
Agata Loewe, seksuolożka: „Odkryj swoje ciało – to klucz do dobrego seksu”
Dobry seks zależy głównie od tego, czy czujemy się komfortowo we własnym ciele i czy w ogóle je znamy. Odkrywanie własnej seksualności to droga, którą warto przejść, aby cieszyć się w łóżku bliskością. Dr Agata Loewe, psychoterapeutka i seksuolożka, wyjaśnia, co sprawia, że nie jesteśmy w stanie cieszyć się seksem.
Karolina Rogalska: Według najnowszych sondaży ponad 90 proc. Polek nie lubi swojego ciała. Czy to się przekłada na nasze życie seksualne?
Dr Agata Loewe: Rzeczywiście, poznałam w życiu bardzo niewiele kobiet, które mówią o swoim ciele ze stuprocentową akceptacją. A prowadzę warsztaty od wielu lat. Myślę, że nasz stosunek do ciała wynika w dużym stopniu z uwarunkowań kulturowych. Narzekanie, krytykanctwo i porównywanie się do koleżanki lub sąsiadki mamy we krwi. Większość Polek nie potrafi też przyjmować komplementów. Gdy słyszymy: „Jesteś piękna”, odpowiadamy zwykle: „No coś ty! Ostatnio przytyłam”. Albo: „Nie żartuj, mam tyłek jak szafa”. Mówienie dobrze o sobie też nie jest popularne.
Kobietom z trudem przychodzi wypowiedzenie na głos zdań w stylu: „Mam cudowne piersi”, „Mam zgrabne nogi”. Jednym z najtrudniejszych ćwiczeń na naszych warsztatach pracy z ciałem jest to, w którym prosimy uczestniczki o opisanie go od głowy do stóp: co w nim lubią, czego ono doświadczyło, jaką ma historię. Taka opowieść bardzo mocno konfrontuje je z tym, jakie to ciało jest dla nich ważne. Że to coś więcej niż tylko figura i wygląd. I że to, czy ono się mieści w jakiś kulturowych kanonach piękna, czy nie, jest sprawą drugorzędną. Również w naszym życiu erotycznym. Bo dobry seks zależy głównie od tego, czy we własnym ciele czujemy się komfortowo i czy je znamy. Czy odkryłyśmy, gdzie i jak należy go dotykać, żeby było przyjemnie.
Nasze ciało podlega nieustannej ocenie. Na każdym kroku dowiadujemy się, że coś z nim jest nie tak, że powinnyśmy je ulepszać, poddawać zabiegom, dyscyplinować. Trudno się w nim dobrze poczuć.
Jako aktywistka propagująca pozytywną seksualność powinnam teraz powiedzieć kobietom: „Ciało jest doskonałe takie, jakie jest”, ale jako terapeutka wiem, że afirmacje w stylu: „Zobacz się w lustrze i popatrz, jaka jesteś piękna”, nie działają. Bo stosunek do własnej cielesności jest w nas zakodowany na bardzo głębokim poziomie. To jest przekaz transgeneracyjny, przechodzący z matki na córkę. A wcześniej z babci na matkę, a potem z tej córki na jej córkę itd. I nie chodzi tylko o to, co słyszymy, ale też o to, co obserwujemy w kontakcie z ważnymi obiektami kobiecymi, a także męskimi. Czyli oprócz tego, co mama czy tata mówią o naszym czy swoim ciele, ważny jest też sposób, w jaki oni się ze swoimi ciałami obchodzą. Czy otaczają je opieką i o nie dbają, czy je akceptują, czy się ich wstydzą, w jaki sposób oglądają się w lustrze. Co jedzą, jak traktują ciało na poziomie fizycznym itd. To wszystko ma znaczenie. Nasz stosunek do ciała kształtuje się od dzieciństwa. Wszyscy znamy taki obrazek: mama maluje się przed lustrem, a mała córeczka stoi obok i naśladuje jej ruchy.
Potem porównujemy się z tym, co widzimy w mediach, a tam trudno zobaczyć naturalne piersi czy cellulitis. Choć mam wrażenie, że to się powoli zmienia. Rewolucję zrobiła chyba Lena Dunham i serial „Girls” oraz artystki, na przykład Sophie Mayanne, która pokazuje, że nawet ciała niedoskonałe, z bliznami czy zniekształceniami, mogą być piękne.
