
Dlaczego tak łatwo zakochać się w Lizbonie?
Radość w sercu pojawia się już w samolocie podchodzącym do lądowania. Pomarańczowe dachy domów są jak starzy znajomi – ich ciepły ceglany kolor grzeje nawet przez szybę. Obserwowanie miasta z wysokości to także jedna z wielu przyjemności dostępnych już po wylądowaniu. W stolicy Portugalii znajdziecie wiele tarasów widokowych, na przykład ten, który znajduje się na łuku triumfalnym Arco da Rua Augusta przy placu Handlowym (Praça do Comércio). Widać z niego m.in. wspaniałą katedrę Sé i zamek Świętego Jerzego. W tym miejscu można zrozumieć, co miał na myśli Fernando Pessoa, portugalski pisarz i poeta, który w „Księdze niepokoju” pisał o krążących po mieście tramwajach jak o wielkich, żółtych pudełkach zapałek. Dokładnie tak wyglądają oglądane z góry.
Miejsce kotów i duchów
Mogłabym tu zamieszkać – ta myśl zaskoczyła mnie na Cemitério dos Prazeres, czyli lizbońskim Cmentarzu Przyjemności. Trafiłam tam, idąc śladami książki „Requiem” autorstwa zakochanego w Portugalii Włocha Antonia Tabucchiego. Nietypowa nazwa tego miejsca pochodzi od znajdującej się kiedyś na tym terenie posiadłości. Cmentarz Przyjemności wygląda jak opuszczone miasteczko. Za bramą zobaczycie setki jazigos – różnej wielkości groby przypominające małe domy z oknami, w których nierzadko widać firanki. W środku można zobaczyć portretowe zdjęcia zmarłych. Najbardziej przejmujące są rodzinne grobowce, w których na niewielkiej przestrzeni mieści się kilka trumien. Leżą na specjalnych półkach, trzy po lewej, trzy po prawej stronie. Przychodzi mi do głowy skojarzenie z wagonem sypialnym i wieczną podróżą. Próżno szukać tu zniczy, można zauważyć jedynie małe wiązanki na grobach, ewentualnie pojedyncze kwiaty zatknięte za ozdobne bramy.
W alejkach bezszelestnie krążą koty, czarne jak smoła, rude, rozświetlone przez słońce, i grafitowe, jakby lekko przykryte kurzem. Są jak opiekunowie tego miejsca. Chodzę po ich śladach w cieniu wielkich cyprysów, które mogą pamiętać wydarzenia sprzed 200 lat. Głęboko zakorzenione w ziemi, czubkami sięgają chmur – w symboliczny sposób łączą ziemski świat z niebem. Nigdy nie lubiłam spacerów po cmentarzach, bo przypominają o tym, czego człowiek boi się najbardziej. Jednak lizboński Cemitério dos Prazeres ma w sobie energię spokoju, po którą często wracam.
Balsam na saudade
Lizbona to mój ulubiony kierunek podróży od lat. Podczas jednej z wypraw trafiłam do Hospital de Bonecas, czyli szpitala dla lalek, znajdującego się przy Praça da Figueira 7. Od ponad 180 lat ratuje się tu zabawki sfatygowane przez upływ czasu i dziecięce ręce. Do sal chorych dociera się przez mały sklep z zabawkami – już na tym etapie włącza się duch przygody, bo ktoś prowadzi nas na zaplecze, gdzie zazwyczaj „obcym wstęp wzbroniony”. Wchodzisz i czujesz, że patrzą na ciebie tysiące oczu, co ciekawe, te spojrzenia wcale nie są puste. Mam wrażenie, że kiedy ludzie opuszczą tę przestrzeń, miśki zaproszą lalki na herbatkę i zaczną towarzyskie spotkania, jak w „Sekretnym życiu zabawek” Jima Hensona. Lekarze w Hospital de Bonecas mają do dyspozycji całą ścianę części zamiennych. W drewnianych szufladkach z przezroczystymi okienkami widać pozbawione korpusów głowy, ręce lewe i prawe. Mrugają do mnie przypięte na sprężynkach oczy.
