
Marzysz o wakacjach w raju? Wybierz się z nami w rejs po Karaibach!
Wyprawę zorganizowała nam koleżanka – prawniczka z Waszyngtonu. Tylko ona zna nas wszystkie. Postanowiła zebrać nas w jednym miejscu, mając pewność, że się polubimy, a ona przy okazji nadrobi zaległości towarzyskie. Same silne osobowości. Kobiety, które zawsze mają coś do powiedzenia, więc nudy nie będzie. Spędzimy ze sobą siedem kolejnych dni i nocy. 24 godziny na dobę na niewielkiej przestrzeni. Zapowiada się niezłe wyzwanie w pięknych okolicznościach przyrody.
Wiatr prowadzi nas w stronę małej wysepki Saint Lucia, będącej samodzielnym państwem zrzeszonym w brytyjskiej Wspólnocie Narodów. Pogoda jest wymarzona. Żagle co i raz napinają energiczne podmuchy. Podwójny dziób naszej łodzi to wznosi się, to opada. Mimo to próbujemy działać w kambuzie, obejmując ramionami naczynia, które przesuwają się rytmicznie we wszystkie strony. Gotowanie przy przechyłach tak nam się podoba, że każdego dnia robimy z niego rytuał. Nasze salwy śmiechu udzielają się kapitanowi, który specjalnie wywija kołem sterowym, żebyśmy nie miały za łatwo. W końcu docieramy do Saint Lucia. Witają nas charakterystyczne dla wyspy zielone spiczaste stożki gór, z których najwyższa sięga aż 950 metrów. Wpływamy do kameralnej zatoczki Marigot Bay oddzielonej od morza wąskim półwyspem porośniętym szpalerem palm kokosowych. Rzucamy kotwicę i zażywamy pierwszej morskiej kąpieli o zachodzie słońca. Woda jest cieplejsza od powietrza. Nocą ciężkie od gwiazd niebo nie daje oderwać od siebie wzroku.
Gorące źródła
Następnego ranka ruszamy na podbój lądu. Krajobraz jest nadzwyczajnie pofałdowany. Jedziemy niewielkim busem. Co chwilę zatrzymujemy się przy punktach widokowych. Z góry możemy obserwować bujny tropikalny las i poszarpaną linię brzegową. W pewnym momencie kierowca informuje nas, że jesteśmy na miejscu. Trochę zdezorientowane wysiadamy, łapiemy haust powietrza i już wiemy, dokąd dotarłyśmy. Śmierdzi siarką. Tu i ówdzie z dziur w ziemi wydobywają się duszące wyziewy. Jesteśmy przy gorących źródłach, głównej atrakcji wyspy. Nakładamy na ciała i twarze błotną maseczkę, która idealnie działa na skórę, potem spłukujemy ją w piętrowych kamiennych kadziach z gorącą wodą. Kadzie nie mają sztucznego dna. Bąble biją z dołu z intensywnością godną jacuzzi, jednak nie ma tu żadnych urządzeń, które wspomagałyby ich produkcję. Wszystko jest dziełem natury. Po godzinie, czyste i odświeżone, czujemy się jak prawdziwe wcielenia Wenus, która właśnie wyszła z piany.
Grenady i smak kreolskiej kuchni
Naszym przeznaczeniem są teraz Grenadyny – jedne z owych legendarnych wysp szczęśliwych, gdzie życie ma być lekkie i przyjemne. A wśród nich – Bequia, uważana za klejnot archipelagu. Wyspa słynie z fenomenalnej kreolskiej kuchni opartej na owocach morza, wśród których królują gigantyczne homary przyrządzane na różne sposoby. Oczywiście ja jako zatwardziała weganka ich nie spróbuję, ale popatrzę na koleżanki, które nie będą w stanie się im oprzeć. Wpływamy do Port Elizabeth, głównej osady wyspy przytulonej do Zatoki Admiralicji. Jak zwykle w zatoce jest tłoczno od jachtów. Wyspa jest niewielka, wszędzie można dotrzeć piechotą. Wzdłuż plaży ciągnie się elegancki deptak, a przy nim długie lady z wyrobami miejscowego rzemiosła. Naszyjniki z muszelek, bransoletki, drobne rzeźby, T-shirty, kolorowe chusty – jest wszystko, czego dusza zapragnie. Sprzedawcy w tęczowych czapkach w stylu reggae za drobną opłatą częstują nas kokosami z wyciętymi maczetą dziurkami. Nie ma nic lepszego na skwar niż sok z kokosa. Stromą asfaltową drogą wchodzimy na najbliższe wzgórze. Nagrodą za wspinaczkę w upale jest widok na piękną turkusową zatokę nakrapianą białymi sylwetkami jachtów – teraz już wiemy, dlaczego Bequia plasuje się tak wysoko w rankingu grenadyńskiego archipelagu. Na wzgórzu znajdujemy też spory zbiór XVIII-wiecznych armat, które kiedyś strzegły wejścia do Port Elizabeth. Czas na ucztę. Wybór klimatycznych tawern jest tu nieprzebrany. Zewsząd dochodzą aromaty dymu, czosnku i ziół. W końcu zasiadamy w piaskowym ogródku jednej z knajpek. Pikantny smak frutti di mare dopełniamy słynnym miejscowym koktajlem banana daiquiri. Trudno sobie wyobrazić lepsze ukoronowanie posiłku pod palmami.
