
Polinezja Francuska – boskie miejsce na środku Pacyfiku
W połowie lat 80. wyczynem było prawie wszystko, co dziś wydaje się normą. Okazją do świętowania było nawet zdobycie paru bananów w sklepie. Pamiętam z dzieciństwa taki dzień, gdy właśnie jadłam tego drogocennego banana i przeglądałam przy tym miesięcznik „Poznaj Świat”. W środku była fotografia bajkowo błękitnego morza z wyłaniającymi się z niego górami, pokrytymi zielonym aksamitem, i domkami na palach. Raj na końcu świata. Od tamtej pory zaczęłam o nim marzyć. Niedługo potem obejrzałam film „Bunt na Bounty”, który nie tylko utrwalił te dziecięce marzenia, ale też prawdopodobnie sprawił, że w dorosłym życiu podróżowanie stało się moją drugą naturą. Kiedy wreszcie wybrałam się w podróż na Polinezję Francuską, przekonałam się, że to rzeczywiście jest najbardziej zachwycające miejsce na świecie. Do dziś jestem pod wrażeniem tej wyprawy i gdy ktoś mnie pyta: „Gdzie jest najpiękniej?”, odpowiadam bez namysłu, że właśnie tam.
Na Polinezję zaprowadziła mnie pasja nurkowa. Słyszałam legendy o ławicach rekinów, majestatycznych mantach i ogromnych rybach napoleonach mieszkających w tamtejszych głębinach – musiałam zobaczyć to wszystko na własne oczy. Odległość od Polski sprawiła, że sama wyprawa na wyspy zabrała nam kilka dni. Ale nawet, gdyby miała trwać dwa tygodnie, warto przynajmniej raz w życiu tam dotrzeć.
Tahiti Paula Gauguina i Moorea
Lądowanie na lotnisku w Papeete na wyspie Tahiti nie było jednak obiecujące. Pamiętaliśmy wprawdzie, że uroki Tahiti docenił słynny francuski malarz Paul Gauguin (to tutaj powstał m.in. jego obraz „Kiedy mnie poślubisz?”, który kilka lat temu został sprzedany za astronomiczną cenę 300 mln dolarów, stając się tym samym drugim najdroższym obrazem świata), ale było to w drugiej połowie XIX wieku, kiedy wyspa nie była jeszcze tak bardzo skażona cywilizacją. Stolica zamorskiej Wspólnoty Francuskiej okazała się typową kolonialną metropolią, z której natychmiast chcieliśmy się ewakuować.
Popłynęliśmy na sąsiednią Mooreę. Liczyliśmy na spotkanie z wielorybem, ale zamiast tego naszą uwagę zajmowały stada delfinów, które wyskakiwały z wody, robiąc w powietrzu niewiarygodne akrobacje. Mooreę otacza niemal idealnie równy pas rafy koralowej.
Plaże z białym piaskiem oraz górujące nad wyspą wielkie, romantyczne skały sprawiają, że wyspa ta jest reklamowana jako idealne miejsce na spędzenie miesiąca miodowego. Z całym jednak dla niej szacunkiem – już następnego dnia naszej podróży okazało się, że w tej kategorii palma pierwszeństwa należy do Bora-Bora.
Bora-Bora
Polecieliśmy tam rejsowym samolotem. Za radą miejscowego przewodnika zajęliśmy miejsca po lewej stronie przy oknie, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć ją z góry w pełnej okazałości. Ponieważ wyspa jest atolem okalającym stożek powulkaniczny, z lotu ptaka wygląda jak zamek otoczony fosą i murem obronnym. Kolor wody „w fosie” jest tak intensywnie błękitny, że aż świeci! Wielu podróżników, którzy dotarli na Bora-Bora, w tym sławny kapitan James Cook, okrzyknęli ją „perłą Pacyfiku”. Pozostaje mi przyłączyć się do peanów. Nigdzie indziej nie widziałam tak fosforyzującego błękitu morza i monumentalnych skał, wypiętrzających się jak gotycka katedra z malutkiego skrawka lądu ku niebu.
Nic dziwnego, że Bora-Bora to ulubione miejsce gwiazd światowego kina. W miejscowym barze Bloody Mary’s byli chyba wszyscy odtwórcy głównych ról w najbardziej dochodowych hollywoodzkich produkcjach. Oczywiście my też odwiedziliśmy to miejsce skuszeni wykwintną kuchnią i dobrym winem, ale zanim weszliśmy, staliśmy przez pół godziny przy wielkich drewnianych tablicach, gdzie spisane były wszystkie nazwiska gwiazd, które kiedykolwiek odwiedziły ten przybytek. Stołować się w miejscu, w którym jedli m.in.: Marlon Brando, Harrison Ford, Johnny Depp czy Jane Fonda – to naprawdę coś!
Atole Rangiroa i Fakarava
Po kilku dniach na Bora-Bora zaczęliśmy jednak odczuwać, że jej popularność i związany z nią zgiełk zaczynają nas męczyć. Nadszedł wtedy czas na spotkanie z dwoma niewielkimi, lecz wyjątkowo urokliwymi atolami Rangiroa i Fakarava. Każdy z nich zamieszkuje nie więcej niż tysiąc mieszkańców. Obeszliśmy je w ciągu dwóch, trzech godzin. Podczas spacerów brzegiem morza można zobaczyć oswojone rekiny wąsate. Niegroźne dla plażowiczów żarłacze osiedliły się przy resortach turystycznych zwabione resztkami wyrzucanymi z kuchni do morza.
Obie wyspy przodują, jeśli chodzi o produkcję pereł, a popularną atrakcją dla turystów jest udział w „perłowej loterii”. Za 10 euro można kupić ostrygę i poprosić opiekuna perłowej farmy o jej otwarcie. Niemal w każdej ukryta jest perła. Szczęściarze trafiają na białe, czarne zdarzają się częściej.
Wyspy Polinezji Francuskiej są jednym z najdroższych miejsc na świecie. Nie dotyczy to tylko połączeń telefonicznych (obowiązuje taryfa unijna). Wszystko inne, jak to w raju, jest po prostu warte swojej ceny.
Tekst ukazał się w „Urodzie Życia” 8/2019