
„Góry nas uczłowieczają” – mówi Beata Sabała-Zielińska, góralka, autorka książki „Pięć Stawów. Dom bez adresu”
Dolina Pięciu Stawów to jedno z najpiękniejszych miejsc w Tatrach, dla wielu jedno z najpiękniejszych na świecie. O wybudowanym tam schronisku, słynnej „Piątce" Beata Sabała-Zielińska napisała książkę „Pięć Stawów. Dom bez adresu" ( wyd. „Prószyński i S-ka", Warszawa, 2020). Ale rozmawiamy nie tylko o niej. Także o dobrych górskich obyczajach, o Tatrach, które wciąż są do odkrycia, o fenomenie Zakopanego.
Agnieszka Dajbor: Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów to jedno z najbardziej obleganych miejsc w Polsce. Zawsze w Sylwestra trzeba tam było rezerwować miejsce nawet z rocznym wyprzedzeniem! A podejście nie jest łatwe. Wysokość ponad 1600 metrów robi swoje. Nie ma dojazdu, więc trzeba dojść „z buta” i jeszcze wnieść ciężki plecak. Co nas tam tak ciągnie?
Beata Sabała-Zielińska: To jest pytanie, które było motorem tej książki. Nie wiem, czy udało mi się na nie odpowiedzieć, to ocenią Czytelnicy, ale wgryzienie się w temat pokazało, że klimat schroniska jest niezwykły. Co ciekawe, w dużej mierze tworzą go turyści, którzy tam przychodzą, bo to ludzie pełni pasji, ciekawi świata. Marta Krzeptowska, jedna z szefowych schroniska, powiedziała, że w górach ludzie są mniej zakrzyczani, dzięki temu mają szanse się zauważyć. Kiedy idzie się po górach samotnie i czuje się ich potęgę, to spotkanie drugiego człowieka na szlaku jest prawdziwą radością. Patrząc na siebie – widzimy się, jesteśmy na siebie otwarci. I tę otwartość i gotowość do relacji czuje się w schronisku.
Niektórzy twierdzą, że Dolina Pięciu Stawów to polskie Shangri-La, mityczna kraina w chmurach, w której są i kwiaty, i śnieg. Pani też ma takie wrażenie?
To jest inny świat. Oddalony od zgiełku cywilizacji i od wszystkich problemów. Tam jesteśmy ponad nimi, tam dajemy sobie przyzwolenie, by zostawić to wszystko na dole. Parę lat temu poszłam do Stawów z moją córką Zosią, a że chodzenie po górach nie jest jej pasją, musiałam jej za towarzystwo na szlaku zapłacić. Poszłyśmy. I to było coś wspaniałego. Całą drogę gadałyśmy, nareszcie miałyśmy czas tylko dla siebie, nic nas nie rozpraszało, żadna nie zerkała do telefonu, nie miałyśmy takiej potrzeby. Na miejscu padłyśmy ze zmęczenia, a następnego dnia obudziło nas cudowne słońce odbijające się w Stawach.
Spędziłyśmy tam trzy dni. Na dole miałyśmy poczucie, że wróciłyśmy z innego wymiaru, natychmiast zaczęłyśmy tęsknić za spokojem na górze. Kilka dni później Zosia zapytała, czy przypadkiem znowu nie wybieram się do Stawów. Bo gdybym szła, to ona jest chętna. I nawet jest skłonna... zapłacić.
W Tatrach budzi się w nas empatia
Góry czynią ludzi lepszymi?
O tak, zdecydowanie. Ratownik Andrzej Maciata mówi wprost, że góry uczłowieczają. Kiedy widzimy, że ktoś potrzebuje pomocy, zawsze się zatrzymamy. Media, opisując tatrzańskie wypadki, często skupiają się na złych zachowaniach i niefrasobliwości turystów, bo takie historie lepiej się sprzedają, ale prawdziwy obraz jest inny. W Tatrach jest mnóstwo wspaniałych i budujących opowieści o empatii, współczuciu i braterstwie, gdy ludzie próbują ratować inną, często obcą osobę. Ile razy rezygnują ze swoich planów wycieczkowych, żeby kogoś sprowadzić, zostać z nim, poczekać na ratowników?
