
Adwokatka kobiet: „Polacy są dobrze wyedukowani, jak nie płacić alimentów na swoje dzieci”
Alimenty, opieka nad dzieckiem albo procesy o mobbing – Daria Skrzypczak-Kozikowska reprezentuje kobiety, które muszą dochodzić swoich praw w sądzie nieraz miesiącami albo całymi latami. Na sali sądowej widzi łzy, często jest świadkiem wielkich emocji.
Sylwia Niemczyk: Pamiętasz swój pierwszy proces w sądzie?
Daria Skrzypczak-Kozikowska: Oczywiście! Sprawa o zabójstwo, w grę wchodziła kara 25 lat więzienia. Jeszcze jako nieopierzona aplikantka – bo ja tej sprawy nie prowadziłam, tylko przyglądałam się temu, co mówi i robi mój patron – siedziałam w sali rozpraw z przeświadczeniem, że tak mile wyglądający, spokojny gość nie mógłby przecież być zabójcą. A on nagle wstaje na rozprawie i przyznaje się do winy. I choć to był wtedy dla mnie szok, to dzięki tamtej sprawie uświadomiłam sobie, że moja ocena, czy oskarżony jest winny, czy nie, nie jest tak istotna. Zadaniem adwokata jest to, by zadbać o prawa oskarżonego i dać mu możliwie najlepsze wsparcie.
A jaka była pierwsza sprawa, którą już prowadziłaś sama?
W sądzie rodzinnym o ustalenie kontaktów z dzieckiem i o powierzenie władzy rodzicielskiej matce. Wtedy myślałam, że biorę udział w batalii – dziś wiem, że w sumie to była bardzo ugodowa sprawa, bo choć rodzice dziecka nie mogli porozumieć się w kilku kwestiach, to zakończyła się na kilku posiedzeniach.
Zwykle tak się nie dzieje?
Bywa, że byli partnerzy, małżonkowie nie są w stanie przez całe lata się ze sobą dogadać. Sprawy, które toczą się między dwojgiem kiedyś bliskich sobie ludzi, są bardzo trudne i adwokat musi być w nich nie tylko prawnikiem, ale też trochę psychologiem. Musi wiedzieć, kiedy walczyć, a kiedy lepiej będzie odpuścić – a już na pewno nie może dodawać emocji, ale raczej je studzić. I nie mówię tu tylko o sprawach związanych z opieką nad dzieckiem. Czasem nawet jak nie ma dzieci, tylko toczy się sprawa np. o rozwód, to i tak na rozprawach jest bardzo dużo żalu, poczucia krzywdy, złości. W takich emocjach trudno się ze sobą porozumieć.
Widzisz te trudne emocje na sali sądowej?
Często widzę bardzo silne emocje. Ostatnio brałam udział w sprawie o znęcanie się męża nad żoną: to była przemoc fizyczna, psychiczna, ekonomiczna. Proces ciągnął się od 10 lat, prowadziło go kilka wspaniałych prawniczek, ja dołączyłam na ostatnim etapie i reprezentowałam pokrzywdzoną na rozprawie apelacyjnej. Sąd pierwszej instancji nie znalazł jednak podstaw do skazania oskarżonego. Uznał, że działania obu stron były symetryczne, a przemoc wzajemna. Dopiero sąd apelacyjny uchylił wyrok uniewinniający wobec oskarżonego i przekazał sprawę do ponownego rozpoznania. Nie mógł ze względów proceduralnych skazać oskarżonego, mógł jedynie – i zrobił to – uchylić wyrok, który w jego ocenie był błędny, bezpodstawny i krzywdzący. I wtedy rzeczywiście były emocje i łzy. Ale nie smutku: to były łzy odważnej kobiety, która się nie poddała i nie pozwoliła na to, by dalej być ofiarą.
Nie wiem, czy ona zdecyduje się jeszcze raz przechodzić przez to wszystko, ale dla niej najważniejsze już było, że ktoś jej uwierzył. Że ona sama jeszcze nie zwariowała i że to, że nie pozostała bierna w stosunku do swojego oprawcy, nie znaczy, że sama stała się oprawcą.
Ty też czułaś wzruszenie? Wkładasz serce w sprawy, które prowadzisz?
Zdecydowanie tak. Chyba inaczej się nie da. Do dziś pamiętam jedną sprawę w sądzie rodzinnym. Moja klientka wniosła o pozbawienie ojca jej dzieci praw rodzicielskich ze względu na to, że mieszkał za granicą, co w praktyce bardzo utrudniało jej opiekę nad dziećmi. Chodziło tam m.in. o każdorazową potrzebę zgody i podpisu ojca w związku ze świadczeniami, rehabilitacją i leczeniem dzieci. Ale choć on rzadko je widywał, to kochał je i bał się, że je straci. To była bardzo poruszająca rozprawa, po obu stronach płacz, mnóstwo emocji.
