
Jak zrobić mydło? Dziewczyny z Ministerstwa Dobrego Mydła wiedzą to najlepiej!
Śliwka, cynamon i rozmaryn. Albo ananas, czekolada, nagietek. A do tego oleje: orzechowy, kokosowy, malinowy, z opuncji… Składniki ciastek? Niekoniecznie. W rękach Ani i Uli Bieluń zamieniają się w obłędnie pachnące mydełka, kule do kąpieli, musy do ciała, olejki i pilingi. Wszystkie na bazie warzyw, owoców i innych naturalnych składników. Kiedy pochodzące z Kamienia Pomorskiego siostry wystartowały ze swoją marką, były jedną z pierwszych rzemieślniczych manufaktur mydlarskich w Polsce. Osiągnęły sukces, o jakim nie marzyły. I przy okazji stały się pionierkami trendu.
Mydlana historia starszej z sióstr, Ani, zaczęła się w liceum. Ekomoda właśnie dotarła do Polski i 15-latka zaczęła szukać w Szczecinie ekologicznych kosmetyków. Były dostępne w jednej drogerii, sprowadzane z Niemiec i horrendalnie drogie. Ania ciułała pieniądze i czasem pozwalała sobie na odrobinę ekoszaleństwa. Na studiach odkryła mydełka krojone z bloku. Ale ponieważ uważnie czytała skład na etykietach, zorientowała się, że to tylko ładnie ubrane zwyczajne kostki myjące z prefabrykatu. Postanowiła działać – wpisała w internetowej wyszukiwarce frazę: jak zrobić mydło. Wyskoczyła raptem jedna strona. Powtórzyła frazę po angielsku – pojawiły się setki zdjęć, blogów, tutoriali.
Świetnie pamięta pierwsze własnoręcznie zrobione mydło: zainwestowała w kuchenną wagę i składniki, przygotowała blender, garnek i okulary do pływania. Zmiksowaną masę wylała do kartonu po mleku i odstawiła na noc. – To było superuczucie – wspomina Ania. – Jakbym upiekła swój pierwszy chleb.
Oczywiście zdarzały się spektakularne porażki, np. kiedy postanowiła zrobić mydło z dodatkiem mleka, którego wcześniej nie zamroziła. W połączeniu z ługiem spaliło się i tak strasznie śmierdziało, że Ania bała się, że zostanie wyeksmitowana przez współlokatorów. Albo kilka lat później, w pierwszej własnej kawalerce, gdy dodała do wody wodorotlenek, a szklana bańka pękła. Skutek: poparzenia, spalony nowy drewniany blat i zniszczone panele. Ale dla Ani tworzenie oryginalnych, rzemieślniczych mydeł o coraz bardziej skomplikowanej recepturze stało się prawdziwą pasją. Śmieje się, że w lodówce tylko jedna półka przeznaczona była na jedzenie, resztę wypełniały składniki. A 25-litrowe beczki oleju kokosowego służyły za stołki.
Ania robiła mydła dla siebie, rodziny i przyjaciół. Coraz częściej słyszała: „Tak dobrze ci idzie, nie chcesz tego zamienić w biznes?”. Ale koszty i obwarowania prawne ją przerażały. Aż we wrześniu 2013 roku zadzwonił kolega z informacją, że Szczeciński Urząd Marszałkowski organizuje konkurs z dotacją na start-up.
– Wtedy wpadłam na szalony pomysł: zadzwoniłam do mojej młodszej siostry, wówczas 19-latki, i zapytałam, czy nie chciałaby rzucić studiów i robić ze mną mydło – śmieje się Ania. Sama mieszkała już wówczas w Warszawie, zawodowo zajmowała się fotografią, miała dwuletnie dziecko i wiedziała, że wszystkiego nie udźwignie. Ku jej zaskoczeniu Ula nie odmówiła: „Spoko, ale ze studiów nie zrezygnuję” – stwierdziła i wzięła dziekankę.
Dziewczyny zaczęły prężnie działać, konkurs wygrały i przez kolejny rok przygotowywały markę do startu – opracowywały receptury, kompletowały narzędzia, szukały opakowań, remontowały pracownię. Pomimo tysięcy niewiadomych wizja sióstr była jasna: ich marka miała oferować produkty, które same chciałyby mieć. Dające przyjemność, tworzone w niewielkich partiach, na podstawie własnych receptur.
Sukces przyszedł niemal od razu. Klienci pokochali cudownie pachnące mydełka bez sztucznych barwników, parabenów, konserwantów. I pewnego dnia Ula podjęła decyzję: „Rzucam studia, róbmy to na całego!”. Dziś dogląda firmy w Szczecinie i zarządza zespołem. Ania wdraża nowości w Warszawie. Eksperymentuje na zapleczu sklepiku przy Dzielnej, właśnie dopracowuje skład świecy do masażu. Przed chwilą zrobiła 12. próbę balsamu do ust i nie jest zadowolona: za twarda konsystencja, klei się. Tłumaczy, że wymarzony efekt zwykle wymaga kilkudziesięciu prób. Dziewczyny każdy produkt sprawdzają najpierw na sobie, bo, jak mówią: – Na zwierzętach nie wolno testować, ale na siostrze można. I dodają: – Jesteśmy jak warzywa od rolnika – świeże i naturalne. Takie chcemy pozostać.
Tekst ukazał się w „Urodzie Życia” 5/2018