
Martyna Wojciechowska dziękuje mamie, córce i kobietom, które ją dziś wspierają
Chociaż Martyna Wojciechowska osiągnęła w życiu najwyższe szczyty – także popularności – to nigdy, nawet przez sekundę nie miała pokusy, aby przyznać z dumą, że wszystko osiągnęła sama. Przeciwnie, w rozmowie w ramach akcji #DZIĘKUJĘ wylicza kolejne i kolejne osoby, którym jest wdzięczna za wsparcie. Wśród nich – mama, córka, współpracowniczki w fundacji UNAWEZA, redaktorki programu „Kobieta na krańcu świata”.
Sylwia Niemczyk: Umiesz wskazać jedną osobę, której zawdzięczasz najwięcej?
Mama. Poświęciła mi mnóstwo czasu i energii na etapie mojego dorastania, dojrzewania, potem też w dorosłym życiu, kiedy sama urodziłam córkę. Ale nawet nie za ten czas jestem jej najbardziej wdzięczna. Zarówno jej, jak i mojemu tacie zawdzięczam przede wszystkim to, że z bardzo nieśmiałej dziewczynki stałam się tą odważną kobietą, którą jestem dzisiaj.
Patrząc dziś na ciebie, trudno uwierzyć w tę nieśmiałość.
Byłam tak nieśmiałym dzieckiem, że nie chodziłam nawet do przedszkola! Po dwóch tygodniach zajęć mnie z niego wyrzucili, bo nie potrafiłam się zaadaptować. To była dla mnie trauma, do dziś pamiętam to bardzo dokładnie. Moja mama nigdy na mnie nie podnosiła głosu, więc kiedy w przedszkolu znalazłam się w zupełnie innym świecie: krzyku pań opiekunek, ale też wyrywania sobie zabawek przez dzieci, rozpychania się łokciami – od razu się wycofałam. I moja mama mi na to pozwoliła.
Nigdy nie czułam się przez nią oceniana i krytykowana. Nigdy nie usłyszałam od niej: „A nie mówiłam?!”. Mama po prostu nie potrzebuje podkreślać swojej wiedzy, doświadczenia i mądrości, a wręcz przeciwnie: zawsze pozwalała mi doświadczać, popełniać błędy. A przecież tylko poprzez doświadczanie i popełnianie błędów nabieramy śmiałości.
(…)
Tak jak było wtedy, kiedy uciekłaś z domu i przekonałaś się, że wielkie wyprawy to właśnie coś dla ciebie…
To było wielkie przeżycie! Miałam jakieś trzy czy cztery lata, spakowałam torbę: włożyłam do niej lusterko, bo uwielbiałam patrzeć, jak mama czasem poprawia sobie makijaż, chciałam być tak elegancka jak ona. Zamierzałam pójść na stację benzynową, zamówić kawę i podziwiać świat. Ta stacja benzynowa istnieje do dziś, stoi na obrzeżach Warszawy przy trasie wylotowej na Poznań i dalej na Berlin. Kiedy byłam mała, pod koniec lat 70. to było jedyne miejsce, gdzie widywałam tiry albo auta na zagranicznych rejestracjach. Tyle się tam działo! Były flippery, kawiarnia z kawą plujką zaparzaną w szklankach. Zupełnie inny świat, marzyłam, żeby się w nim znaleźć. I pamiętam swoje wielkie rozczarowanie, kiedy mama mnie jednak dogoniła tuż przed przejściem przez ruchliwą jezdnię. (…)
Kiedy mnie złapała, zapytała: „Córciu, dlaczego uciekłaś?” – z autentyczną ciekawością, ale zupełnie pozbawioną oceny. To było i jest do dzisiaj typowe dla niej. I wystarczyło, że zupełnie poważnie odpowiedziałam: „Na kawę”. Te jej próby zrozumienia mnie i intencja wysłuchania były i są szalenie ważne na różnych etapach mojego dzieciństwa, dorastania i dorosłości. To są właśnie te małe wspomnienia, które cię budują w przyszłości. Mam 45 lat i jeszcze ani razu się z mamą nie pokłóciłam.
(…)
Swoją wewnętrzną przemianę Martyna Wojciechowska zawdzięcza córce
Nie myślałaś, aby w ramach wdzięczności albo pewnej ciągłości rodzinnej dać swojej córce imię po mamie?
Nie myślałam, bo imię Maria pojawiło się jakoś naturalnie. Najpierw moja córka była „fasolką”, potem jakoś tak wyszło, że zaczęliśmy mówić: Marysia – i tak już zostało. To imię jest dla mnie symbolem kobiety, występuje w wielu językach, ma piękne tradycje, jest niewyszukane w dobrym tego słowa znaczeniu. W prostocie tego imienia jest wielka siła. A jeśli już pytasz o Marysię, to i do niej mam wielką wdzięczność. Przede wszystkim za to, że po prostu jest. Poprzez samo swoje istnienie nauczyła mnie ogromnej pokory, zresztą myślę, że każda z nas, matek, otrzymuje po narodzinach dziecka wielką lekcję cierpliwości. To moment w życiu, kiedy przebudowujemy się jako kobiety, już nie ma tylko „ja”, ale zaczynamy myśleć: „ja, matka”. I to bez wątpienia jest najtrudniejsza i najpiękniejsza lekcja, jaką dostałam.
Marysi zawdzięczasz też to, że zainteresowałaś się tematami kobiecymi.