W majestacie gór widzimy, jacy jesteśmy mali, czujemy, że nie jesteśmy centrum świata, tylko jego częścią. To zmienia perspektywę. Marychna Krzeptowska mówi, że gdy człowiek zrozumie, że nie jest najważniejszy, to wtedy robi miejsce dla drugiego człowieka.
Góry wymagają uczciwości. Przytacza pani historię chłopaka, który został uznany za zaginionego. Przez całą noc szukali go ratownicy TOPR-u i pracownicy schroniska. A rano okazało się, że on śpi smacznie na podłodze, tylko nie chciał się meldować, żeby nie płacić.
Takie przypadki zdarzały się raczej w latach 80. i 90. kiedy kombinowanie uchodziło za rodzaj pożądanej i podziwianej wręcz umiejętności radzenia sobie w życiu. Teraz – przeciwnie, takie podejście traktowane jest jako nieeleganckie i nieuczciwe. Wykorzystywanie szlachetnej misji schronisk i oszukiwanie ludzi, którzy ciężko pracują, w imię zaoszczędzenia kilku złotych, jest po prostu niehonorowe.
Ale też kiedyś ludzie mniej oczekiwali, cieszyli się ze wszystkiego, nawet ze zwykłego wrzątku, a teraz podobno pytają o dania wegańskie?
To raczej nie w Stawach, bo tam jednak trafiają ludzie, którzy wiedzą, dokąd idą (notabene w Stawach są dania wegetariańskie). Ci turyści, tak zwani roszczeniowi, to raczej problem schronisk niżej położonych, do których można dojechać, np. schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Tam, owszem, pojawiają się turyści z walizkami na kółkach, spodziewając się pięciogwiazdkowego hotelu. Oczywiście w „Piątce” też zdarzają się nieporozumienia.
Bywają ludzie, którzy pierwszy raz od lat odeszli od biurka, poszli w góry i trafili do Doliny Pięciu Stawów, choć chcieli iść do Morskiego Oka. I wtedy jest ciężko, bo są źli, zdenerwowani i żądają odwiezienia ich na dół. Na szczęście to skrajne przypadki. Dostęp do informacji i dobrego sprzętu sprawia, że stajemy się coraz bardziej świadomymi i coraz lepiej wyposażonymi turystami.
Giewont, Kasprowy – święte góry ceprów!
Polacy kochają Tatry, zawsze w sezonie wakacyjnym widzimy kolejki na Giewont. Teraz w czasach COVID-u, kiedy mniej wyjeżdżamy za granicę, są jeszcze dłuższe. Niektórzy mówią, że zadeptujemy Tatry. Pani się z tym zgadza?
Nie do końca. Owszem, ludzie chodzą głównie utartymi szlakami, niemal każdy chce zaliczyć kultowe miejsca, takie jak Giewont, Kasprowy czy Morskie Oko, więc tłumy na tych szlakach są ogromne, ale jednocześnie w Tatrach jest mnóstwo miejsc niemal pustych. Choćby cudowne Tatry Zachodnie. Tam, powyżej schronisk, nie ma kolejek, nigdzie.
Górale żartują, że Giewont i Kasprowy to święte góry ceprów!
Problem nie polega na tym, że tam wchodzimy, tylko że wszyscy chcą się tam dostać o tej samej porze. Na przykład w wakacje, po późnym śniadaniu. Tymczasem w sezonie na Giewont można spokojnie wejść jedynie o świcie, a totalnie bez stresu trzeba wybrać się we wrześniu lub w październiku. Ale faktem jest, że w Tatry rocznie chodzi trzy i pół miliona turystów. To naprawdę dużo.
Chociaż to trudne góry, skaliste, strzeliste, strome.
