
Ewa Chodakowska: „Dostałam bezwarunkową nieskończoną miłość”
Nauczyła nas dbać o siebie. Więcej – nauczyła nas walczyć o siebie. Nie ocenia, nie krytykuje. Stara się uświadomić Polkom, że każdego dnia mają prawo znaleźć, chociażby pół godziny dla siebie. „To jest normalne, że kobieta ma czas dla siebie, że realizuje swoje pasje. To jest jej czas – ona nikomu go nie zabiera.” – mówi Ewa Chodakowska. Sama stawia na „oświecony egoizm” i przyznaje: „Jestem dla siebie najważniejsza”.
Polki z jednej strony ją za to podziwiają, z drugiej piętnują. Wypominają, że w wieku 37 lat wciąż nie zdecydowała się na macierzyństwo. Trenerka w końcu odpowiedziała wszystkim na swoim Instagramie: „Co chwila dostaję bęcki za to, że nie jestem mamą. Wiele osób próbuje mi dać do zrozumienia, że jestem niekompletna, że jestem niewystarczająca.”. I ucina spekulacje: „To nie tak Kochane, że latami staram się o dziecko którego nie mogę mieć. To jak wygląda moje życie, jest moim świadomym wyborem.”. O takich wyborach, o miłości do rodziny i męża oraz o tym, jak ważne w jej życiu są relacje z kobietami, Ewa Chodakowska opowiedziała Magdalenie Felis.
Magdalena Felis: To jak to jest z tymi Polkami? Lubią się czy nie lubią?
Ewa Chodakowska: A Brytyjki, Greczynki, Włoszki? Nie widzę żadnej różnicy między Polkami a innymi Europejkami. Co więcej, moje greckie koleżanki często mówią mi z zazdrością: „Wy, Polki, tak się zawsze wspieracie! Nie to, co Greczynki...”.
Dobrze jest spojrzeć na siebie z innej perspektywy.
Myślę, że kobieta zaprzyjaźniona sama z sobą nie uderza bezinteresownie w inną. I to nie ma nic wspólnego z narodowością. Jeżeli doszukujemy się w ludziach zła, ktoś nas ciągle denerwuje, na przykład tym, że wrzuca zdjęcia z wakacji, że się uśmiecha, to idealny moment, żeby zadać sobie kilka szczerych pytań. Czy my lubimy siebie? Czy nam jest ze sobą dobrze? Z naszym życiem? Z naszym ciałem?
A jak nie, to co? Na trening?
Kobiety, które zaczynają trenować, odzyskują kontrolę nad czymś znacznie ważniejszym niż waga czy sylwetka. Zaczynają wierzyć, że mogą coś zmienić, a to się przekłada na zmiany życiowe. Mam szczęście skupiać wokół siebie genialne kobiety, które są otwarte, świadome, pracują każdego dnia nad sobą i podają dalej! Z rekomendacją: „Zobacz, ja dałam radę – ty też dasz!”.
Jak wyglądało dzieciństwo Ewy Chodakowskiej?
Masz dwie dużo starsze siostry, mamę, o której mówisz, że to „twój ulubiony człowiek”. Czy to ci pomogło w budowaniu zdrowych, dobrych relacji z innymi kobietami?
Wiesz, zawsze, kiedy patrzyłam na moje siostry, wydawało mi się, że jestem „podrzucona”! (śmiech) Jesteśmy od siebie kompletnie różne. One nie przechodziły okresu buntu, szybko założyły rodziny, weszły w dorosłe życie. Są ode mnie o 11 i 13 lat starsze i odkąd pamiętam, pozwalały mi na wszystko. Podejrzewam, że to dlatego, że kiedy byłam niemowlakiem, wypadłam im kiedyś z kołyski i miały odtąd straszne wyrzuty sumienia.
Byłaś rozpieszczonym dzieckiem?
Tak. I zanurzonym w miłości. Bezwarunkowej, nieskończonej miłości, którą dostałam od mojej rodziny. Zawsze wiedziałam, że cokolwiek się wydarzy, mogę na nich liczyć. Jestem absolutnie pewna, że w tym tkwi źródło mojej siły i sekret mojego sukcesu. Z drugiej jednak strony ze mną od początku było coś nie tak i cała rodzina – bliższa i dalsza – to zgodnie powtarzała. Byłam czarną owieczką. Oczywiście potem zobaczyłam podobieństwa.
Do kogo najbardziej?
