
Lara Gessler: „Chciałabym przekazać dzieciom gen Gesslerów – gen szczęścia i radości”
Lara Gessler gesty i mimikę odziedziczyła po mamie. Pragnienie smakowania życia – po obojgu rodzicach, Magdzie i Piotrze Gesslerach. Nie bez problemów, czasem płacąc wysoką cenę, szukała swojej drogi. Nie boi się już – jak kiedyś – kreowania własnej marki. Pisze książki kulinarne, prowadzi warsztaty. Ma inną wizję własnego domu niż ten, który zna z własnego dzieciństwa. Jednocześnie jest silnie związana z rodziną. Choć jej rola w układance klanu Gesslerów mocno zmieniła się przez lata. Kim jest dziś Lara?
Marta Bednarska: „Jestem medialnym wypłochem” – to twoje słowa. Trudno namówić cię na publiczne zwierzenia. Kto jednak zobaczy sztućce i haftowaną serwetkę, wytatuowane na twoich plecach, wie, że…
Lara Gessler: Właśnie, jak to odczytujesz?
Że kochasz gotować? Jeść? Że masz w sobie kulinarny gen Gesslerów?
Tatuaż jest integralny ze mną. To pomysł, którego nie żałuję. Stąd odwzorowane nóż i widelec z czasów dzieciństwa w rodzinnym domu w Łomiankach. Kształtowały moje poczucie smaku. Obok serwetka z Fukiera – wspólnej restauracji taty i mamy, gdzie spędzałam masę czasu. 20 lat temu w szarawej Warszawie było to miejsce wyjątkowo inspirujące kulinarnie, towarzysko, artystycznie. „Wyhaftowałam” też inicjały rodziców. Ten tatuaż to wyraz mojej miłości do gotowania i hołd dla mamy i taty.
Za co najbardziej jesteś im wdzięczna?
Nauczyli mnie chłonąć życie. Z dziecięcą ciekawością poznawać świat, odbierać go wszystkimi zmysłami. Mnóstwo podróżowaliśmy – Hiszpania, Włochy, Niemcy. Mama potrafiła w środku tygodnia zapytać: „Jutro Madryt? Nic się nie stanie, jak nie będzie cię w szkole”. Uwielbiałam to nasze wspólne celebrowanie każdego momentu w podróży. Zawsze na długie śniadanie ubieraliśmy się ładnie – dla siebie wzajemnie, potem odkrywaliśmy galerie, restauracyjki, chłonęliśmy ludzi, jedzenie, sztukę i kulturę każdego z miejsc. Rodzice postawili na wielopoziomową edukację, jakiej w szkole bym nie zdobyła. Wyszło to naturalnie, bo byli tak pochłonięci kreatywnym życiem, że nie mieli głowy do nauki ze mną, pilnowania ocen, wywiadówek.
Mama powtarzała mi, że „trójkowicze” najlepiej radzą sobie w życiu. A ja te tróje i tak miałam dzięki wiecznym korepetycjom. Nauka w podstawówce była dla mnie gehenną. Wkuwać tablicę Mendelejewa? Po co, gdy wokół działo się tyle fascynujących rzeczy?! Lata 90. były bardzo kolorowe. Jestem świadoma, że takie życie, jak wtedy, nie wróci. W Fukierze byli niesamowici goście, niezwykłe menu, dyskusje i zabawa do świtu. Dla mnie to była planeta cudów.
Planeta dla bogaczy. I snobów?
Raczej dla socjety – artystów, twórców, pewnie też ludzi majętnych. W tamtych czasach rozwarstwienie społeczne było znacznie większe niż dziś. I można zażartować, że rodzice byli takimi polskimi Carringtonami.
A twoje dzieciństwo – musujące jak szampan?
