o tron”. 30 kilometrów stąd leży Warzazat, filmowa stolica Maroka wyposażona w nowoczesne studia, plany filmowe (można je zwiedzać) i lotnisko.
Dolina Róż i uprawy daktyli
Kto znajdzie się na Szlaku Kasb w kwietniu lub pierwszej połowie maja, powinien pojechać do El-Kelaa M’Gouna, wokół którego rozpościerają się obłędnie pachnące pola róży damasceńskiej zwane Doliną Róż. To specjalny gatunek: z płatków wytwarza się wodę różaną i bardzo cenny olejek dla perfumiarzy. Berberowie wierzą, że jego zapach chroni przed złymi duchami. Co roku na początku maja odbywa się trzydniowe święto połączone z jarmarkami, festynami, koncertami i wyborami Królowej Róż.
Z kolei w październiku warto odwiedzić Tafilalt, starożytną oazę, z której wywodzą się Alawici – jedna z największych królewskich dynastii Maroka. Oaza słynie z uprawy daktyli, których jesienne zbiory wieńczy wielkie święto. Na uroczystość co roku przybywa król Muhammad VI pobłogosławić zbiory i świętujących, a na straganach jest ponad sto odmian daktyli.
Sahara
Juki naszej karawany już pełne, więc czas ruszyć w głąb pustyni. Jedziemy wprost na południe ku granicy z Algierią, do M’hamid. Krajobraz z każdą chwilą pustynnieje, droga pełna dziur, bo mało kto tędy jeździ. Wjeżdżamy na ostatnie pasmo Jebel Jahoudi, skąd roztacza się obłędny widok na niekończące się morze piasku. Sfalowane wydmy czerwienieją w zachodzącym słońcu i rzucają fantastyczne, długie cienie. Stoimy w ciszy, wokół pusto, tylko wiatr uparcie przewiewa drobinki piasku. Noc jest bezchmurna, więc momentalnie robi się zimno. Nasi kierowcy rozpalają ognisko i siadają w kręgu. Są szczęśliwi, bo właśnie wrócili do swoich domów w M’hamid. To muzycy, więc w ruch idą table i djembe (bębny), ud, banjo i metalowe kastaniety. Melancholijne, transowe pieśni płyną jedna za drugą, wszystkie opowiadają o pustyni i o miłości. Śpiewamy z nimi i klaszczemy w dłonie, a potem zawinięci w koce słuchamy, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Wydaje się tuż na wyciągnięcie ręki, wygląda niczym bezdenne czarne szkło. Pochyla się nad nami nisko, coraz niżej…
Tekst ukazał się w „Urodzie Życia” 4/2019