Wszyscy chcieli dobrze, nie było żadnych złośliwości w sali, ale było widać wielki strach ojca, że po zrzeczeniu się praw rodzicielskich straci dzieci, które kocha najbardziej w życiu. Chciał postąpić właściwie, ale nie wiedział, jakie będą konsekwencje decyzji o pozbawieniu go praw rodzicielskich – nie wszyscy przecież wiedzą, że orzeczenie o ograniczeniu czy pozbawieniu władzy rodzicielskiej zupełnie nie ma wpływu na prawo i obowiązek rodzica do kontaktów z dziećmi. Kiedy ostatecznie zgodził się zrezygnować z przysługujących mu praw rodzicielskich, matka dziecka dziękowała mu ze łzami w oczach.
Prowadzisz sprawy o alimenty?
Coraz częściej. To ciągle trudny i bolesny temat dla wielu kobiet, które zostają same z ograniczonymi środkami do życia. Taki proces to zazwyczaj jest walka praktycznie o każdy grosz. Przedstawianie wszystkich rachunków, przerzucanie się kosztami, fakturami, wydatkami… I niestety – mówię to z doświadczenia – ta walka wynika z tego, że często ojcowie po prostu nie wiedzą, jakie są realne koszty utrzymania dziecka. Często uważają, że matka dziecka przeznacza zasądzone alimenty na swoje potrzeby. To w tej niewiedzy jest źródło konfliktu. Dlatego zazwyczaj taka sprawa trwa pół roku, rok, a bywa, że i dłużej.
Skąd w tym czasie mama ma brać pieniądze na dziecko?
Jeśli już w pozwie o alimenty wniesiemy o zabezpieczenie jakiejś kwoty, to jest duża szansa, że sąd na pierwszej rozprawie wyrazi na to zgodę i ojciec już podczas procesu będzie zobowiązany płacić na utrzymanie dziecka. Problem w tym, że sądy rodzinne są przeciążone: składasz pozew w lutym, a pierwszą rozprawę masz wyznaczoną na lipiec.
Jaka jest najniższa kwota alimentów w Polsce?
Nie ma konkretnego przepisu, który reguluje wysokość alimentów, sąd ustala to indywidualnie, biorąc pod uwagę uzasadnione potrzeby dziecka i możliwości zarobkowe rodzica, oczywiście z uwzględnieniem kwoty zawartej w pozwie. Znam wyroki, w których ojciec dziecka był zobowiązany do zapłaty 200 złotych miesięcznie. I jeśli rzeczywiście był w trudnej sytuacji życiowej, a wyższe alimenty byłyby faktycznie niemożliwe do zapłaty, to taki wyrok mógłby być uzasadniony. W sprawach o alimenty zawsze kluczowe jest ustalenie realnej sytuacji finansowej ojca. Nagminnie pojawia się problem zaniżania dochodów czy deklarowania przez ojców umów na pół etatu i przekonywania, że przez to ich wynagrodzenie nie wystarcza na utrzymanie dziecka.
Żeby to ukrócić, sąd może zobowiązać ojca dziecka do podjęcia pracy; zresztą może też do tego zobowiązać matkę, która nie pracuje i np. wnioskuje o podwyższenie alimentów.
A jeśli ojciec nie podejmie pracy i nie będzie płacił zasądzonych alimentów?
Wtedy robi się trudniej, bo ściągalność alimentów w Polsce jest bardzo niska. Niestety jesteśmy bardzo dobrze „wyedukowani” w tym, co robić, by nie płacić na swoje dzieci. Jeśli rodzic nie płaci alimentów, sprawa trafia do komornika, problem w tym, że nieraz ojciec nie posiada żadnego majątku, z którego można byłoby prowadzić egzekucję komorniczą. Wtedy mamie dziecka pozostaje tylko Fundusz Alimentacyjny, z którego może otrzymać maksymalnie 500 złotych na miesiąc. Oczywiście mamy też przepisy w prawie karnym, bo niealimentacja jest przestępstwem, ale często nawet gdy ktoś zostanie skazany, to pieniędzy na dziecko dalej nie ma.
Poszłaś na prawo, bo taka była w twoim domu tradycja rodzinna?
Zupełnie nie, ale rzeczywiście: zostałam wychowana tak, żeby zawsze bronić swoich racji – przez co mama nieraz była wzywana do szkoły. Na szczęście za każdym razem miałam w niej wsparcie. Jeżeli miałam inne zdanie, to nigdy nie odpuszczałam „dla świętego spokoju”.