Wychowali mnie w poczuciu, że wartością jest piękno życia. Nie było mowy o tym, że jesteśmy lepsi. Zero snobizmu. Równie fajne były wyjazdy do butikowego hotelu za granicą, jak jeżdżenie na sianie na wsi i przeprowadzanie krów na pastwisko. Nie widziałam wyższości anchois nad ziemniakami z kwaśnym mlekiem. Wszystko było równie atrakcyjnie, fascynujące, dynamiczne. Nawet za bardzo.
Dużo bodźców. A dziecko czasem potrzebuje nudy.
Podświadomie szuka stabilizacji i paradoksalnie nuda dobrze mu robi. Fajne było szalone życie, goście, wyjazdy, imprezy, ale taka duża nieregularność była też dla mnie jak turbulencje.
Bo brakowało „niedzielnego obiadu”?
Zdarzał się, ale w codzienności ciężko było doszukać się rytmu. Mama miała więcej pomysłów niż minut w dobie. Rano mówiła: „Róbmy to, to, to i tamto, a wieczorem o 22 przyjadą do nas supergoście, więc gotujemy!”. Oczywiście, urzekała mnie jej fantazja. Pamiętam, jak przed imprezą karnawałową z przyrodnim bratem, Mikołajem, trzy godziny darliśmy gazety, bo mama wymyśliła, że cały dom pokryjemy strzępkami papieru. Była inna od wszystkich mam, była zjawiskiem. Torpedą pełną pasji.
Córki powielają często wzorzec matki.
Mama była dla mnie tak idealna, tak kreatywna, uzdolniona, że w dzieciństwie nie śmiałam jej naśladować. Bałam się jej oceny. Pamiętam, że jako mała dziewczynka chciałam malować jak ona. Spojrzała na mój obraz i pogłaskała mnie. „Nie maluj, bo ci to nie wychodzi”. Myślę, że jestem miksem rodziców. I na pewno – córeczką tatusia. On od zawsze szanował moje wybory. Przenigdy nie oceniał. Bezkrytycznie zaakceptował mój pierwszy związek z dwa razy starszym ode mnie mężczyzną. „Jesteś szczęśliwa, to dobry człowiek dla ciebie? OK”. Tata opowiadał bajki, pilnował kąpieli, kładł spać. Miał czas na te z pozoru zwykłe rzeczy. Ale czynił je nienudnymi. Spacery z rozmowami o architekturze. Wyprawy na targ antyków, gdzie opowiadał mi o starociach. Miał i ma nadal cichą magię w sobie.
Do dziś słyszę, że w dzieciństwie „oblepiałam” tatę, wciąż się przytulałam, wspinałam po nim. Mama była zbyt ruchliwa. A tata jest oazą spokoju. Skałą. Do krzty dobrym człowiekiem, moim drugim sumieniem. Może nie jest najbardziej przedsiębiorczą osobą, może na wielu rzeczach się nie zna, może nie ma czasami inicjatywy, którą według wielu powinien mieć…
Nie jest samcem alfa…
Dla mnie jako dziecka nie miało to znaczenia. Podświadomie szukałam odrobiny spokoju, rytmu. W tym naszym dynamicznym życiu tata uczył mnie olbrzymiego szacunku do codziennych rytuałów. Pierwszy rano schodził do kuchni, szykował śniadanie, pilnował, żebym zabrała do szkoły coś do jedzenia. Jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo taka rutyna jest mi potrzebna. Choć pamiętam, że jako ośmiolatka wymyśliłam, że chcę uczyć się w podstawówce z internatem. Nic z tego nie wyszło, ale podświadomie szukałam większej dyscypliny, stabilności. Może paradoksalnie to zabrzmi, ale poniekąd uratowało mnie rozstanie rodziców.
Ile miałaś lat, gdy się rozeszli?
Dziewięć. Bałam się, że będę musiała wskazywać, z kim chcę być, ale tak się nie stało. Tato był dla mnie naturalnym wyborem. Mama przekierowała swoje życie w inną stronę.
