
„Śpiewamy szanty, nie myślimy o raku”, mówi Magda Lesiewicz, twórczyni Onkorejsu
Po tym, jak kilka lat temu przeszła złośliwego raka piersi, Magdalena Lesiewicz założyła Fundację Onkorejs – Wybieram Życie. Organizuje wyprawy morskie dla kobiet z historią nowotworową oraz marsze wiedzy o raku. Za swoją działalność społeczną została wyróżniona w tegorocznej edycji konkursu „Bizneswoman roku” organizowanego przez Fundację Sukces Pisany Szminką.
Choroba to coś przejściowego
Sylwia Niemczyk: Pamiętasz tamtą chwilę?
Magdalena Lesiewicz: Oczywiście, bardzo dobrze pamiętam. To był październik, 2013 rok, miałam 34 lata, mieszkałam sama, bo już byłam po rozwodzie. Wieczór, normalny dzień tygodnia. Bolało mnie serce, czułam, jakby mi się wyrywało z klatki piersiowej. Wcześniej przez kilka tygodni bardzo intensywnie pracowałam i chyba w ten sposób dawała o sobie znać adrenalina. Żeby ten ból i trzepotanie uspokoić, co jakiś czas mocno przyciskałam obie dłonie do piersi. I tamtego wieczoru, gdy je przycisnęłam – tak jak sto razy wcześniej – nagle poczułam, że pod jedną piersią coś jest. Zaczęłam ją dokładniej badać, dotykać, porównywać z drugą. Była różnica. Ewidentnie guzek. Tak właśnie wtedy myślałam: guzek, a nie rak. I nawet aż tak bardzo się nim nie przejęłam, poszłam spać.
Nie wiem, jak ja bym wytrzymała w tej niepewności i strachu przez całą noc.
A ja wypiłam duszkiem piwo i zasnęłam prawie od razu! Wmówiłam sobie, że rano guzek na pewno zniknie, w ogóle nie brałam pod uwagę, że może być inaczej. Tyle że jak się obudziłam, to on jednak dalej był. Jeszcze tego samego dnia, też to pamiętam dokładnie, nawet godzinę – to była 10.30 – zrobiłam USG. Miałam szczęście, że trafiłam na lekarkę z wojewódzkiego centrum onkologii. Nie chciała nic powiedzieć, ale miała taką minę, że wszystkiego się domyśliłam.
Poprosiła, bym jak najszybciej zrobiła biopsję. Oczywiście terminy „państwowe” nie wchodziły w grę, ale znalazłam coś prywatnie w Gdyni już na tydzień później. I kolejny fart: lekarka, która robiła mi tę biopsję, jeszcze tego samego dnia wykonała badanie pobranego materiału. Więc już tydzień po znalezieniu guzka wiedziałam, że to jest rak. Miałam wielkie szczęście, że tak to szybko poszło.
Po diagnozie zaczęłaś działać czy sparaliżował cię strach?
Jestem zadaniowcem, działanie to moja naturalna reakcja. Poryczałam się tylko jeden raz – i to nie po diagnozie, ale po tamtym USG. Wyszłam wtedy z badania, usiadłam za kierownicą i już nie dałam rady przekręcić kluczyka, bo wybuchnęłam płaczem. Pozamiatałam się totalnie.
Później, już po diagnozie, nie miałam czasu na to, żeby się poddawać takim nastrojom. Potraktowałam raka jako zadanie. Zaczęłam dzwonić do znajomych, szukać kliniki. Sąsiadka podpowiedziała mi szpital w Bydgoszczy i to był dobry wybór, choć przecież Gdańsk, w którym mieszkam, też ma dobrych lekarzy. Ale dzięki temu, że wtedy wybrałam Bydgoszcz, dzisiaj, jeżdżąc gdańskimi ulicami, nie muszę ciągle przypominać sobie tego wszystkiego na nowo. Bo w głowie nawet po latach od wyzdrowienia coś zostaje.
Za każdym razem, kiedy jestem w Bydgoszczy na badaniach, to jest mi od razu niedobrze. Znam dziewczyny, którym po chemioterapii został wstręt do wody, mają odruch wymiotny na sam widok pełnej szklanki. To dlatego, że w czasie terapii trzeba pić dużo wody. I dziś woda im się kojarzy tylko z chemią.
Chemio-, radio-, brachyterapia…
Jak wyglądało twoje leczenie?
Trzy tygodnie po biopsji miałam operację, potem cztery cykle chemii, potem około 20 naświetlań radiologicznych, potem w kwietniu brachyterapia – czyli taka bardzo precyzyjna metoda napromieniowania zmian. I to jest dramat, powiem szczerze. Dostajesz narkozę, lekarze wkłuwają ci w pierś igły grube jak szydełka i śpisz przez 10 minut. A jak się budzisz z narkozy, to boli tak, jakby ci tę pierś coś rozrywało od środka.
