
„Największą zaletą w każdej miłosnej relacji jest wolność” – mówi Basia Szmydt
Basia jest jedną z naszych ulubionych twórczyń internetowych, bo nieraz zaraża nas swoim spokojem, zachwytem nad światem i nieraz przypomina nam, że to, co się liczy najbardziej w życiu, to rodzina i miłość. Basia o tych rzeczach pisze i mówi często – bez patosu i wielkich liter, ale za to otwarcie i ze szczerością.
Sylwia Niemczyk: Czy miłość jest dla ciebie ważna?
Basia Szmydt: Nie tylko dla mnie ważna, ale najważniejsza, i tak było od kiedy tylko pamiętam. Pochodzę z domu, gdzie było bardzo dużo miłości, marzyłam, że tak samo dużo miłości dostanę w związku, i tak się stało. Nie umiem sobie wyobrazić życia bez miłości mojego męża, dzieci i moich rodziców.
Umiesz powiedzieć, co to jest miłość?
Gotowej definicji nie mam, ale kiedyś sobie powiedziałam zdanie, że prawdziwa, dobra miłość jest wtedy, kiedy nie musisz przy tym drugim człowieku niczego udawać, możesz być w stu procentach sobą i dalej się tego zdania trzymam. Kocham moją rodzinę, kocham moją najlepszą przyjaciółkę – i każdego z nich kocham inaczej. Zresztą sama miłość do moich najbliższych też zmieniała się na przestrzeni lat.
Rozmawiałam kiedyś z prof. Wojciszke, który powiedział, że badać miłość to jak badać naturę wiatru na podstawie tego, co zamknęłyśmy w słoiku.
Tak, miłość jest tak różna, ma tyle różnych wymiarów, że kiedy pytasz mnie, czym wg mnie jest miłość, to nie wiem, czy mam opowiedzieć o tym, co czuję do mojego starszego syna, co do młodszego, jak kocham dziś mojego męża, jak zmieniała się moja miłość do mojej mamy. Czy może mam mówić o miłości do siebie, bo to też jest miłość, być może najważniejsza. Wielką rewolucją w moim postrzeganiu i odczuwaniu miłości było macierzyństwo. Kiedy rodzisz pierwszy raz, to kochasz niepewnie. Inaczej kochasz dziecko, które ząbkuje i płacze całymi nocami – mimo miłości masz momenty skrajne, kiedy chcesz wskoczyć w pociąg i wyjechać jak można najdalej. Potem, gdy dziecko rośnie, dojrzewa – uczysz się mądrej miłości, która polega również na stawianiu granic, co może być bolesne dla obu stron.
A miłość do męża? Jak ona się zmieniała? Jesteście razem od kilkunastu lat.
Na początku było wielkie zauroczenie, namiętność, zakochanie, tęsknota i wyrywanie się z domu, choćby po to, by zobaczyć się na jedną, krótką chwilę. Dzisiaj nasze wspólne życie wypełnione jest często bardziej prozaicznymi sprawami. Kiedy poznałam mojego męża, miałam 21 lat, jesteśmy razem od 15, mamy dwójkę dzieci. Przez te lata zmieniliśmy się nie tylko my sami, ale i relacja, która nas łączy. Kocham i jestem pewna, że kocham, ale jest to już miłość bardziej wymagająca. I bez względu na to, jak bardzo się kochamy, czasem potrzebujemy od siebie oddechu.
Uczymy się dawania sobie nawzajem wolności, przestrzeni. Dzisiaj więcej rzeczy nam w sobie przeszkadza niż na początku, ale uczymy się je akceptować i odpuszczać, bo kochamy. Ta bliskość i namiętność, która towarzyszyła nam 15 lat temu, dziś wygląda zupełnie inaczej. Jest równie piękna, ale inna. I sporo pracy musimy włożyć w to, żeby sobie przypomnieć o tym, że pora wybrać się na randkę, spędzić czas bez dzieci. To bardzo ważne. Dla mnie najważniejsze w związku było uświadomienie sobie, że te emocje i ta miłość na przestrzeni lat się zmieniła, i że to jest zupełnie ok. Że to naturalna kolej rzeczy. Że bez sensu jest mówienie „Och kiedyś to było lepiej”. Kiedyś było inaczej, a dzisiaj inaczej. To zupełnie normalne.