Wybrała innego mężczyznę?
Również. Ale przede wszystkim bardzo skupiła się na pracy. Myślę, że chyba wiedziała, co jest dla mnie lepsze.
Szczerze mówisz o rodzinnych turbulencjach. Zapłaciłaś za nie cenę?
Myślę, że kilkanaście lat temu podświadomie, choć w ekstremalny sposób, chciałam uporządkować sobie świat. Dostałam bzika na punkcie odpowiedniego jedzenia. Nadmiernie uważałam na to, co jem, jak i kiedy. Wszystko musiało być dokładnie tak, jak zaplanowałam. W dbałości o posiłki nie chodziło mi o wygląd, szczupłość, tylko o zdrowie i obsesyjną kontrolę nad nim. To się nazywa ortoreksja.
Kiedy zorientowałaś się, że chorujesz?
Przyjaciółki z liceum wepchnęły mnie na wagę. Niepokoiły się, że jestem strasznie chuda. Zanim zaczął się ten bzik, ważyłam 58 kilogramów, tamtego dnia na wadze zobaczyłam 45, co przy wzroście 173 cm jest, delikatnie mówiąc, przesadą. Mama gotowa była porwać cały świat do interwencji. Ale wiadomo – ortoreksja to zaburzenie psychiczne, więc jeśli ktoś z zewnątrz próbuje ingerować, reagujesz agresją. Powiedziałam: „Zostawcie mnie na dwa miesiące”.
Wydreptałam z tego stanu po swojemu. Jadłam jak dotąd, ale dołączyłam jeden lód w czekoladzie dziennie, z czasem przesterowałam się na sport. Zawsze był dla mnie ważny – wcześniej wspinałam się, uprawiałam taekwondo, lekkoatletykę, tenis. Ćwiczenia okazały się najlepszym psychologiem. Opanowałam całkowicie sytuację. Myślę, że zaburzenie było konsekwencją niedoboru stabilizacji w dzieciństwie – rodzajem kompensacji. Zresztą w różny sposób szukałam jakiejś poręczy i oparcia w życiu. Niezależnego od ludzi.
Gdzie znalazłaś?
W liceum ja, dziewczyna we flanelowej koszuli i glanach, szukałam tego, czego mi brakowało. Z nauczycielem geografii jeździliśmy na wycieczki, odkryłam, jak ważna jest dla mnie przyroda. Dołączałam do akcji Greenpeace’u, jeździłam na protesty w Dolinie Rospudy. Szukałam ideologii, która mnie nie zawiedzie, bo nie ma w niej czynnika ludzkiego. A ludzie zawodzą, tak po prostu jest. Potrzebowałam czegoś, co jest mocniejsze od człowieka. Da stabilizację, pomoże poukładać i powartościować świat. Kolejnym krokiem była niezależność. Poczułam, że nikt za mnie nic nie zrobi. Ruszyłam z kopyta z nauką w liceum. Wyprowadziłam się rok przed maturą na pięterko w dawnym domu dziadka. Brakowało tam lodówki, kuchenki, ptaki wydziobywały mi jajka z balkonu, ale nigdy w życiu nie prosiłam: „Mamo, przelej mi kasę”. Utrzymywałam się sama. Pracowałam w kawiarni, w klubie, bywało, że o siódmej kończyłam czyścić toalety i szłam na wykłady. Widziałam siebie w strefie prospołecznej, dlatego wybrałam socjologię. Byłam prymusem, współtworzyłam uniwersytet trzeciego wieku przy Collegium Civitas, myślałam nawet, żeby zostać i wykładać na uczelni.
Czekam na opowieść o tym, kiedy uruchomił się w tobie gen kulinarny Gesslerów?