Do taty. I to radykalnie. Po nim mam silną osobowość: zdanie taty zawsze było ważne, wszyscy się z nim liczyli. A z drugiej strony zawsze był otwarty, uśmiechnięty i zadowolony z życia, mimo że od 20 lat jest bardzo chorym człowiekiem.
Do sióstr też jesteś podobna, przynajmniej fizyczne. Wszystkie macie świetne figury!
To po mamie. Miała 39 lat, kiedy mnie urodziła, a jeszcze 10 lat temu wskakiwała w moje dżinsy, wyobrażasz sobie? Teraz wszyscy powiedzą, że mam dobre geny i z tymi treningami to wielka ściema. Ale geny to tylko 30 procent naszej sylwetki. Moje siostry porozjeżdżały się trochę po świecie, obie mieszkały przez pewien czas w Grecji, do której przetarły mi szlaki. Ale potem wróciły. Mieszkają blisko rodziców, tworzą wielkie rodzinne gniazdo.
A trenują?
Teraz już tak, wcześniej – nic a nic. (śmiech) Moje rodzeństwo, bo mam jeszcze starszego brata, to moi najlepsi przyjaciele. Wyrośliśmy wśród tych samych wartości: rodzice wpajali nam zawsze, żebyśmy szanowali ludzi i traktowali ich tak, jak sami byśmy chcieli być traktowani. Żeby nikogo nie oczerniać, nikomu nie zazdrościć.
I nie ma w waszych relacjach ani krztyny zazdrości? O luksus, światowe życie?
To bardzo ważne pytanie. Nie ma między nami najmniejszej rywalizacji. Moje rodzeństwo kibicuje mi każdego dnia i cieszy się ze wszystkich moich osiągnięć. Przy tym – co najlepsze – dla nich nie jestem Ewą z gazet, tylko najmłodszą siostrą, która realizuje swoje pasje. Znajdujemy dla siebie czas regularnie i nawzajem uczestniczymy aktywnie w swoim życiu. Nie wyobrażam sobie innego scenariusza.
„Macierzyństwo powinno być wyborem”
O mamie mówiłaś, że zawsze ostatnia jadła obiad.
Moja mama zajmowała się domem i nami, jej potrzeby były zawsze na samym końcu. Dość wcześnie zaczęłam to zauważać i bardzo mi to przeszkadzało. Kiedy wyprowadzałam się z domu, byłam największym znanym mi buntownikiem, który zarzekał się, że nigdy nie wyjdzie za mąż i nigdy nie założy rodziny.
Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że gdyby moja mama miała szansę przeżyć swoje życie jeszcze raz, to wybrałaby dokładnie taką samą drogę. Bo dla niej dawanie i robienie czegoś dla najbliższych jest największym spełnieniem.
Ale jeżeli kobiety nie z własnego wyboru, tylko z przypadku grzęzną w układach, w których one są dla wszystkich, a dla nich nie jest nikt, w których nie mogą być nawet same dla siebie, rodzi się potężna frustracja. Takie kobiety żyją, żałując swojego życia.
I jak mogą z tego wyjść?
Małymi krokami. Zarezerwować dla siebie choćby minimum czasu w ciągu dnia – tak, to brzmi banalnie, ale nawet nie wiesz, jaka masa kobiet jednak tego uporczywie nie robi! Czas zarezerwowany tylko dla nas powinien nam wejść w nawyk. Powinien stać się normą. Trzeba tylko zacząć od jednego pragnienia. Od tego, żeby w ogóle je głośno wypowiedzieć.
Zauważyłaś, ile matek, które chcą wychować swoje dzieci na niezależnych ludzi, poświęca się dla nich totalnie i w ogóle zapomina o sobie?
I w ten sposób niechcący uczą swoje dzieci, że należy się całkowicie poświęcić dla rodziny i odłożyć swoje życie na później.
Bo dzieci nie robią tego, co im mówimy, żeby robiły. Robią to, co my sami robimy. Mówimy bardzo dużo rzeczy, a i tak świadczą o nas czyny. Mama, która chce wychować niezależną córkę, która będzie umiała o siebie zadbać, musi sama umieć dbać o siebie. Wtedy wysyła komunikat: „To jest normalne, że kobieta ma czas dla siebie, że realizuje swoje pasje”. To jest jej czas – ona nikomu go nie zabiera.
Twoja mama dała ci więc skrajnie inny przykład.
