
„Wszystko zaczyna się od jednego kwiatu”, mówi Ola Rusak z Kwiaciarni MÁK
W dniu otwarcia kwiaciarni byłam bardzo spięta – mówi Ola Rusak. – Przy tworzeniu dziesiątego bukietu „wyłączyłam” mózg. Wiem, że najpiękniejsze kompozycje robię właśnie wtedy, kiedy przestaję myśleć. Każdy bukiet jest niepowtarzalny, nie potrafię go odtworzyć.
Zapach bzów i pola tulipanów
Pierwsze wspomnienia: obłędnie pachnące bzy w trzech kolorach przed domem, a za nimi ogromna polana tulipanów. – Pamiętam, jak czekałam na moment, kiedy będę mogła je zerwać. To było niesamowite – mówi Ola Rusak. Później okazało się, że te pierwsze dziewięć lat, które spędziła w domu dziadków na warszawskim Mokotowie, wśród rozległych pól i opustoszałych już szklarni, ukształtowało jej wrażliwość i niezwykle czuły stosunek do kwiatów.
Kwiaty były w jej rodzinie tradycją. Ich hodowlą zajmowali się już prapradziadkowie – pierwszą reklamę w prasie zamieścili w 1904 roku. To zajęcie kontynuowali pradziadkowie i dziadkowie, którzy sprowadzili do Polski sadzonki storczyków i goździków. Babcia miała w Warszawie trzy kwiaciarnie o nazwie Mak. Ale dla Oli były to tylko historie z przeszłości – kiedy się urodziła na początku lat 90., nie było już ani kwiaciarni, ani storczyków w szklarniach. Przetrwała jedynie miłość do roślin.
Ola skończyła projektowanie ubioru w poznańskiej School of Form, ale nie chciała zajmować się modą. Interesowały ją same tkaniny – kolory, faktury, struktury. Formowała z nich nieoczywiste, rzeźbiarskie konstrukcje. Po studiach wciąż szukała swojej drogi. Pracowała w marketingu dużej odzieżowej firmy, była brand managerem marki jubilerskiej. A z potrzeby serca robiła wyrafinowane bukiety i obdarowywała nimi bliskich i znajomych.
MÁK 1904
– Od lat jeżdżę na giełdę kwiatową, kocham to! Uwielbiam wstawać o czwartej, jechać tam, żeby po prostu popatrzeć na kwiaty, nasycić nimi oczy. A jak widzę jakąś nową odmianę, jestem w stanie wydać każde pieniądze – śmieje się. W tym czasie, dla czystej przyjemności, stworzyła dwie kwiatowe instalacje dla znanych warszawskich klubów: jedna, z liści tropikalnych, miała formę kilkumetrowych wiszących łańcuchów. Druga wypełniona była kwiatami w odcieniach różowo-fioletowo-morelowych. Starszy brat Oli, Marcin, absolwent prestiżowej londyńskiej Royal College of Art, powiedział: „To jest piękne – rób to!”. Wspólnie zaprojektowali stronę internetową i wymyślili logo: Mák 1904. To nawiązanie do nazwy kwiaciarni babci, ale pisanej z węgierskim akcentem, ze względu na rodzinne korzenie. Inspiracją dla pierwszej sesji i bukietów, które stały się wizytówką marki, były barokowe holenderskie martwe natury – nasycone, pełne zmysłowości i bogactwa form.
Kapryśne hortensje
– Minęły trzy lata i nie używam już niektórych z tych kwiatów, na przykład chryzantem czy róż – zauważa Ola. Te ostatnie uważa za zbyt banalne, pospolite, a ją pociąga wszystko to, co niespotykane i rzadkie. – Uwielbiam hortensje, zwłaszcza te o nieoczywistych kolorach – zgaszonych fioletach i niebieskościach. To moje ukochane kwiaty. Może przez to, że rosły w ogrodzie babci? Mają niezwykle ciekawą strukturę: każdy składa się z mnóstwa kwiatuszków. I są nieprzewidywalne, bardzo kapryśne – z pięciu ciętych kwiatów cztery mogą paść błyskawicznie, a jeden stać dwa tygodnie.
W zeszłym roku spełniło się jej wielkie marzenie, jeszcze z czasów dzieciństwa: w centrum Warszawy, na ulicy Mokotowskiej, zaledwie trzysta metrów od dawnej kwiaciarni babci, otworzyła własne miejsce pełne kwiatów, delikatnych aromatów i pięknych przedmiotów. Mák 1904, prowadzona wspólnie z mamą Małgorzatą, ma być czymś więcej niż tylko kwiaciarnią – chodzi o to, by ludzie zaglądali tu nie tylko po to, by kupić kwiaty, cięte lub doniczkowe, ale też po prostu aby je podziwiać, porozmawiać o roślinach, obejrzeć wyszukane przez właścicielkę wazony vintage. A również, w niezobowiązującej atmosferze, napić się wśród zieleni aromatycznej herbaty albo kawy.
Bukiety jak obrazy
Ola, tworząc bukiety, nie lubi czuć presji: – Wszystko zaczyna się od jednego kwiatu: biorę go do ręki, dokładam drugi, jeżeli nie pasuje, zmieniam. Kwiat czasem sam pokazuje kierunek, w jakim ma iść kompozycja.
Niedawno znalazła rodzinne slajdy, a na nich dwie kwiatowe kompozycje babci: – Były niesamowite, bo w tamtych czasach układano kwiaty w dosyć szablonowy sposób, a bukiety babci były niezwykle tropikalne, rozstrzelone. I sfotografowane jak na Instagram, z przepięknym tłem. Wyglądają jak obrazy. To malarskie podejście jest mi bardzo bliskie.
Nie wyobraża sobie życia bez kwiatów. Uwielbia z nimi rozmawiać i głęboko wierzy w to, że one czują. Na pytanie, czy nie szkoda jej tych ciętych, odpowiada z uśmiechem: – Ten element ulotności jest dla mnie najbardziej fascynujący. Przecież ten kwiat i tak wkrótce przekwitnie, umrze, ale roślina zakwitnie na nowo. To jak z owocem: czy mamy go nie zrywać?
***
Tekst ukazał się w „Urodzie Życia” 9/2019