Na imprezach składkowych w czasie studiów frajdę sprawiało mi gotowanie dla innych. Kiedyś koleżanka zapytała: „Nie zrobiłabyś dla mojej rodziny mazurków?”. „Jak chcesz moje, to OK”. Słodkości wychodziły mi najlepiej, w końcu uczył mnie tata – cukiernik. Z czasem pojawiły się kolejne zamówienia. Kruche ciasta, torty piekłam w domowej minipracowni. Kiełkowała we mnie ta gastronomia. Pod koniec studiów dotarło do mnie: „Boże, czy na pewno potrzeba socjologów, jest ich przecież aż nadto”. Nie chciałam marnotrawić tego, co wyniosłam z domu – dobrego smaku, chęci upiększania życia. To był mój atut i choć kochałam socjologię, czułam, że w gotowaniu mogę być inna niż wszyscy.
Pierwszy sukces?
Nie od razu byłam gotowa na ciężar rodzinnego nazwiska, czułam, że nie mam prawa do błędu. Postanowiłam zobaczyć jednak, jak ludzie reagują na moje kulinarne pomysły. Na targach polskiego designu i mody była część gastronomiczna. Wystawiłam się pod nazwą Kradnę łyżki. Z pestek, nasion, orzechów, wędzonych śliwek zaproponowałam nietuzinkowe desery. Po dwóch godzinach sprzedałam wszystko. Szok. Uskrzydliło mnie to, że ludziom szczerze smakują moje produkty. Potem, w dniu obrony licencjatu, otworzyłam w warszawskiej Królikarni kameralną knajpkę – piknikową kawiarnię dla rodzin z dzieciakami. Robiliśmy tematyczne imprezy urodzinowe. Animatorzy wymyślali scenariusz, na przykład „W pustyni i puszczy”, a ja szykowałam ucztę pod ten motyw. Zimą jednak nie było mnie stać na utrzymanie kawiarenki. Postanowiłam dalej się kształcić. Przez trzy miesiące trenowałam dekorację tortów.
Skąd wziął się pomysł wyjazdu do pracy w Londynie?
Wymyśliłam, że spróbuję tam sił, sprawdzę, czy dostanę pracę dzięki moim kulinarnym umiejętnościom. Tam nikt nie znał mojego nazwiska. Spakowałam portfolio i listę wymarzonych restauracji hotelowych. Bo hotele kocham. Chodziłam od kuchni do kuchni, pytając, czy mnie przyjmą. Drugiego dnia w restauracji z gwiazdką Michelina, w Saint James’s Hotel and Club, porozmawiał ze mną William Drabble, następca Gordona Ramseya. „Hmm... cukiernictwo? – dziwił się. – Przyjdź jutro”. Pracowałam sześć dni w tygodniu od rana do późnego wieczora. Gwiazdkowe restauracje płacą niewiele. Liczy się prestiż. Po zapłaceniu czynszu, kupnie biletu miesięcznego, na życie zostawało mi 10 funtów na dzień. Ale nie to było najtrudniejszą lekcją. William Drabble przejął po Gordonie Ramseyu styl zarządzania. Zaszczuwał ludzi, wyzywał, rzucał patelniami.
Trafiłaś do piekielnej kuchni…
Nie raz ryczałam, bo czułam się tak upodlona, zajechana psychicznie, ale się nie poddałam. Gdy dostałam propozycję z innego „gwiazdkowego” hotelu, nie wahałam się ani chwili. Zasuwałam jeszcze więcej, ale w fajnej atmosferze. Nauczyłam się superorganizacji i dyscypliny. I kiedy właśnie ze wspólniczką zamierzałam wynająć w Londynie miejsce na maleńką kawiarnię z minigalerią, zadzwoniła mama. Potrzebowała mnie w Warszawie.
Wróciłaś.
Bo mama była zdeterminowana, nie dawała rady kontrolować swoich restauracji i jednocześnie pracować tak dużo w telewizji. Zajęłam się Fukierem i Słodkim... Słonym.