Myślałam, że najpierw jest chemia, a dopiero gdy guzek się zmniejszy, kobieta jest operowana.
Nie wiem, czy istnieją stałe wytyczne, zresztą to był 2014 rok, a od tamtej pory standardy w leczeniu nowotworów piersi sporo się zmieniły. Na pewno zmienił się też program chemioterapii. Ja jeszcze miałam taki, w którym podaje się jednocześnie tak zwaną białą chemię, czyli mniej inwazyjną, i czerwoną, najgorszą z możliwych. Ledwie zaczynała kapać, to ja już zakładałam na nos ciemne okulary, bo momentalnie zaczynał się straszny światłowstręt. Później, jak dochodziła do niej biała chemia, to rozrywało mi zatoki. Za każdym razem było tak samo: wchodziłam do szpitala energiczna, na obcasach, w czerwonej chustce na głowie, umalowana, a po pięciu minutach kroplówki byłam dramatem.
To jest bardzo trudne do zniesienia: człowiek podczas chemii czuje się, jakby umierał. I taki stan się utrzymuje przez ponad tydzień od każdego wlewu. Potem powoli wraca się do żywych, przez następne dwa tygodnie funkcjonujesz normalnie, a potem przychodzi kolejny termin chemii i historia zaczyna się od nowa.
Jak dawałaś sobie radę psychicznie?
Przede wszystkim traktowałam chorobę jako coś przejściowego. W ogóle nie brałam pod uwagę, że to się może skończyć źle. Zachowywałam się jak zwykle, przez całą chemioterapię paliłam papierosy, rzuciłam dopiero wtedy, kiedy już było po wszystkim. Czułam potrzebę, żeby w chorobie jak najwięcej rzeczy zostało po dawnemu. Wielu ludzi mi mówiło, że mam „takie inne” podejście. Na przykład nie bałam się chemii. Pierwszy wlew miałam mieć tydzień przed Wigilią. Lekarz ostrzegł mnie, że mogę się źle czuć – a dla mnie liczyło się tylko, czy włosy wypadną mi przed sylwestrem, czy po. I jak powiedział, że najpewniej zaczną wypadać dopiero jakieś dwa tygodnie po wlewie, to odetchnęłam z ulgą: „To nie ma problemu!”. Bo na sylwestra chciałam jeszcze włosy mieć. Tak jakby to się liczyło. Tymczasem to nie włosy mają znaczenie, tylko życie.
Wtedy dla ciebie miały.
Włosy były problemem przez dwa dni. Na początku rzeczywiście to jest szok. Tak jak mój lekarz zapowiedział, zaczęły wypadać dwa i pół tygodnia po chemii. Rano jeszcze było wszystko OK, poszłam pod prysznic, umyłam głowę – i nagle cała garść włosów. I kolejna, i kolejna. Powinnam je obciąć do skóry, ale nie mogłam się do tego zmusić. W końcu dwa dni później przyjechała do mnie moja przyjaciółka Karolina z maszynką do strzyżenia dla mnie i butelką wina dla siebie, bo musiała się znieczulić, żeby w ogóle do mnie podejść. Wypiłyśmy, ale i tak, gdy podeszła do mnie z tą maszynką, to obie tak strasznie płakałyśmy, że nie wiem, jak ona w ogóle coś widziała na oczy! Ścięła mnie na trzy milimetry. Poszłam do łazienki, stanęłam przed lustrem. Wyglądałam tak koszmarnie źle, że sama z siebie zaczęłam się śmiać. Wróciłam do Karoliny, która wciąż wyła w salonie, i powiedziałam: „Laska, rozumiem, że już od podstawówki chciałaś być ode mnie ładniejsza, ale to, co tu zrobiłaś, to już jest przegięcie!”. I wtedy już obie ryknęłyśmy śmiechem. Włączyłyśmy jakąś komedię i temat włosów został zamknięty.
Od tamtego dnia nosiłam na głowie chustkę. Peruki nie chciałam. Czułam, że gdybym ją kupiła, to tak, jakbym się sama przed sobą przyznała, że naprawdę jestem chora.
Kiedy w końcu się jednak do tego przyznałaś?
Przełomowym momentem była komisja ZUS-owska. Jak jesteś dłużej na zwolnieniu, to po sześciu miesiącach taka komisja orzeka, czy należy ci się zasiłek rehabilitacyjny, czy jednak możesz już wrócić do pracy. Stanęłam przed nią miesiąc po ostatniej brachyterapii. To był taki czas, kiedy pękała mi cała skóra na piersi, lała się krew, w środku tkanki były poparzone, bolało strasznie. Ale kiedy pani z komisji chciała mi dać pół roku zasiłku, to pomyślałam, że zwariowała. Bo ja przecież przyszłam góra po miesiąc! Zaczęłyśmy się targować: ona – pięć miesięcy, ja dwa, w końcu stanęło na czterech, ale tamtego dnia coś mi jednak przeskoczyło w głowie. Po pierwsze uświadomiłam sobie, jak poważną chorobę przeszłam. A po drugie, że nie po to ją przeszłam, żeby teraz skupiać się tylko na pracy.
