
Wewnętrzne dziecko, krytyk, matka – kto kieruje twoimi myślami?
Wewnętrzny krytyk, czyli ta część twojej osobowości, która napomina i stawia do pionu, jest nam niezbędny do rozwoju. Warto dopuszczać go do głosu – byle nie za często i nie na długo. Tak samo warto słuchać swoich innych wewnętrznych głosów: egoisty, sędziego, dziecka – dzięki tworzonej przez nich orkiestrze, nasze życie będzie pełniejsze.
Wewnętrzne dziecko, krytyk, matka...
Sylwia Niemczyk: Ile wiemy o sobie? Wydawałoby się, że w pewnym wieku powinnyśmy już znać się na wylot, a np. idziemy na warsztaty z rozwoju samoświadomości i okazuje się, że co krok to niespodzianka.
Joanna Heidtman: Jedną z przyczyn naszego braku samoświadomości jest to, że często przez całe dzieciństwo, dorastanie, a bywa, że i potem w dorosłym życiu, myśląc o sobie, kierujemy się tylko opiniami innych. Słyszymy: „Jesteś nieśmiała” i zaczynamy w to wierzyć, a co więcej, właśnie tak się zachowywać.
Ale nasz podstawowy błąd w myśleniu polega na czymś innym. Błędne jest przede wszystkim przekonanie, że w ogóle jesteśmy „jakieś” – stałe i niezmienne.
Lubimy myśleć o sobie jak o monolicie: „Ja to jestem taka…”.
Myślenie „monolityczne” dominuje w całej naszej kulturze, więc w taki sam sposób budujemy też narrację o sobie. Szukamy sztywnych określeń: „Jestem za poważna na takie zabawy…” albo: „Ja to lubię pomagać innym…”, albo: „Z natury jestem cicha, nie lubię się rzucać w oczy…”. Brzmi to bardzo stanowczo, tyle że te narracje najczęściej są pozbawione głębszej refleksji. Ludzie, którzy tak mówią o sobie, zazwyczaj wcale nie znają się aż tak dobrze, jak myślą. Jeśli trochę pogrzebiemy w ich przeszłości, to okaże się, że w wielu sytuacjach wcale nie byli aż tak cisi i ustępliwi, albo to pomaganie innym, którym dziś się chlubią, wcale nie zawsze dawało im satysfakcję, tylko np. wynikało z poczucia obowiązku czy presji otoczenia. Żeby uniknąć takich uproszczeń, trzeba się uważnie przyjrzeć sobie. Zobaczyć, że raz jesteśmy tacy, a raz inni. Jak pisze prof. Carol Dweck, badaczka z Uniwersytetu Stanforda, nasze cechy, talenty i nasza inteligencja cały czas mogą się rozwijać w różnych kierunkach. Zmiany w nas samych są możliwe, w dużej mierze to kwestia woli, koncentracji, powtórzeń, ćwiczeń. Uwierzmy w to, bo takie myślenie o sobie, że jesteśmy zmienni, daje nam wolność. Dzięki niemu nie musimy ciągle tkwić w szufladce, do której same się włożyłyśmy albo zrobił to ktoś za nas.
A co będzie, jeśli jednak tej własnej zmienności nie zauważymy?
Najpewniej i tak da nam ona o sobie znać. Bardzo często w okolicach czterdziestki czy pięćdziesiątki ludzie zaczynają odczuwać, że to, co myśleli dotąd o sobie, nie jest jednak do końca prawdą albo przynajmniej nie jest całą prawdą. Wcześniejsze przyzwyczajenia zaczynają nas uwierać, nie czujemy już satysfakcji z tego, jakimi byliśmy do tej pory. Pojawiają się nowe zachowania, przeciwstawne potrzeby życiowe. Znajomi zaczynają się dziwić: „Ależ ona się zmieniła!” albo: „Co się z nią dzieje?”.
Jeden głos w głowie mówi mi jedno, drugi – coś przeciwnego. Zaczynamy się zastanawiać, czego tak naprawdę chcemy i kim tak naprawdę jesteśmy. Znów wracamy do tego braku samoświadomości.
Nieraz na sesjach coachingowych słyszę od kobiet: „Kocham moje dziecko, ale jednocześnie bardzo mnie męczy” albo: „Lubię swoją pracę, ale strasznie się nią stresuję”, albo odwrotnie: „Nie cierpię mojej pracy, ale nie wyobrażam sobie innej”. Opowiadają, że są niepoukładane, niespójne, nie wiedzą, czego chcą od życia, a przecież takie różne, nieraz przeciwstawne potrzeby w głowie to po prostu różne aspekty nas samych. Tak jak mówiłyśmy, nie jesteśmy z jednego kawałka marmuru.