To góry o charakterze alpejskim, o czym albo nie wiemy, albo nie pamiętamy. Często lekceważmy skalę ich trudności. Może dlatego, że Tatry są łatwo dostępne. Są niemal na wyciągnięcie ręki. Zresztą taki był zamysł twórców Towarzystwa Tatrzańskiego, którzy już na przełomie XIX i XX wieku robili wszystko, by zachęcić Polaków to górskiej turystyki. Dlatego Tatry po prostu przygotowano tak, by każdy mógł się nimi cieszyć. Mało kto wie, że Tatry to góry z najlepszą infrastrukturą turystyczną na świecie. Szlaki są wyznaczone, oznaczone, zabezpieczone łańcuchami, klamrami, drabinkami.
Takich ułatwień nie ma w innych górach. Chcesz iść w Alpy, Pireneje, Dolomity – musisz mieć mapę, kompas, GPS i być świetnie przygotowanym. U nas ludzie wyjadą kolejką na Kasprowy Wierch i nie zdając sobie sprawy z tego, że są już na wysokości niemal dwóch tysięcy metrów, podchodzą jeszcze kawałek, by po chwili z przerażeniem stwierdzić, że wszędzie wokół są przepaści i nie dadzą rady się ruszyć.
Pani ma swoje ulubione szlaki?
Mieszkam w Kościelisku, z widokiem na Tatry Zachodnie, przechodzę przez ulicę i jestem u wylotu Doliny Małej Łąki. Często chodzę na Przysłop Miętusi, lubię Staników Żleb, bo tam nie ma nikogo. Do sąsiedniej Doliny Kościeliskiej dziennie tnie nawet 5 tysięcy turystów, tymczasem obok jest puściusieńko. Dużo jest takich szlaków i to blisko tych dużych tras. Wystarczy wziąć mapę i poszukać.
Widmo Brockenu ciągle straszy
W Tatrach zawsze było sporo zabobonów i strasznych opowieści, szczególnie związanych z Zamarłą Turnią. Kiedyś śmierć w górach zwiastował biały motyl, potem Czarna Dama zrzucała turystów ze szlaku. Te opowieści jeszcze żyją?
Żyją w najlepsze, bo uwielbiamy się bać. A im większa bujda, tym większe emocje. Zawsze mnie szokuje i zadziwia, że ludzie nie wierzą w Boga, ale wierzą np. w sprawczą moc Widma Brockenu, choć historyjka o ostrzeżeniu, jakie za sobą niesie, została wymyślona od A do Z, pewnie „przy wódeczce”. Ale wiadomo, gdy gasną światła, wyobraźnia płata figle i wtedy pojawiają się duchy. A w „Piątce” ponoć pojawiały się nader często. Po szczegóły odsyłam do książki.
Góralskość – co to dzisiaj oznacza?
Góralskość to tradycja, pieczołowicie pielęgnowana i traktowana niezwykle poważnie. To gwara, strój, muzyka i obyczaje, ciągle żywe. To nie cepeliada, to tożsamość, którą górale przekazują z dziada pradziada. Dlatego nie lubią, gdy ktoś się pod nich podszywa lub ich udaje. Źle widziane jest przebieranie się za górala i kaleczenie gwary. To nas po prostu obraża.
Zakopane to światowy fenomen. Z jednej strony romantyka gór, z drugiej wielka kultura: Stryjeńscy, Witkiewicz, Witkacy, Szymanowski, słynny dom Astoria, do którego przyjeżdżali po wojnie wielcy artyści. Szymborska właśnie tu dowiedziała się o Nagrodzie Nobla. Macie własny styl zakopiański i nawet własny wiatr – halny. Czy tradycję się jeszcze kultywuje, czy ona jest w ogóle ważna?
Tak, wśród mieszkańców Zakopanego absolutnie tak. Ale wszystko się zmienia, Zakopane również. Krupówki są wielkomiejskie, nie ma tam prawdziwej góralszczyzny. Stanęły galerie ze szkła, w których królują modne marki. Niestety, na Krupówkach góralszczyzna jest w najgorszym, kiczowatym wydaniu. Masowa turystyka zrobiła swoje. Na szczęście niemal za rogiem, niedaleko deptaka, można znaleźć prawdziwe perły folkloru i zachwycić się nimi, tak jak zachwycali się Witkiewicz, Szymanowski, Stryjeńscy i inni wielcy artyści. Przypuszczam, że te wspaniałe lata Zakopanego mamy już za sobą.