Ten trend jest stosunkowo nowy i mam wrażenie, że wciąż jest jakąś niszą. Może kiedyś to się zmieni. Ale już dziś badania naukowe pokazują, że najwięcej seksu w ciągu życia mają osoby o przeciętnej atrakcyjności. Nie jest więc tak, że tylko ci niezwykle piękni są obiektem pożądania. Upodobania ludzi są naprawdę rozmaite. Opowiem pewną anegdotę. W ramach moich studiów w San Francisco odbyliśmy wycieczkę terenową, podczas której zwiedzaliśmy jeden z tamtejszych klubów dla fetyszystów. Mnie nie wpuszczono do środka, bo pan na bramce stwierdził, że jestem za chuda. Oczywiście, bardzo mnie to uradowało, bo za chudą się bynajmniej nie uważam. Okazało się, że tamtego dnia odbywała się impreza dla kobiet w rozmiarze XXL.
W seksie, jak w życiu, ludzie dobierają się na podstawie rozmaitych preferencji. Niektórych pociągają blizny, dodatkowe fałdy, a innych smutek w cudzych oczach. Trzeba mieć z tyłu głowy, że każdy ma inne upodobania. Nie wszyscy się wszystkim muszą podobać, a partnera czy partnerkę wybiera się pod swoje gusta. Poza tym to, co widać gołym okiem, często jest drugorzędne. Bo w drugim człowieku pociąga nas także umysł, pasja czy osobowość. I to jest piękne.
Czy przychodzą do pani kobiety, które tak się sobie nie podobają, że w ogóle rezygnują z seksu?
Są klientki, które mają bardzo zniekształcony obraz swojego ciała. Nierzadko dotyczy to obszarów erogennych. Praca z takimi przekonaniami jest trudna i czasochłonna. Nikt nie jest w stanie wyperswadować takiej osobie, że to, jak widzi swoje ciało, jest tylko jej iluzją. Nawet jak udowodnimy to za pomocą zdjęć i centymetra. Dlatego najpierw trzeba przyjrzeć się temu, skąd ta obsesyjność dotycząca nóg, bioder, penisa czy pochwy się bierze, a potem dopiero rozmawiamy, co z tym seksem. Bo taka nieadekwatna percepcja siebie może być efektem ubocznym poważniejszych problemów psychicznych, np. zaburzeń lękowych albo afektywnych. Ale mówimy tu o skrajnych przypadkach. A jest wiele kobiet, które po prostu nie lubią w sobie pewnych rzeczy. I choć nie ma to głębszego podłoża psychicznego, też może uprzykrzyć życie.
Jedna z moich klientek przestała uprawiać seks od tyłu, choć była to jej ulubiona pozycja. Bała się, że partner zobaczy cellulit na jej pośladkach.
Gdzie leży granica między przejmowaniem się a obsesją?
Ona jest trudna do zdefiniowania, myślę, że mniej więcej w tym momencie ludzie zaczynają szukać pomocy u specjalistów. Na początku trudno jest określić, co spowodowało, że wycofali się z aktywności seksualnej. I często okazuje się, że to właśnie ciało jest jednym z powodów. Przekonanie, że jest nieatrakcyjne, że przytyło, że nie będzie dla partnera pociągające.
Przychodzi do mnie wiele kobiet po porodzie, w trakcie różnego rodzaju chorób, po wypadkach. Czyli wtedy, gdy ciało się zmienia. Mam też wielu klientów skrajnie przepracowanych, których ciała są tak wyeksploatowane, że można wtedy mówić o poziomie, na którym organizm walczy o przetrwanie, więc takie funkcje, jak seks, są kompletnie poza jego zasięgiem. Zjawiają się ludzie z głębokimi depresjami, z poczuciem braku jakiegokolwiek sensu, wypaleniem zawodowym. Gdy ich pytam, kiedy ostatnio byli na urlopie, nie są w stanie odpowiedzieć. Nie pamiętają.