Ta wewnętrzna niespójność to coś normalnego. Dużo gorzej będzie, jeśli jakaś część naszej osobowości stanie się na tyle dominująca, że kompletnie zagłuszy wszystkie inne – a tak też bywa. Na przykład często taką dominującą częścią u kobiet jest „wybawca” albo „ratownik”, który poświęca się dla innych, nic nie robi dla siebie. Oczywiście to jest bardzo fajna, pozytywna rzecz, dobrze jest mieć w sobie takiego wybawcę, ale jeśli on zagłuszy wszystkie inne postaci, którymi przecież też jesteśmy – w tym naszego zdrowego egoistę – to trudno będzie czuć satysfakcję i przyjemność z życia.
Wybawianie i ratowanie innych też daje przyjemność.
Pewnie, że daje, ale pod warunkiem, że czasem jednak wychodzimy z tej roli wybawcy. A wiele kobiet nie wychodzi nawet na chwilę. Jadą na wakacje i zamiast cieszyć się plażą, całe dnie opiekują się resztą wycieczki, podają śniadanie, organizują plan dnia. Nie odpoczywają, nie odprężają się. Nie pozwolą sobie pomóc, a co więcej, zrobią wszystko, żeby nie mieć w swoim otoczeniu takich osób, które mogłyby im coś dać od siebie. Jest mnóstwo takich kobiet, które nie umieją i nie chcą przyjmować wsparcia, tylko całe życie będą się poświęcać dla innych. Czemu tak się umartwiamy na własne życzenie?
Wszystkie te części naszej osobowości – wybawca, sędzia, egoista i inne – chcą dla nas dobrze. Być może głos wybawcy stał się dla nas dominujący, bo w dzieciństwie obserwowałyśmy, że ukochana babcia zyskiwała szacunek, podziw czy miłość właśnie poprzez poświęcanie się dla innych. Zapamiętałyśmy to, przejęłyśmy i pozwoliłyśmy, żeby ta część zdominowała resztę. A przecież do pełni życia potrzebujemy też wszystkich innych części – tak samo jak do stworzenia symfonii trzeba całej orkiestry. Nie da się zagrać symfonii tylko na flecie albo tylko na skrzypcach. I tak samo jak w orkiestrze potrzebny jest dyrygent – tak i my musimy nauczyć się dyrygować głosami, którymi mówimy do siebie.
Jak się można tego nauczyć?
Poprzez proces coachingowy albo terapeutyczny, w zależności od sytuacji i potrzeb. Możemy też oczywiście spróbować sami, choć wtedy może być nam trochę trudniej.
Przede wszystkim musisz zrobić robocze założenie, że istnieją też inne części ciebie niż te, które na co dzień dopuszczasz do głosu. I że jeśli je też dopuścisz, to twoje życie będzie pełniejsze. Kiedy już zrobimy takie założenie, spróbujmy uważniej wsłuchiwać się w siebie, żeby te części rozpoznawać, ponazywać. Coach może nam podpowiedzieć: „Teraz kieruje tobą wybawca, a teraz idziesz za głosem wewnętrznego perfekcjonisty itd”, ale my też możemy dawać im swoje własne nazwy i przyporządkowywać np.: „O, tak zawsze mówiła ciocia Ela” albo „Jakbym słyszała własnego ojca!”.
Następnie szukamy tych części orkiestry, które latami w sobie uciszaliśmy. W procesie coachingowym takie nabywanie świadomego ja trwa nawet kilka sesji. Robimy np. ćwiczenia, podczas których szukamy różnych części swojej osobowości, np. przesiadając się z krzesła na krzesło: na miejsce sędziego, krytyka wewnętrznego, perfekcjonisty, wybawcy. Takie fizyczne zmiany pomagają na zmianę naszego stanu. W końcu jednak wracamy na krzesełko reżysera czy za pulpit dyrygenta, który zawiaduje tymi wszystkimi postaciami.
Z boku to może wyglądać jak zabawa, ale często takim ćwiczeniom towarzyszy dużo wzruszenia, poruszenia, bardzo silne emocje. Często ludzie dopiero podczas takich sesji uświadamiają sobie, że mają też taką część osobowości, o której do tej pory nie wiedzieli. Albo zaczynają rozumieć, że głos, którym się dotąd kierowali, jest tylko jednym z wielu, jakie posiadają.