Trudno przecież po raz kolejny zachłysnąć się naturalnością i dzikością Tatr, w każdym razie nie tak entuzjastycznie, jak na przełomie XIX i XX wieku.Teraz są inni ludzie, mają inne oczekiwania i inne wartości. Dawniej ci wielcy umieli docenić piękno i siłę tradycji. Umieli z niej czerpać, ale też mądrze nią „zarządzać”, wskazując i podpowiadając, w którą stronę iść. Przecież to cepry stworzyły Zakopane. To ich inicjatywy, ich pieniądze i ich wsparcie intelektualne stały się siłą napędowa tego miejsca. Górale pamiętają o tym i to szanują.
Pies na nartach
Wracając jeszcze na koniec do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. Pani nazywa „Piątkę” domem bez adresu, skąd takie skojarzenie, z piosenki Czesława Niemena?
Szczerze mówiąc, to nie wiedziałam, że Czesław Niemen taką piosenkę śpiewał. Powiedziały mi o tym dzieci Marychny Krzeptowskiej, podkreślając w rozmowie, że Stawy, jak we wspomnianej piosence, są ich „domkiem bez adresu”. To wydało mi się określeniem w punkt, bo taka była idea powstania schronisk tatrzańskich – żeby w górach były domy, w których wędrowcy mogą odpocząć. W Dolinie Pięciu Stawów, podobnie jak we wszystkich pozostałych tatrzańskich schroniskach, jest zasada, że przygarnia się każdego, choć czasem bywa to trudne…
Dolina Pięciu Stawów i schronisko to jest historia rodu Krzeptowskich, jednego z najstarszych na Podhalu.
W 2031 roku upłynie sto lat, od kiedy jedna rodzina prowadzi to schronisko. To ewenement na skalę światową. W latach 20. ubiegłego wieku schroniskiem w Dolinie Pięciu Stawów zarządzała Wiktoria Bigosowa, siostra Marii Krzeptowskiej. W 1931 roku schronisko przejęli Maria i Andrzej Krzeptowscy i od tego czasu jest w rękach jednej rodziny.
Przedwojenne czasy były pionierskie, a jednocześnie ludzie mieli ogromny hart ducha. Maria Krzeptowska wspomina, że „dla kondycji” jeździło się na nartach do lasu po drzewo. Nawet ulubiony pies Filanc miał w tym udział. Doczepiano mu specjalny stelaż i razem z ludźmi przynosił drzewo…
Tak, to były czasy, w których wszyscy pracowali, i to bardzo ciężko. Jedzenie i opał trzeba było wnieść na własnych plecach, a warunki rzadko były przyjemne. Ale pani Maria nigdy nie narzekała, jak była robota, to trzeba ją było zrobić – i tyle. Lubiła za to podkreślać przyjemne chwile, kiedy mieli czas na brydża czy na ukochane narty. A jeździli jak mało kto. Na szus z Miedzianego nawet teraz niewielu by się odważyło mimo znakomitego sprzętu narciarskiego. A wtedy! Przecież oni jeździli na ledwo oheblowanych dechach!
To schronisko ma szczęście do kobiet. Dzisiaj dowodzą nim wnuczki pani Marii – Marta i Marychna Krzeptowskie.
Pierwsza zaczęła tam pracować Marychna, pomagała ojcu w prowadzeniu schroniska. Potem, gdy je od niego przejęła, dołączyła Marta. Dziewczyny fantastycznie sobie radzą. Wyraźnie odziedziczyły talent po babci. Potrafią zarządzać schroniskiem, tworząc jednocześnie ciepłą, rodzinną atmosferę, z której słynie „Piątka”. To wynika także z podejścia do pracowników. „To nasza rodzina”, mówią Marychna i Marta.
Rozmowa ukazała się w miesięczniku „Uroda życia” 10/2020