Gdybym chciała go powtórzyć, byłabym nieszczęśliwą osobą. Ale za to moja mama nauczyła mnie czegoś innego: tego, że cokolwiek zrobię, ona zawsze będzie mnie kochać i akceptować moje wybory. Co nie znaczy, że nie umierała ze strachu, kiedy wysłuchiwała moich kolejnych pomysłów na życie!
Aż tak?
Moja rodzina bardzo się niepokoiła, że ja w wieku 25 lat wciąż nie wiem, co ze sobą zrobić. Że nie jestem prawnikiem, nie mam poważnej relacji, nie jestem zaręczona i nie planuję dzieci. Zdanie, które najczęściej padało pod moim adresem, brzmiało: „Dziecko, co z ciebie wyrośnie?”.
I co im odpowiadałaś?
Zawsze to samo: „Kochani rodzice, nie martwcie się. Ja wiem, co robię”.
Wiedziałaś?
Nie miałam bladego pojęcia! Ani kim będę, ani z kim. Ale nie bałam się. Miałam intuicję, że szukanie to też właściwy kierunek. I na dobre mi to wyszło. Zresztą martwienie się jest cechą stałą rodziców. Dziś mam 37 lat, mój mąż 45, a nasi rodzice wciąż się o nas martwią! I pewnie to się nigdy nie zmieni. Zaakceptujmy to.
Ważne, by wiedzieć, czego się nie chce
To kiedy się wreszcie dowiedziałaś, czego chcesz?
Od początku wiedziałam, czego nie chcę. Dlatego mam za sobą tyle spalonych mostów. I tyle razy zaczynałam od początku.
Ile?
Myślę, że około siedmiu razy. Radykalna zmiana miejsca zamieszkania: 10 razy. Zmiana partnera, towarzystwa, pracy. Za każdym razem bazowałam tylko na tym, że wiedziałam, czego nie chcę.
Najpierw okazało się, że nie chcę studiować na AWF-ie, który zawsze był moim celem. Bałam się zamknięcia w świecie sportu dla sylwetki, chciałam czegoś więcej. Wybrałam stosunki międzynarodowe, bo taka była moda. Wytrzymałam rok. Żeby podszkolić angielski, wyjechałam do Londynu i zaczęłam ostro pracować, bo w Londynie nie ma żartów. Byłam kelnerką, barmanką, opiekunką do dzieci i sprzątaczką. W pewnym momencie miałam tyle zleceń, że założyłam własną firmę sprzątającą! Wytrzymałam dwa lata – dużo się nauczyłam, ale też zapłaciłam wysoką cenę. Byłam zmęczona po powrocie z Londynu, pracowałam ponad siły. Żeby naładować baterie, wyjechałam do Grecji, jak mi doradziła rodzina, i podjęłam edukację na Akademii Pilates.
Dobrze ci rodzina doradziła, jak się okazało.
Bardzo dobrze! Pierwszy raz od dawna poczułam się jak ryba w wodzie. Zaczęłam trenować po kilka godzin dziennie, ale wciąż nie widziałam siebie jako trenerki.
Ty po prostu chciałaś być Chodakowską, nie trenerką!
Tak! Słyszałam, że jest już taka dyscyplina – dziewczyny mówią, że idą „na Chodakowską”, więc może można opatentować taki zawód? Wiesz, chciałam być trenerką, która zajmuje się całym człowiekiem, nie tylko jego ciałem.
Moją pasją jest to, jak zmotywować drugiego człowieka, żeby przejął kontrolę nad swoim życiem. Udało mi się to dopiero wtedy, kiedy zamiast szukać dla siebie szufladki zawodu, po prostu postanowiłam być sobą.
Ewa Chodawkoska: trenerka wszystkich Polek
Ale najpierw się zakochałaś.
Również w Grecji. Poznałam mojego Lefterisa, który okazał się człowiekiem tak inspirującym mądrością, dojrzałością i apetytem na życie, że trudno było się nie zakochać. Lefteris jest trenerem personalnym i spotkanie z nim dało mi też wreszcie jasność, kim chcę być. Przyglądałam mu się pół roku, zanim poszłam w jego ślady. Oprócz tego jest moim osobistym aniołem stróżem. I tu byłby już happy end, gdybym nie dotarła do ściany.
Jakiej znowu ściany?
Zrozumiałam, że w Grecji poza prowadzeniem swojego Studia Pilates w prestiżowej dzielnicy nie osiągnę nic więcej. Bariera językowa i to, że nie jestem Greczynką, zamykały mi większość drzwi na realizowanie mojej misji na większą skalę. A ja chciałam dotrzeć do jak największej liczby osób.