Rezydencje gwiazd na Musique
Następny punkt programu jest szczególnie ekscytujący. Na celowniku mamy Mustique, tajemniczą wyspę, która nazwę zawdzięcza prozaicznym komarom. Mustique brzmi jednak prawie jak Mistic, więc z miejsca dajemy pochłonąć się tworzeniu sensacyjnych historii. Niejedna z nich mogłaby znaleźć tu właśnie swój początek. Cała wyspa jest prywatną własnością. Wielu milionerów wzniosło na niej imponujące posiadłości z uspokajającym widokiem na ocean. Znajdziemy tu m.in. rezydencje Tommy’ego Hilfigera, Briana Adamsa, Micka Jaggera i Keitha Richardsa. Niestety, nie można ich zwiedzić, ale za małą fortunę można dostąpić zaszczytu przenocowania w jednej z nich. Jeśli ktoś jest urodzonym szczęściarzem, spotka jednego ze słynnych gospodarzy w miejscowym Basil’s Bar. Tu kawałki Stones’ów na żywo gra co prawda inna kapela, ale podobno nierzadko wtóruje jej swoim barytonem sam Mick Jagger.
Wyspa żółwi
Popularną formą zwiedzania wyspy jest objazd taksówką. Główny punkt programu to wizyta w jednej z luksusowych posesji. Udostępnione do zwiedzania domy nie należą do światowych gwiazd mody czy rocka, tylko co najwyżej do „szarych”, anonimowych właścicieli fortun, od których może zakręcić się w głowie. Nasza taksówka co chwilę się zatrzymuje. Wypielęgnowane przydrożne chaszcze są schronieniem dla ogromnej ilości żółwi. Te wędrują po asfalcie, nie bojąc się ani trochę o swoje życie. Ruchu prawie tu nie ma, a ciemnoskórzy kierowcy o królewskich manierach mają wprawę w ostrożnym prowadzeniu. Żadnemu żółwiowi krzywda stać się nie może. Przystanki wydłużają się jednak w nieskończoność, bo żółw jak to żółw, jeśli już decyduje się przejść przez jezdnię, robi to w iście „ekspresowym” tempie.
Białe piaski Macaroni Bay
Zwiedzamy rezydencję usytuowaną na zboczu wzgórza. Ma wielki basen i oszałamiający widok na morze. Podziwiamy rozmach architekta, sugerując jednak konieczne zmiany w wystroju. W efekcie opuszczamy posiadłość z gotowym planem na osiedlenie się... gdzieś nieopodal. Jedno jest pewne – musimy ochłonąć. Nie ma lepszego miejsca na odprężenie niż słynna biała plaża Macaroni Bay położona nad brzegiem Morza Sargassowego. Spod przymrużonych powiek obserwujemy błyski słońca na tafli wody pokrytej pomarańczowymi liniami gronorostów – bo tak nazywają się dryfujące tu na wielkiej powierzchni glony. W przeszłości te brunatno-pomarańczowe połacie wprowadzały żeglarzy w błąd, wyglądają bowiem jak skrawki lądu. A ponieważ morze to leży w obrębie Trójkąta Bermudzkiego, wiele jest legend o zaginionych tu statkach i łodziach. Nas jednak ogarnia osobliwa błogość… I nic w tym dziwnego. Na wyspach szczęśliwych to przecież podstawowy stan ducha. Nie wiemy wtedy jeszcze, że najlepszy dzień rejsu jest dopiero przed nami.
Wielki błękit Tobago Cays
Tobago Cays, do której dopływamy następnego dnia, zapiera dech w piersi. Wielka błękitna laguna z bujnym podmorskim życiem i z wodą przezroczystą jak powietrze ciągnie się po horyzont. Z pokładu możemy oglądać ławice różnobarwnych ryb i wielkie żółwie, które upodobały sobie to miejsce. W ułamku sekundy zanurzamy się w toń w maskach i płetwach. Widoczność pod wodą sięga kilkudziesięciu metrów. Żadna z wysepek rozsianych po lagunie nie jest na stałe zamieszkana. Rządzą tu rybacy, którzy raczą nas rybami z grilla i białym winem. Ja dostaję tak smacznie przyrządzone bataty, że niczego już więcej do szczęścia nie potrzebuję.
Czas powrotu zbliża się nieubłaganie. Po drodze na Martynikę odwiedzamy jeszcze Saint Vincent, gdzie nocujemy przycumowani w Cumberland Bay i łapiemy ostatnie chwile beztroski. Pożegnalne spotkanie z Martyniką odkrywa przed nami odciśnięte na wyspie piętno europejskiej cywilizacji zbudowanej przez Francuzów. To jeszcze bardziej zachęca nas do powrotu w te strony. Gdy siedzimy na swoich miejscach w samolotach, które rozwożą nas z powrotem w różne strony świata, każda z nas myśli o tym samym. Oprócz wrażenia, że ostatni tydzień spędziłyśmy w raju, zyskałyśmy coś znacznie bardziej wartościowego – przyjaźń. Najbliższy czas potwierdzi, że jest ona silniejsza nawet od naszych charakterów.
Tekst ukazał się w „Urodzie Życia” 5/2019