
Hongkong jest jak durian. Poznaj wszystkie jego smaki
Durian jest królem owoców. Ma żółto-brązowe kolce, miękki miąższ przypominający konsystencją budyń i nieznany Europejczykom smak. Ja wyczułam w nim gorzkiego grejpfruta i ostro-słodki syrop z cebuli. Mówią, że durian smakuje jak niebo, ale pachnie jak piekło. To piekło pełne psującego się mięsa. Odpychające. Przerażające. Atakujące nozdrza i sprawiające, że chcesz uciec. Ja chciałam. Pierwszego dnia próbowałam wejść do sklepu spożywczego, ale smród wywołał u mnie odruch wymiotny. W Sham Shui Po, najbiedniejszej dzielnicy Hongkongu, wszystkie ulice pachną durianem. Trzeciego dnia wychodzę rano z hotelu, wciągam powietrze i nagle orientuję się, że mój nos zasymilował się z otoczeniem. To już nie smród, tylko hongkoński zapach, z kategorii tych ostrych, wyraźnych, zbliżonych do grejpfruta. Tak pachnie Hongkong.
Deszcz
Miasto najlepiej zwiedzać od października do grudnia. Ja odwiedzam je na przełomie lipca i sierpnia. Od dwóch dni szaleje tropikalny tajfun. Deszcz prawie wcale nie przestaje padać. W Polsce pewnie nie wychyliłabym nosa z domu, ale biorę przykład z Hongkończyków. Oni nie widzą sensu w szukaniu wymówek, że jest za ciepło czy zbyt mokro. Po prostu korzystają z życia. Wychodzę więc przed hotel. Ciepłe krople atakują moje nogi (resztę ciała ukrywam pod przeciwdeszczówką). Jest tak mokro, że czuję, jakbym spacerowała pod prysznicem. Ale jest ciepło. Przyjemnie. Droga do świątyni Dziesięciu Tysięcy Buddów wypełniona jest posągami. Uderza to, że każdy z przedstawionych arhantów jest cudownie niedoskonały. Jeden ma wielki brzuch, drugi wykrzywioną minę, inny przykrótką rękę. Ściga mnie natrętna myśl, że jestem bardzo, bardzo daleko od świata dążącego do ideału.
Feng shui
Ponad jedną trzecią terenu Hongkongu zajmują parki. W ogrodzie Nan Lian zachwyca antyczna chińska architektura ogrodowa, przepiękna roślinność i buddyjski klasztor Chi Lin Nunnery. Zaraz za nim na horyzoncie majaczy nowoczesność – wieżowce prężą się jak strażnicy. Podobnie jest w Wong Tai Sin, świątyni słynącej z magicznej mocy spełniania wszystkich życzeń. Kolorowe lampiony oraz wygięte i bogato zdobione dachy kontrastują z szarymi wieżowcami. Wieżowce wyglądają jak z klocków Lego. Co ciekawe, każdy projekt, zanim wejdzie w stadium budowy, konsultowany jest ze specjalistą od feng shui.
Natura
Wdrapanie się na szczyt Lion Rock wymaga zrobienia kilku, a nawet kilkunastu odpoczynków. Przynajmniej raz zastanawiam się, czy nie zrezygnować i nie wrócić na dół. Dobijająca jest świadomość, że nie wiem, jak daleko jest jeszcze do szczytu. Mijają nas Hongkończycy. Jedni idą spacerkiem, inni biegną. Z lekkością, uśmiechem i muzyką. Jest gorąco. Ponad 32 stopnie Celsjusza. Widok z 495 metrów wart jest kosmicznego wysiłku. To zupełnie inny Hongkong. Jakby pozbawiony chińskiego filtra. Czyste piękno – bez śladów komercji.
Podróbki
Jeśli w zamyśle twórców Causeway Bay, najsłynniejszej dzielnicy zakupowej, miała być ona małym Manhattanem, to ze smutkiem stwierdzam, że to jedynie chińska podróbka. Hongkoński Time Square sprawia, że czuję tęsknotę za prawdziwym Nowym Jorkiem. Uciekam więc do Mong Kok – zakupowego zagłębia z targowiskiem Ladies’ Market. Tu można kupić wszystko, ale lepiej nie pytać o cenę, jeśli czegoś nie chce się mieć. Sprzedawcy uznają takie pytanie za początek negocjacji. Po zakupach można posmakować jedzenia z ulicznych straganów i poobserwować ludzi.
Smaki
Jedzenie kwaśno-słodkie. Warzywa al dente. Obowiązkowo makaron albo ryż. Jeśli kurczak, to cięty razem z kośćmi. Pyszny i soczysty. Oprócz tego wołowina, wieprzowina i kaczki. Te ostatnie – usmażone – wiszą w witrynach lokali, zachęcając (lub odstraszając) potencjalnych gości. Owoce morza spacerują w akwariach i wydaje się, że wołają: „Mnie, zjedz mnie!”. Do posiłków podaje się herbatę. Tak mocną, że pijąc ją za pierwszym razem, miałam wrażenie, że wylizuję popielniczkę. Próbowałam uciekać od cukru (nie używam go od pół roku), ale musiałam się poddać. Szybko okazało się, że woda nie jest w stanie ugasić ognia w ustach, a hongkońska herbata wzbogacona cukrem – tak. Ognia, bo kuchnia chińska jest cudownie pikantna. Ale z pikanterią nie należy przesadzać. Ja przesadziłam, decydując się na trzeci z pięciu stopni ostrości (oczy wyszły mi z orbit, a usta zrobiły się ogromne). Moje podniebienie przyznało jednak pierwszą nagrodę obślizgłym rolkom wyglądem przypominającym galaretowane palce zombie. Pierwszy kęs był dziwny, ale połączenie dobrze przyprawionego nadzienia i sosu było obłędne.
Przestrzeń
Na wyspie kursują małe dwupiętrowe tramwaje. W pokoju hotelowym łazienka znajduje się w przedpokoju, a w pokoju mieści się tylko łóżko. Na próżno szukać szafy czy wieszaków na ręczniki. W Hongkongu na jeden kilometr kwadratowy przypada ponad 50 razy więcej mieszkańców niż w Polsce. Przestrzeń to towar deficytowy. Monster Building, ogromny budynek z lat siedemdziesiątych, budzi jednocześnie zachwyt i przerażenie. Jest przepięknie okropny i cudnie pozuje do zdjęć. Składa się ze zrośniętych ze sobą budowli, w których łącznie mieszka kilkadziesiąt tysięcy osób.
Durian
W środkach komunikacji miejskiej zdecydowanie więcej jest ludzi wpatrzonych w smartfony (często równocześnie dwa trzymane w jednej dłoni) niż tych, którzy ze sobą rozmawiają. W lokalach panuje gwar, w tych polecanych w przewodnikach – wręcz nie do wytrzymania. Dobre jedzenie można kupić na każdym rogu, nie trzeba więc trzymać się książkowych wytycznych. Podniesione głosy i specyficzny sposób wydawania z siebie dźwięków sprawia, że bardzo często wydaje mi się, że ludzie się kłócą. Wystarczy jednak na nich spojrzeć, by zorientować się, że to tylko normalna rozmowa. Hongkong jest jak durian. W pierwszym momencie odpycha tandetą, brudem i smrodem, ale jeśli przebijesz się przez jego kolczastą skorupę i zauważysz ludzi – zachwyca. Uczy spokoju, znajdowania radości w życiu, spontaniczności i tego, że w życiu najważniejsze jest to, jak bardzo pozwalamy sobie czuć się szczęśliwymi.
Tekst ukazał się w „Urodzie Życia” 12/2019