Czuję się jak w scenografii horroru, choć jednocześnie to miejsce ma w sobie coś bardzo czułego. Mieszkańcy kamienicy przy Praça da Figueira 7 byli przecież świadkami najczystszych dziecięcych emocji. Są tu miśki, w które wypłakiwały się kolejne pokolenia. W jednej z miejscowych gazet przeczytałam, że w Hospital de Bonecas leczy się saudade, czyli tęsknotę za tym, co przeminęło. W pamięci zostaje też imponująca kolekcja lalek Barbie – wśród nich zabawkowa wersja Marilyn Monroe i Grace Kelly. Uśmiecham się, kiedy rozpoznaję Mary Poppins z nieodłączną parasolką.
O urodzie portugalskiego życia decydują ludzie, także ci, którzy przyjechali tutaj z całego świata. Wśród nich znalazła się brytyjska fotograficzka Camilla Watson. W jednej z uliczek dzielnicy Mouraria można obejrzeć czarno-białe portrety jej autorstwa, przedstawiające mieszkańców Lizbony. Panie w często spotykanych tu podomkach, panowie grający w karty. Nie ma mowy o sztabie stylistów czy makijażystów godzinami przygotowujących modeli do sesji. Urzekła mnie prawda fotografii, które zatrzymały piękno codzienności.
W Lizbonie czuć energię nowych mieszkańców, a jednocześnie pamięć o tych, którzy odeszli. Przy Rua de São Tomé spotkacie Amálię Rodrigues utrwaloną w ulicznej mozaice. Królową Fado, jak nazwali ją Portugalczycy, uwiecznił Alexandre Farto, artysta street artu znany jako Vhils.
Kamienne arcydzieło
Kiedy słyszę: Lizbona, myślę: światło. Dla mnie najpiękniejsze na świecie. Współgrając z architekturą, potrafi zaczarować – tak jest na przykład w klasztorze Hieronimitów w dzielnicy Belém. To jeden z obiektów wpisanych na listę międzynarodowego dziedzictwa UNESCO. Przez lata podziwiałam go jedynie z zewnątrz. Dopiero w ubiegłym roku weszłam do środka i choć wybrałam się tam sama, nie mogłam powstrzymać słów zachwytu, musiałam wypowiedzieć je na głos. Światłocieni, jakie tworzą się w krużgankach klasztoru, nie sposób zapomnieć. W głowie zostaje biały kamień kontrastujący z błękitem nieba i precyzyjne ornamenty. Fernando Pessoa nazwał to miejsce „kamiennym arcydziełem”. Nie przesadził.
Cóż za piękna „okropa”!
Nie ma Lizbony bez azulejos, czyli ceramicznych kafelków na fasadach budynków. Można je spotkać na każdym kroku, a ich historię warto poznać w Muzeum Azulejos mieszczącym się w dawnym klasztorze przy Rua da Madre de Deus. Wydawało mi się, że każdy ulega ich czarowi. Myliłam się jednak, Beata Obertyńska, polska poetka, która podróżowała po Lizbonie w latach 30. XX wieku, nazwała je paskudztwem, którym oblepione są domy. W korespondencji z podróży skwitowała je krótkim słowem: „Okropa!”. Nie zgadzam się z nią, ale nie potrafię odmówić uroku słowu, które stworzyła.
A skoro mowa o słowach – chodząc po Lizbonie, mam wrażenie, że ulica szeleści. Język portugalski ma w sobie wyjątkowo dużo czułości, a przy wymawianiu wielu słów usta układają się jak do pocałunku. Zaskakują też znaczenia, na zwykły ręczny blender mówi się tu varinha mágica (wym.: warinia mażika), co dosłownie oznacza czarodziejską różdżkę. Jak widać, magiczną moc Lizbony czuć nawet w codzienności.