Przez całe lata byłam totalnym pracoholikiem i mogę powiedzieć, że to właśnie dzięki rakowi się zmieniłam. Po miesiącach walki sama ze sobą stwierdziłam, że koniec, zaczynam inwestować w coś innego. Po zakończonej terapii zabrałam tatę na Podlasie, skąd pochodziła moja babcia, zaczęłam szukać swoich korzeni, poznawać dalszą rodzinę, kuzynów, których widziałam ostatni raz, gdy miałam trzy latka. Spotkałam siostrę mojego dziadka, poznałam jej rodzinę. To mi dało dużo siły. Poleciałam do Meksyku, rok później na Kubę, potem do Peru. No i pojawił się pomysł na onkorejs.
Onkorejs: „Co ty, głupia, wymyśliłaś?!”
Jak on się pojawił?
Spotkałam kolegę, który pracował w Centrum Wychowania Morskiego. Opowiedział mi o rejsach dla osób niewidomych. A ja zawsze koszmarnie bałam się wody! Chociaż jestem znad morza, to nigdy nie żeglowałam, największy mój wyczyn to rowerek wodny, a i to tylko w kapoku i kurczowo dwiema rękami trzymając się burty. I podczas tamtej rozmowy mnie olśniło: pokonałam raka, więc i z tym strachem też sobie poradzę. I zrobię to z przytupem: zorganizuję rejs dla ludzi onkologicznych. Potrzebowałam 11 osób, bo tyle wchodziło na jacht Zjawa IV, którym mieliśmy wypłynąć. Udało się je zebrać i wypłynęłyśmy 30 maja 2015 roku, dokładnie rok po mojej chemioterapii.
Wypłynęłyście, ale szybko zawinęłyście do brzegu.
Bo po 30 godzinach nasz jacht zaczął nabierać wody. Kapitan włączył sygnał mayday, zaczęła się akcja ratownicza: jeden śmigłowiec, drugi, potem statek ratowniczy, ponton. A ja jeszcze akurat miałam nogę w gipsie, bo tydzień wcześniej niechcący kopnęłam w łóżko i złamałam sobie palec! Wróciłyśmy do Władysławowa, a tam już czekały na nas kamery. I jak wcześniej nikt o nas nie słyszał, tak od tamtego dnia zrobiło się o onkorejsie bardzo głośno. I bardzo dobrze, bo jednym z naszych celów jest nagłaśnianie zarówno tego, że rak może dopaść każdego, jak i tego, że można go wyleczyć i dalej normalnie żyć.
Ale i tak byłam na początku załamana naszym niepowodzeniem, tym bardziej że cały czas miałam w głowie to, co wcześniej pisały do mnie niektóre onkodziewczyny, że dla nich ten rejs to wróżba na przyszłość: „Jeśli wam się uda dopłynąć do celu, to ja pokonam chorobę”. Bardzo w nas wierzyły, tak samo jak chciały wierzyć w swoje wyzdrowienie.
Rejs się nie udał, ale przecież tak samo nie zawsze wyjście z raka udaje się za pierwszym razem.
Dokładnie to samo sobie pomyślałam, kiedy wysiadłam już na ląd. Czasami jest nawrót, czasami jest przerzut, ale to nie oznacza, że można się poddać. Jeśli na czymś ci zależy, to nie powinnaś odpuszczać, tylko jeszcze raz się spiąć, a jak trzeba – to i kolejny. Już wracając do brzegu, wiedziałam, że popłyniemy znowu. I tak było. Kolejny raz weszłyśmy na pokład w Kołobrzegu pod koniec sierpnia i płynęłyśmy przez tydzień. I też nie było wcale łatwo, bo w drodze na Bornholm złapał nas sztorm, i to taki niemały. Ja wtedy byłam z kapitanem na wachcie, a to oznaczało, że przez cztery godziny musiałam stać za sterem. Wiało jak… jak nie wiem co, nasz jacht tańczył po wodzie, nie dawałam rady utrzymać steru. Nie tylko przez burzę: jeśli podczas usuwania guza masz wycinane też węzły chłonne, to potem przez minimum dwa lata nie czujesz zbyt dobrze ręki. Byłam przekonana, że wszyscy zginiemy – absolutnie byłam o tym przekonana. Wściekałam się na siebie: „Co ty, głupia, wymyśliłaś?!”.