Zaczynam się zastanawiać, ile tak naprawdę ludzi mieszka we mnie?!
(śmiech) Różnie z tym jest – przecież nie ma dwóch takich samych orkiestr. Pewnie u każdej z nas czasem w głowie odzywa się sędzia czy krytyk wewnętrzny, który surowo nas ocenia – ale u jednej będzie odzywał się rzadziej, a u drugiej częściej. U jednej będzie robił tylko ciche wyrzuty przez wieczór czy dwa, inną będzie katował całymi tygodniami.
Albo wewnętrzna perfekcjonistka – u jednej kobiety odezwie się tylko w pracy, ale już inna będzie słyszeć ją na okrągło. A jeszcze u innej perfekcjonistka będzie śpiewała w duecie z poświęcającą się matką Polką. Wyobraźmy sobie życie tylko na tych dwóch głosach.
Okropnie męczące.
I w ogóle niesatysfakcjonujące. Dla własnej satysfakcji, dla własnego rozwoju ważne jest, żeby na scenę wpuszczać też inne głosy.
Jeśli jednak przez lata kierowałam się tylko głosem wybawcy, to trudno mi się nagle przestawić na bycie radosną hedonistką i domową księżniczką. Mogę przez chwilę udawać, ale i tak będę czuła, że to nie jestem ja.
Jeśli nasz wybawca i nasza wewnętrzna hedonistka będą ze sobą w konflikcie, to na pewno tak będzie. Ale one mogą żyć ze sobą w zgodzie, jeśli tylko – powtórzę – świadomie nauczymy się nimi dyrygować. Kiedy powiemy sobie: „To jestem ja, ale ta druga to też jestem ja”. Mam taką stronę, ale mam też inną. Nie tylko umiem dawać, ale też umiem przyjmować. Nie tylko umiem grać trzecie skrzypce, ale też i pierwsze. Nie chodzi o to, żeby na siłę udawać kogoś innego, ale o to, żeby odkryć w sobie inne aspekty swojej osobowości. I nie tłumić ich.
Zabawa z krzesłami to jeden sposób, a jakie są inne?
Namawiam moich klientów, żeby po prostu dużo opowiadali mi o sobie, przypominali historie z przeszłości, z dzieciństwa, młodości, studiów, pierwszej pracy. I to właśnie z tych rozmów wychodzi, że poważna pani w marynarce dawała czadu na studenckich imprezach albo nie bała się wędrować w błocie po górach i śpiewać na całe gardło. Tylko że jakoś o tym zapomniała.
Może po prostu dojrzała?
Dojrzewanie nie polega na tym, że jeden głos zagłusza całą orkiestrę. To, że jestem poważną, dojrzałą kobietą, profesjonalistką w pracy albo odpowiedzialną matką, nie znaczy, że już nigdy w życiu mam sobie nie pośpiewać przy ognisku, nie pośmiać się z głupiego dowcipu. Te inne części osobowości ciągle w nas są, tylko zagłuszone. Ale skoro jednak są, to ciągle można do nich wrócić.
Powiedziała pani przed chwilą, że nasz wewnętrzny wybawca mógł się wziąć od dobrej babci czy cioci – a skąd się wziął nasz surowy wewnętrzny krytyk?
Przynajmniej połowa naszej osobowości, pochodzi z otoczenia, w którym się wychowywaliśmy. To nic innego, jak uwewnętrznione opinie na nasz temat – rodziców, nauczycieli czy innych dorosłych, ważnych dla nas w dzieciństwie. Mechanizmy nabywania tych aspektów naszej osobowości są bardzo dobrze opisane w psychologii: jednym z nich jest mechanizm identyfikacji – kiedy po prostu kopiujemy zachowania osób, które się nami zajmowały i były dla nas ważne. Drugi mechanizm to introjekcja, kiedy zaczynamy siebie traktować tak, jak nas traktowano. Więc jeśli mama czy tata byli wobec nas krytyczni i osądzający w stylu: „Czemu piątka, a nie szóstka?” itd, to w dorosłym życiu też będziemy właśnie tacy wobec siebie.
Jeśli sobie tego nie uświadomimy, zawsze będziemy bezradne wobec naszego krytyka. Dopiero kiedy nauczymy się go rozpoznawać, możemy zacząć nad nim panować. Wejść z nim w dialog i próbować się dogadać. Dokładnie tak samo, jak robimy z resztą naszej orkiestry.
Rozmowa z dr Joanną Heidtman ukazała się w „Urodzie Życia” 9/2019