Kiedy byłam dzieckiem, fascynowała mnie Elżbieta Dzikowska, z którą dziś się przyjaźnię i której wiele zawdzięczam. Jest dla mnie nie tylko inspiracją, ale i wspaniałym nauczycielem, za co głośno mówię: „Elżbieto, dziękuję!”. Śledziłam też poczynania wybitnej himalaistki Wandy Rutkiewicz, bohaterkami były dla mnie pilotka Amelia Earhart czy Walentina Tiereszkowa, fascynowały mnie silne, odważne kobiety, pionierki w swoich dziedzinach, ale nie znałam osobiście kobiet, które żyły tak, jak ja chciałam żyć. Od dzieciństwa wydawało mi się, że jeśli chcę robić to, o czym marzę, czyli zostać wyścigowym kierowcą motocyklowym, muszę być chłopakiem. A że nie mogłam nim być, to starałam się z całych sił być jak chłopak. Byłam zacięta, nieprzejednana, płakałam po nocach, ale zaciskałam zęby i parłam do przodu. Za wszelką cenę chciałam wejść do męskiego świata, co kosztowało mnie wiele upokorzeń.
Wynikających z odrzucenia?
Przeszłam nawet coś w stylu wojskowej „fali”, bo chłopcy, odkąd pamiętam, chcieli mi udowodnić, że jestem słabsza, gorsza. Tak było w podstawówce, potem w liceum i kiedy zaczęłam pracę jako dziennikarka motoryzacyjna w wieku 21 lat. Moi koledzy przez pierwsze lata wyraźnie dawali mi do zrozumienia, że kobieta w tej branży jest pożyteczna tylko wtedy, kiedy włoży bluzkę z dekoltem i jako hostessa będzie rozdawać ulotki na targach.
Od dziecka byłam więc feministką i obalałam stereotypy – tylko że nie myślałam o tym w ten sposób. Czułam się samotna, sama przeciwko całemu światu. Potem odkryłam wiele wspaniałych kobiet, które przetarły nam wszystkim szlaki w nauce, sporcie, w życiu publicznym. Ale dopiero dzięki urodzeniu Marysi poczułam solidarność doświadczeń z innymi kobietami i zaczęłam budować całkiem inne relacje.
(…)
Fundację Maryny Wojciechowskiej UNAWEZA tworzą same kobiety
Jakie jeszcze kobiety masz dzisiaj wokół siebie?
Mam wspaniały zespół, z którym tworzę program „Kobieta na krańcu świata”, właśnie realizujemy 12. sezon, emisja jesienią na antenie TVN. Ta „decyzyjna” część redakcji, która wyszukuje tematy i organizuje wyjazdy – to same kobiety. Praca z nimi to przyjemność i przywilej. Począwszy od producentki Kasi Białek, która niezależnie od zawirowań zawsze daje mi ogromne wsparcie, przez Monikę Szelkowską – kierowniczkę produkcji, trzy reżyserki, z którymi pracuję: Hanię Jewsiewicką, Ewę Marcinowską i Jowitę Baraniecką, aż po Karolinę Wesołowską, która trzyma redakcję w ryzach, i wspaniałą montażystkę Elę Karnacewicz. Zresztą cała ta ekipa stanowi też radę mojej fundacji UNAWEZA. To o czymś świadczy. Dla nas ta praca nie kończy się na wyemitowaniu programu. Nie ma dnia, żebyśmy nie wymieniały się informacjami o naszych bohaterkach, o tym, co u nich słychać. I co dla nich można zrobić, jak pomóc.
Są też cztery wyjątkowe kobiety, z którymi współpracuję najbliżej. Marta Grajeta – znamy się od 18 lat, kiedy Marta była jeszcze na studiach i dostała u mnie pierwszą w swoim życiu pracę. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy, zrealizowałyśmy razem wiele projektów, m.in. wyprawę na Mount Everest czy Rajd Transsyberia. To były pionierskie czasy, razem uczyłyśmy się wszystkiego od zera, inspirowałyśmy się, razem wzrastałyśmy. Pamiętam, jak kiedyś przed jedną z wypraw siedziałyśmy we dwie z igłami w rękach i naszywałyśmy naszywki na kurtki i plecaki, pakowałyśmy racje żywnościowe. Kiedy leciałam na wyprawę w Himalaje, Marta, która była w ósmym miesiącu ciąży, nadawała tonę cargo samolotem do Katmandu, a ja się modliłam, żeby tylko nie urodziła w trakcie negocjacji z celnikami. Dziś jest mamą trójki dzieci i moją menedżerką, a ja jestem jej niezmiennie wdzięczna za poczucie humoru i przekonanie, że wszystko się ułoży. Mogę jeszcze wymieniać?
Pewnie, choć już powoli brakuje mi palców.
No to jeszcze przynajmniej ta trójka: Ania Habas, zajmuje się PR-em naszej fundacji, mediami społecznościowymi i jest obok nawet 24 godziny na dobę, jeśli zachodzi taka potrzeba. Iza Grygoruk – siła spokoju, też pracujemy od lat, zajmuje się naszym sklepem internetowym, pozyskuje środki finansowe dla fundacji. Oraz wyjątkowo oddana, bardzo skuteczna i doświadczona w działaniach charytatywnych Małgosia Stafin, dyrektor fundacji UNAWEZA.
Teraz, gdy tak wyliczam te wszystkie niezwykłe kobiety, to myślę, że jestem wielką szczęściarą, że mam je obok.
Całą rozmowę z Martyną Wojciechowską przeczytasz w „Urodzie Życia” 5/2020. Kup wydanie na tablet lub telefon na Hitsalonik.pl