Miałaś coś do stracenia?
Właściwie wszystko. Mój partner był w szoku, że ryzykuję naszą relację, zostawiam swoje greckie podopieczne, rezygnuję ze stabilizacji i skaczę na główkę – możliwe, że do basenu bez wody. „Co to jest za chory pomysł?!” – powtarzał. Ale wiedział, że nic nie może zrobić, więc daliśmy sobie rok i wyjechałam do Polski. Przez ten rok on obserwował, jak mi idzie, i czekał, aż wrócę. Po roku spakował się i przyjechał tu do mnie.
A to nie za dużo: ryzykować związek dla spełniania własnych marzeń?
Stawiam na oświecony egoizm. Wiem, że to może brzmieć kontrowersyjnie, ale jestem dla siebie najważniejsza.
Najpierw ja, później wszystko dookoła. I nie mam tu cienia wyrzutów sumienia, bo uważam, że zdrowa i szczęśliwa kobieta wpływa dobrze na środowisko.
A co się wydarzyło u ciebie przez ten rok w Polsce?
Najpierw wysłałam 30 tysięcy programów treningowych do kompletne nieznanych mi osób, przedstawiając się, że jestem trenerką i że chciałabym bardzo, żeby obdarowane moim programem kobiety odnalazły w nim narzędzie do poznania swojej siły i potencjału. Żeby zobaczyły, co wydarzy się w ich życiu, jeśli pójdą zaproponowaną przeze mnie drogą. Stworzyłam fanpage i zaczęłam budować mój wirtualny świat – miejsce spotkań z kobietami, które potrzebowały wsparcia w treningu, sposobie odżywiania, zdrowym stylu życia. Poświęcałam 7–10 godzin dziennie na odpisywanie na wiadomości, doradzanie, wspieranie. W końcu zainteresowały się tym media, a mój sen o zmianie oblicza fitnessu w Polsce zaczął się spełniać.
Masz rodzinę, która jest źródłem siły i wsparciem, męża, z którym masz niezwykle bliską i nieustającą relację. A co dają ci relacje z kobietami?
Jest coś w tym, że kobietę najlepiej zrozumie druga kobieta. Nasze układy hormonalne dają nam nieźle w kość, mężczyzna nigdy nie ogarnie tego do końca – „O co jej znowu chodzi???”.
A tak poważnie: naszym zadaniem jest się wspierać. Naszym obowiązkiem jest podawać sobie pomocną dłoń. Tworzyć bliskie relacje i szukać wspólnego mianownika u drugiej osoby. Tak, mam ogromne szczęście, że moja relacja z siostrami jest tak bliska i tak bezcenna. Co nie znaczy, że takiej relacji nie można stworzyć z wyboru z drugą kobietą. Jesteśmy stworzeni do życia w stadzie. I ja mam to szczęście tworzyć takie stado wokół siebie.
Wspaniała jest też różnorodność kobiet, które mnie otaczają. Bo można mi powiedzieć: „Nigdy nie rodziłaś dzieci – skąd możesz wiedzieć, jak to jest? Nigdy nie byłaś otyła – skąd możesz wiedzieć, co ja czuję?”. Zgoda, nie wiem. Ale znam kobiety, które mają takie doświadczenie i dzielą się nim ze mną. Użyczają mi go, żebym mogła je zrozumieć. Czuję wtedy, że jestem częścią pięknej plemiennej wspólnoty.
Równouprawnienie – także w małżeństwie
Kaśka Nosowska powiedziała mi kiedyś, że kobiety świetnie się dogadują przy jednym stole, dopóki nie dosiądzie się do niego chociażby jeden mężczyzna. Bo wtedy zaczyna się rywalizacja.
Możliwe, ale z drugiej strony: wyobraź sobie, że przy stoliku siedzi 10 facetów i nagle podchodzi do nich piękna kobieta. I pyta: „Czy mogę pożyczyć sól?”. Wyobrażasz sobie, co się dzieje?
Rzucają się na wyścigi do solniczki.
I to jest super. Mam nadzieję, że emancypacja nie prowadzi nas do rzeczywistości, w której nikt już nie będzie zabiegał o niczyje względy: ani mężczyźni, ani kobiety. Nie chciałabym żyć w społeczeństwie, w którym zatarłoby się to, co męskie, i to, co kobiece.