Twoja mama publicznie mówi, że uspokajasz ją, sprowadzasz na ziemię. Jak zmieniła się wraz z twoim dojrzewaniem wasza relacja?
Faktycznie, jestem dla mamy oparciem. Mój dystans, stanowczość, poukładanie i dyscyplina ją uspokajają. Czyli jest tak, jak powinno być w dzieciństwie z jej strony. Kiedyś to ja potrzebowałam, żeby sprowadzała mnie na ziemię, dawała poczucie bezpieczeństwa.
Teraz ja daję to mamie, gdy jej busola wariuje. Nic mnie to nie kosztuje. Uwielbiam naszą wspólną pracę, rozumiem pasję gotowania dla ludzi, sprawiania im przyjemności, opowiadania przez potrawy o rdzennej kulturze. To zarazem najpiękniejszy i najprostszy sposób na bycie razem.
Jednak także pasja, która wymaga zaangażowania, czasu. Łatwo popaść w pracoholizm.
To pejoratywne określenie, nie ma nic wspólnego z pasją. Wiem, że nie postawię jej ponad swoje największe pragnienie – domu i rodziny.
Wierzysz w związek z Pawłem na zawsze? W inny wzorzec, niż dała ci mama?
Jestem przekonana, że budowanie i dbałość o dobro domu, rodziny są nadrzędne względem popędów, pasji, zarabiania. Paweł myśli tak samo. Zna charakterystykę tego biznesu, bo przez lata pracował w nocnej, „rozrywkowej” gastronomii. Teraz współpracuje z ciekawym miejscem, już tylko w ciągu dnia. Rozumiemy się bez kłótni – nie tylko w tej kwestii.
Dlaczego właśnie Paweł?
Bo to jeden z najlepszych ludzi, jakich znam. Bardzo wrażliwy, dobry, taka czysta dusza. Mój mężczyzna był wcześniej podręcznikowym singlem. Nie zamierzał się wiązać. Zaczęliśmy się spotykać dwa i pół roku temu, choć znamy się od lat. Początkowo byliśmy ze sobą dość niezobowiązująco. Paweł zamierzał wtedy wyjechać na stałe i pracować w Azji. Poleciał na Filipiny z biletem w jedną stronę. Miałam go odwiedzić po trzech miesiącach, ale wylądowałam u niego po czterech tygodniach. Miesiąc później wróciliśmy do Polski, odtąd mieszkamy razem. Po roku Paweł się oświadczył, po kolejnych 12 miesiącach wzięliśmy ślub. Nie dla formalności, ale z potrzeby bycia jeszcze bliżej.
Mama polubiła zięcia?
Śmieję się, że jeszcze nie urodził się taki kandydat dla mnie, który pasowałby jej w stu procentach. Są w superkomitywie. Zresztą cała nasza rodzinna układanka działa dziś świetnie. Mimo perturbacji w przeszłości. Jestem nadal bardzo blisko z tatą. Relacje między moimi rodzicami są całkowicie zdrowe. Uwielbiamy się z Waldkiem, mężem mamy. W święta mieliśmy rodzinnie spędzić wspólnie tylko dzień i rozjechać się w różne strony. Tymczasem zostaliśmy razem do sylwestra. Mama odwołała egzotyczną podróż i wybraliśmy się we czwórkę – z Pawłem i Waldkiem – na Mazury. Było świetnie, rodzinnie, bez szaleństwa – normalnie.
Będziesz wychowywała dziecko inaczej niż twoja mama?
Większość młodych ludzi myśli, że inaczej niż ich rodzice zajmie się swoim potomstwem. I mnie wydaje się, że będę wersją 2.0 własnej matki. Modelem ulepszonym i usprawnionym w porównaniu do poprzedniego. Ale gen Gesslerów – gen szczęścia, kreatywności i apetytu na życie – na pewno chciałabym przekazać moim dzieciom.
***
Wywiad z Larą Gessler ukazał się w „Urodzie Życia” 4/2018