Według klasycznej w psychologii definicji miłość dzieli się na namiętność, intymność i zobowiązanie. I najważniejszy jest ten drugi składnik.
Dla mnie intymność jest wtedy, kiedy mam poczucie, że mój mąż zna mnie najlepiej na świecie, że mogę mu zaufać w pełni. Nigdy nie umiałam zrozumieć takich spotkań kobiet, na których każda po kolei obmawiała swojego partnera, zawsze się dziwiłam, że tak można. Dla mnie to był sygnał nielojalności wobec człowieka, z którym się dzieli życie.
Powiedziałaś też, że uczyłaś się też miłości do siebie.
Mam 36 lat i jestem absolutnie teraz skupiona na uczeniu się miłości do siebie. Robię to każdego dnia i mam poczucie, że jestem już gdzieś w połowie drogi. Dojrzewam, poznaję się lepiej, a to też sprawia, że zmieniają się moje relacje z innymi, także z najbliższymi ludźmi. Dziś częściej stawiam siebie na pierwszym miejscu. Częściej potrzebuję wyjechać gdzieś z przyjaciółkami, pobyć sama, bo tego potrzebuję, albo zostawić dzieciaki u babci, by móc wyrwać się na weekend z mężem. Uczę się też spędzać czas ze sobą, uczę się swojego towarzystwa. Uczę się tego, że nie zawsze wszystko trzeba robić wspólnie z mężem, i że największą zaletą w każdej relacji jest wolność i samodzielność.
Jedną z najtrudniejszych miłości dorosłej kobiety jest jej relacja z mamą.
Moja mama stworzyła mi cudowny dom, gdy byłam dzieckiem, ale gdy dorosłam, miałam okres, kiedy nie umiałam się odnaleźć w naszej relacji, ścierałam się z mamą bardzo, starałam się zerwać emocjonalną pępowinę, bo wydaje mi się, że w którymś momencie po prostu trzeba to zrobić. To wymagało od nas obu wielkiej pracy, bo jesteśmy bardzo różne, a jednocześnie bardzo zależy nam na sobie. Dzisiaj, jak patrzę do tyłu, widzę, że nie traktowałam nas równo: oczekiwałam, że mama zaakceptuje mnie taką, jaką jestem, a jednocześnie ja nie umiałam zaakceptować jej takiej, jaka jest. W każdej relacji – czy to chodzi o dziecko, czy o rodziców, czy o przyjaciół, czy partnera – jesteśmy wygrani, jeśli zaczniemy traktować się na równi. Jeśli dam przyzwolenie mojej mamie, że może być zmęczona po pracy, jeśli dam mojemu dziecku prawo do okazywania różnych emocji, nie tylko tych dobrych – to wtedy i im, i mi jest łatwiej. W miłości trzeba wyrównywać poziomy.
Czego ty potrzebujesz, żeby czuć się kochana?
To zależy od kogo. Od mojego męża na pewno nie potrzebuję kwiatów, prezentów, zresztą on nigdy taki nie był. I kiedyś może trochę mi tego brakowało, ale w którymś momencie stwierdziłam, że w porównaniu do tego, co dostaję od niego na co dzień, te kwiaty i pierścionki nie są mi zupełnie potrzebne.
Od moich rodziców potrzebuję poczucia bezpieczeństwa – nie potrzebuję, żeby rozumieli moje szalone decyzje, możemy się nie zgadzać, a i tak wiem, że jestem przez nich kochana i mogę na nich liczyć, i ich drzwi są zawsze dla mnie otwarte, i że zawsze mogę u mamy i taty schować się przed całym światem.
No dobrze, a zwykłe: „kocham cię”?
Ja jestem przyzwyczajona do dobrego. Słowa „kocham cię” słyszę często i od męża, i od dzieci, i od rodziców. Ale gdybym nie słyszała, to i tak nadal bym wiedziała, kto mnie naprawdę kocha. Nie potrzebuję tych słów, żeby dostrzec czyjąś miłość.
Jeszcze zostały dzieci – od nich nie potrzebuję zupełnie niczego. To jest miłość, którą rozpatruję w zupełnie innych kategoriach, jest zupełnie bezinteresowna. Patrzę na nie, widzę, że są zwieńczeniem tych wszystkich słów, które do nich mówię, przytuleń, usypiań i tyle mi wystarcza.