Przypomina mi się manifest Catherine Deneuve i grupy Francuzek, które w odpowiedzi na akcję #MeToo broniły prawa mężczyzn do podrywania, które jest częścią francuskiej kultury.
Wyobraź sobie, że wchodzisz do klubu i nikt nie podchodzi do nikogo. Ani nawet nie podnosi wzroku, żeby na ciebie spojrzeć. Tak już jest w Japonii. W Kanadzie mężczyzna, który zaoferował kobiecie w czasie deszczu parasol, został oskarżony o molestowanie.
Myślę, że musimy jednak w tej walce o równouprawnienie – potrzebnej i słusznej – zachować zdrowy rozsądek. Żeby nie zaszkodzić społecznym relacjom.
W twoim małżeństwie jest równouprawnienie?
Mój mąż mówi na mnie „dziki kot” z racji tego, że bez większych ceregieli komunikuję, czego chcę, a czego nie chcę. Mówię wprost i bez ogródek o swoich emocjach. Nie oczekuję od partnera, że będzie się domyślał. Zaznaczam swój teren i potrzebuję swojej przestrzeni.
Jestem w związku małżeńskim, ale jestem też niezależna. Mój mąż wcześniej miał partnerki, które łatwo podporządkowywał. Ja z kolei nie umiem się podporządkować. Chwilę zajęło nam zrozumienie i zaakceptowanie swoich różnic. Mamy rozejm i żyjemy w błogim pokoju.
Żeby związek miał szansę się udać, trzeba wiedzieć, czego się od niego chce. Co wnosimy, a czego oczekujemy. Jeśli oczekujemy, że partner będzie nas uzupełniał i uszczęśliwiał, to jesteśmy skazani na porażkę.
Jak to? Nie można się uzupełniać w związku?
Dobrze jest, żeby człowiek czuł się kompletny, zanim wejdzie w relację. Potem może się wymieniać z partnerem szczęściem, siłą – tak. Uzupełniać – nie. Oczekiwanie od partnera, że załata nasze dziury, to nie jest dobra droga. Zauważyłam, że kobiety często wchodzą w relacje ze strachu przed samotnością. Żeby tylko z kimś być. I bardzo często w tych na szybko skleconych relacjach są dalej tak samo samotne. Albo jeszcze bardziej. Znów polecam najpierw zająć się relacją z samym sobą.
Czyli znowu na trening?
To jest pigułka szczęścia! Nie ma lepszego zastrzyku dopaminy niż ruch. Nasze ciało się zmienia, satysfakcja leci w górę, samoakceptacja rośnie w siłę. Zaczynamy o sobie lepiej myśleć. Zaczynamy siebie lubić. Wzrasta poczucie własnej wartości.
Tu nie chodzi o porównywanie się z okładką magazynów fit, ale o stan naszego mózgu i zdrowie. Najbardziej kontuzyjny jest bezruch – to jest zagłada dla naszego organizmu. Teraz zresztą jest nowa piramida zdrowia: kiedyś u podstawy były warzywa, teraz jest aktywność fizyczna.
Jaka jest twoja następna misja?
Moją misją jest dbanie o swoje zdrowie jak najlepiej, żeby żyć jak najdłużej i kontynuować promowanie zdrowego stylu życia. Każdy projekt, który stworzyłam i współtworzyłam, ma za zadanie jasno komunikować moją filozofię. To się nigdy nie zmieni. Nie jestem tylko twarzą na opakowaniu. Jestem odpowiedzialna za każdy produkt i jego powstawanie.
A dziś twojej mamie zdarza się zadzwonić i powiedzieć, że jesteś za chuda albo za ciężko trenujesz?
Ja jestem zawsze za chuda! Zawsze jest: „Dziecko, zjedz coś”. Klasyką jest też stwierdzenie: „Dziecko, znowu tak zbiedniałaś!”. Ale z drugiej strony żyję wciąż zanurzona w wielkiej, bezgranicznej miłości od moich rodziców. Dlatego nigdy nie miałam presji, żeby mi od kogoś skapnęło trochę miłości, skoro w domu dostawałam jej cały basen. Kochane mamy, okazujmy dzieciom miłość! To ich nie zepsuje, tylko wyposaży w tarczę.
Rozumiem, że twoi rodzice słuchają cię w kwestii zdrowia?
No coś ty! W ogóle mnie nie słuchają. Przecież to rodzice. (śmiech)
Rozmowa z Ewą Chodakowską ukazała się w „Urodzie Życia” 11/2019