Ale tym razem dopłynęłyście szczęśliwie.
I jak już dopłynęłyśmy, to nagle tylu ludzi zaczęło do mnie pisać maile, wiadomości na Facebooku, że też chcą popłynąć. I mnie samej też się to spodobało! Założyłam fundację, zaczęłam organizować kolejną wyprawę już nie na małym jachcie, ale najpierw na Zawiszy Czarnym, na który wchodzi 27 osób, a ostatni onkorejs odbył się na Fryderyku Chopinie, jeszcze większym, to jest żaglowiec z prawdziwego zdarzenia. I tak pływamy od czterech lat, co roku w inne miejsce.
Kto bierze udział w onkorejsach?
Jedyne kryterium jest takie, że jesteś osobą onkologiczną. Lista powstaje na zasadzie: kto pierwszy, ten lepszy. Były dziewczyny dwudziestokilkuletnie i była dziewczyna – na zeszłorocznym rejsie – która miała 74 lata. Wiek nie ma tu nic do rzeczy, doświadczenie żeglarskie też nie.
A płeć?
Fenomenem tych rejsów jest to, że 98 procent to kobiety! Nie wiem czemu, bo przecież żeglarstwo jest zdecydowanie bardziej męskim sportem. Być może faceci nie chcą tyle mówić i myśleć o chorobie? Dziewczyny mówią o swoich nowotworach z mniejszym oporem.
Na rejsach rozmawiacie o raku?
Na pewno nie po to płyniemy, żeby w kółko mielić ten temat. Jak jesteś na jachcie, to najważniejsze stają się te najbardziej przyziemne rzeczy: żeby się wyspać, żeby za bardzo nie wymiotować, kiedy buja. Śpiewamy szanty, wieczorami zwiedzamy porty, poza tym na jachcie musisz też ciężko pracować. To nie jest tak, że powiesz: ja nie dam rady, bo miałam raka. Tu wszyscy mieli raka, więc musisz dać z siebie wszystko!
Płyniemy po to, żeby się choć trochę oderwać od tej choroby, ale to naturalne, że tak całkiem oderwać się nie da. Cały czas ta myśl jest gdzieś z tyłu głowy. Są kobiety, które płyną z nami w rejs, ale w następny już nie mogą, bo mają nawrót, kolejną chemioterapię. Albo wiadomo dlaczego. My dobrze wiemy, że to jest choroba śmiertelna – czasami. A czasami nie.
Żeglowanie po morzu pomaga złapać dystans?
Pamiętam, jak po zakończonym leczeniu usiadłam i nie wiedziałam, co robić dalej. Mam siedzieć i czekać na nawrót? Z jednej strony bardzo nie chciałam takiego życia z ciągłą myślą o raku, ale z drugiej – nie wiedziałam, jak można inaczej.
I wtedy pomogły mi moje dwie przyjaciółki, które powiedziały: „Słuchaj Magda, każdemu może zdarzyć się wszystko. Choroba, wypadek. Każdy z nas kiedyś umrze. To nie jest tak, że jesteś wyjątkowa, bo przeszłaś raka”. Uświadomiły mi, że ani w chorobie, ani po chorobie nie powinniśmy myśleć o śmierci, tylko o tych dniach, które nam pozostały do przeżycia. I nasze onkorejsy pomagają właśnie w złapaniu takiej perspektywy myślenia. Po każdym z nich ludzie do mnie piszą, że to był tak energetyczny tydzień, że po zejściu na ląd znowu chce im się żyć.
Poza dorocznymi rejsami od dwóch lat organizujesz też marsze onkologiczne.
I tu już nie musisz mieć nowotworowej historii, żeby w nich wziąć udział. Podzieliliśmy granicę Polski na 38 odcinków, do tego jest specjalna trasa rowerowa, kajakowa. Wszyscy wyruszamy tego samego dnia i przez tydzień pokonujemy około 150 kilometrów. Śpimy w schroniskach, pod namiotami. Idziemy przez wsie, miasteczka i tak jak podczas rejsów przypominamy: badaj się. I jeszcze: rak istnieje, ale można go przejść i iść przez życie dalej.
Po co ci to wszystko?
Nie wiem. Pewnie po nic? Nie myślę w taki sposób. Na pewno chcę pokazać poprzez rejsy i marsze, że rak to nie wyrok: można wyzdrowieć, mieć piękne, pełne życie. Piękniejsze nawet!
Na pewno moje życie stało się takie: pracuję tak, jak lubię, mam cudną córeczkę, prowadzę fundację. Żyję na maksymalnym biegu i powiem szczerze, że teraz życie smakuje mi, jak nigdy wcześniej. I mówię ci to z ręką na sercu.
Rozmowa z Magdaleną Lesiewicz ukazała się w „Urodzie Życia” 5/2020