Co jeszcze przeszkadza nam w cieszeniu się cielesnością?
Jak już mówiłam, żyjemy w kulturze, która temu nie sprzyja. Przez wieki ciało traktowaliśmy jako wehikuł, który ma nas dowieźć do życia wiecznego, a dopiero tam zaznamy szczęścia. W związku z tym wielki nacisk kładziono na powstrzymywanie się od ziemskich przyjemności. Takie myślenie, choć wydaje nam się dziś archaiczne, ma wciąż ogromne konsekwencje dla naszej seksualności. Zwłaszcza kobiecej.
W języku polskim inne określenie waginy to srom. A srom znaczy wstyd. I do dziś dla niektórych osób seks i cielesność łączą się z ogromnym wstydem. W efekcie wielu dorosłych Polaków i Polek nie zna podstaw anatomii własnych części intymnych. Nie wiedzą, gdzie co jest i jak się nazywa. W gabinecie często spotykam się z tym, że ktoś na waginę mówi np. „pupa z przodu”. Byłabym szczęśliwa, gdyby wprowadzono kurs edukacji seksualnej dla dorosłych. Bo trudno o dobry seks, jeśli nie wiemy, jak zbudowany jest organ, który ma nam tę rozkosz dostarczyć.
Czyli kluczem do dobrego seksu jest poznanie ciała?
Zdecydowanie. Najlepiej zacząć od siebie. Na warsztatach robimy ćwiczenie, które się nazywa mapowanie ciała. Polega na poznawaniu go, oswajaniu, sprawdzaniu, co ono lubi. Można rozpocząć te eksploracje choćby na własnej dłoni. Poklepać ją, pomiziać, odkryć, jaki rodzaj dotyku sprawia nam przyjemność, a jaki nie. Ludzie mają tu bardzo różne preferencje. Niektórzy lubią delikatnie, a inni chcą być podrapani, albo mocno chwyceni. Trzeba sprawdzić, co się lubi, a potem zakomunikować to drugiej stronie. Bo podstawą udanego seksu jest otwarta komunikacja między partnerami. I z tym też wielu z nas ma problem.
Ważne jest to, żeby kobiety nauczyły się brać odpowiedzialność za swój orgazm. Wciąż wśród wielu z nas pokutuje przekonanie, że mężczyzna jakimiś magicznymi trikami sprawi, że on nastąpi. Tak nie jest! Musimy same się go nauczyć. Metodą prób i błędów. Większość kobiet dochodzi do niego poprzez stymulację łechtaczki. Mówimy o łechtaczce jako całości – tym, co na zewnątrz, i tym, co w środku. Trzeba nauczyć partnera, co ma robić, żeby ta stymulacja była adekwatna. Nie każdy to wie. Pod względem budowy anatomicznej bardzo się od siebie różnimy, więc nie ma jakichś uniwersalnych sposobów stymulacji, które sprawdzą się u wszystkich. Są kobiety, które mają łechtaczkę mocno zakrytą, więc trzeba jej poświęcić więcej czasu, albo odkrytą na tyle, że nawet delikatny dotyk może sprawiać im ból. Inne mają bardzo reaktywną łechtaczkę i od dziecka doświadczają „przestymulowania”, które powoduje, że trzeba ją dotykać bardzo mocno.
Jest taka scena w serialu „Seks w wielkim mieście”, gdzie jedna z bohaterek ogląda swoją waginę w lusterku. Przez cały odcinek przygotowuje się do tego psychicznie.
Zobaczenie własnej waginy w lustrze to bardzo mocne doświadczenie. I potrzebne. Wiele dorosłych kobiet nigdy nie widziało, co „tam” ma. Warto tego doświadczyć: latarka, lusterko, do łazienki, pooglądać się, podotykać, sprawdzić, jak co działa. Nasze waginy wiele rzeczy komunikują. Ich zapach, nawilżenie, gęstość śluzu. To są ważne komunikaty dotyczące zdrowia, diety, trybu życia itd. Zaznaczam, że nie jestem zwolenniczką samoobserwacji, jako metody zapobiegania ciąży, ale z pewnością daje nam ona możliwość zapoznania się z własną anatomią. Są kobiety, które na tej podstawie mogą precyzyjnie określić, co do dnia, swój cykl miesiączkowy. To wszystko sprzyja normalizacji, czyli świadomości, że części intymne, nie są czymś gorszym niż usta czy stopy.