Poza tym kiedy byłam nastolatką, trafiłam w telewizji na „Ally McBeal” – jak ja ją pokochałam! Dla niej nie było barier, nietuzinkowo rozwiązywała sprawy, byłam w nią absolutnie zapatrzona. W liceum zaczęłam marzyć o teatrze, tyle że po maturze nie dostałam się do szkoły aktorskiej, a na prawo – tak. Pamiętam, jak na pierwszych zajęciach z prawa konstytucyjnego wykładowca zapytał nas, jak trafiliśmy na te studia. Odpowiedziałam wtedy zupełnie szczerze, że chciałam być aktorką, ale to nie szkodzi, że się nie dostałam na wydział aktorski, bo ja ten teatr przełożę na salę sądową!
Na początku kariery zajmowałaś się głównie sprawami związanymi z pracą.
To przez lata była moja specjalizacja – i nadal się nią zajmuję, ale dzisiaj można powiedzieć, że moją główną specjalizacją są kobiety.
Jak to się stało, że z jednego tematu weszłaś w drugi?
Pomysł wspierania kobiet zrodził się w piaskownicy, i to dosłownie! Któregoś dnia byłam z synkiem na placu zabaw i niechcący podsłuchałam rozmowę dwóch matek, które planowały powrót do pracy po urlopie macierzyńskim. Obie były pełne obaw, że zostaną od razu zwolnione, już robiły plany, jak się mogą przed tym obronić, mówiły, że coś wyczytały w internecie, wspominały o jakichś sztuczkach prawnych – były totalnie pogubione i przestraszone. Wtrąciłam się do ich rozmowy, dałam kilka porad. Powiedziałam, że jeśli będą chciały jeszcze o coś zapytać, to niech po prostu zadzwonią, i dałam im mój telefon. I sama byłam tym zdziwiona, że prawie od razu zaczęły się telefony: od nich, od koleżanek, potem od koleżanek tych koleżanek.
Okazało się, że nawet jeśli kobiety wiedzą, że mają jakieś prawa, to jednak zwykle potrzebują kogoś, kto je poprowadzi, podpowie, jak mogą je wyegzekwować, co konkretnie zrobić. Albo po prostu chcą, żeby ktoś je wsparł, poszedł z nimi na rozmowę z pracodawcą, negocjacje, podpisanie porozumienia.
Mężczyźni też tego na pewno potrzebują – ty jednak działasz tylko „w sprawie kobiet”?
Na pewno kobiety są w trochę innej sytuacji niż mężczyźni i nie chodzi mi o to, że np. z racji płci jesteśmy uczciwsze czy szlachetniejsze. Tak nie uważam. Pełnimy jednak inne funkcje w społeczeństwie, np. macierzyństwo powoduje w naszym życiu lawinę konsekwencji, także prawnych. Zależy mi więc na tym, żeby kobiety korzystały ze swoich praw i by miały oparcie w kimś, kto je rozumie i kto przeprowadzi je przez trudne momenty, np. podczas procesu. I ja to właśnie robię. Doradzam, rozmawiam, słucham, a czasem walczę jak lwica! (śmiech)
Ale gdy mężczyźni dzwonią do mnie np. z problemami z prawa pracy, nie odmawiam im pomocy. Umawiam konsultację, negocjuję z pracodawcą. Tyle że w procesach sądowych faktycznie występuję wyłącznie w sprawie kobiet.
I nie słyszysz nigdy, że to niesprawiedliwe?
Zdarza się, że ktoś pisze na moim fanpage’u z oburzeniem, że na przykład utożsamiam przemoc domową tylko z kobiecym dramatem, podczas gdy mężczyźni też przecież padają ofiarami przemocy. Odpowiadam im wtedy, że ja w swojej działalności skupiam się na kobietach, że taka jest moja specjalizacja, ale że jednocześnie nie widzę powodu, dla którego ktoś inny nie miałby walczyć o prawa mężczyzn, jeśli czuje, że są łamane. Jedno naprawdę nie wyklucza drugiego. Moją intencją nie jest dyskryminacja mężczyzn, umniejszanie ich roli czy udowadnianie, że mają w życiu lepiej. Ja po prostu chcę zapewnić jak najlepsze wsparcie kobietom, które reprezentuję. I gdy widzę, że druga strona też walczy o swoje prawa, to bardzo się cieszę: uważam, że tak właśnie powinno być.
Daria Skrzypczak-Kozikowska – prawniczka specjalizująca się w prawie pracy i prawie rodzinnym. Interesuje się tematyką praw człowieka, w tym w szczególności prawami kobiet w Polsce i na świecie, ukończyła kurs Rady Europy na temat standardów w sprawach zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Działa m.in. w zespole prawnym Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, jest członkinią Zespołu ds. Kobiet przy Naczelnej Radzie Adwokackiej, prowadzi własną kancelarię adwokacką i fanpage: „W sprawie kobiet”.
***
Rozmowa z Darią Skrzypczak-Kozikowską ukazała się w „Urodzie Życia” 3/2020