Wiele osób ta cała fizjologia onieśmiela, czasem wręcz brzydzi.
Część kobiet podchodzi do swojego ciała sanitarnie. Czyszczą się tak dokładnie, że nie ma miejsca na lubrykację, która jest warunkiem zdrowia i czerpania satysfakcji z seksu. Fizjologia to też są sygnały, które nasze ciało wysyła, kiedy chce się kochać. I są one zwykle bardzo stymulujące dla naszych partnerów. Miałam kiedyś klienta, który się skarżył, że jak tylko chce uprawiać seks ze swoją dziewczyną, to ona biegnie do łazienki, szoruje się, nakłada kremy i perfumy. Tymczasem ona najbardziej go kręciła, gdy wracała z treningu w przepoconej koszulce. Dla niej z kolei seks bez prysznica był nie do przejścia, mówiła: „Nie, kochanie, bo śmierdzę. Idę się wykapać”. I jak wracała czysta i pachnąca, to jemu już się odechciewało. Każdego podnieca co innego. Chcę podkreślić, że choć od lat próbuje się ująć ludzką seksualność w jakieś ramy, to ona zawsze wymyka się wszelkim kategoryzacjom.
Dlaczego tak się dzieje?
Bo to jest po prostu niemożliwe. Pokazała to znakomita seksuolożka Shere Hite, która za pomocą ankiety w poczytnym magazynie badała preferencje seksualne kobiet. Z setek listów, które dostała, wyłonił się obraz tak różnorodny, że tworzenie uogólnień nie miało sensu. Jedyne uogólnienie, jakie dało się poczynić, to takie, że każda z nas lubi co innego.
Tym samym Hite podważyła dominujący wówczas dyskurs postfreudystów, którzy dzielili orgazm na dojrzały i niedojrzały. Czyli, że jak się dochodzi od stymulacji łechtaczki, to znaczy, że nie miało się jeszcze naprawdę satysfakcjonującego stosunku seksualnego.
Okazało się, że to bzdury, bo są kobiety, które dochodzą tylko przez stymulację łechtaczki, są takie, które szczytują dzięki penetracji, a są i takie, które muszą mieć stymulację z dwóch albo i z trzech stron. Bo niektóre osiągają orgazm tylko wskutek stymulacji odbytu.
Trzeba więc dać sobie przestrzeń na poszukiwanie tego, co jest dobre i przyjemne dla mnie. Tymczasem jako społeczeństwo jesteśmy nauczeni, żeby przyjemności unikać. Efekt jest taki, że z jednej strony ludzie są niezwykle głodni dotyku, doświadczenia w życiu czegoś miłego, a z drugiej strony mają do tego awersję, nie chcą słuchać swoich ciał.
Czyli te blokady sami na siebie nakładamy?
Najwięcej blokad związanych z seksem pochodzi stąd, że kiedyś sobie coś wymyśliliśmy, ale zamiast zweryfikować, czy nas to dotyczy, czy zgadza się z naszymi potrzebami, powielamy zaczerpnięte z zewnątrz schematy w relacji z kolejnymi partnerami czy partnerkami. Lwia część mojej pracy polega właśnie na oduczaniu tego, czego się ludzie do tej pory nauczyli. Bo często okazuje się, że to my sami jesteśmy źródłem naszych problemów.
Seksuolożka dr Patti Britton zaleca, aby terapeuci prosili swoich klientów o zastanowienie się, w jaki sposób sabotują swoje szczęście. I dobrze by było, gdyby każdy z nas poświęcił kilka chwil i odpowiedział sobie na to pytanie.
Dr Agata Loewe – psychoterapeutka, seksuolożka, absolwentka Uniwersytetu SWPS i Institute for Advanced Studies of Human Sexuality w San Francisco, założycielka Instytutu Pozytywnej Seksualności.
***
Rozmowa z dr Agatą Loewe ukazała się w „Urodzie Życia” 4/2018