
Seks po polsku: nie mamy czasu, ochoty ani pomysłu. Czemu nie chce nam się kochać?
Kiedyś Maria Peszek śpiewała: „Nie mam czasu na seks” i zdaniem seksuologów, to samo mogłaby zaśpiewać prawie każda inna Polka. Dopadła nas epidemia braku pożądania. Seks w stałych związkach praktycznie po kilku latach przestaje istnieć. Wystarczy, że jedno z partnerów przestanie odczuwać chęć – brak pożądania w związku może być zaraźliwy, jak mówi dr Agata Loewe, seksuolożka i psycholożka.
Brak pożądania może być zaraźliwy
Sylwia Niemczyk: Na dziesięć moich koleżanek trzy regularnie i chętnie uprawiają seks. Reszta nie ma ochoty.
Agata Loewe: Wszystkie moje obserwacje mówią to samo: mamy epidemię braku pożądania, coraz mniej chce się nam kochać, coraz częściej przychodzą do mnie na terapię pary, które nawet już nie pamiętają, kiedy był ten ich ostatni raz. Ale jednocześnie chcą być razem, bo się kochają, są do siebie przywiązani albo np. łączą ich dzieci. Często to ludzie, którzy są ze sobą bardzo długo, od wczesnej młodości. Pamiętają, jak na początku było wspaniale, ale potem w zupełnie inny sposób dojrzewali, inaczej kształtowała się ich seksualność. Po latach okazało się, że jedno z nich po prostu nie nadążyło za tym drugim. Bywa, że ciało kobiety z wiekiem staje się bardziej responsywne, rozwija się jej samoświadomość, a partner zostaje w tyle.
Bywa, że to nie on, ale ona zostaje daleko z tyłu.
Oczywiście, np. gdy w związku rodzi się dziecko – pamiętajmy, że zupełnie inną cenę za to płaci kobieta, a inną mężczyzna. Typowa sytuacja: kobieta zostaje matką, jej ciało jest w szoku, hormony szaleją i pożądanie spada do zera. Mija kilka miesięcy, rok, ona wciąż powtarza argument: „Karmię”, „Padam na twarz” albo: „Boli mnie”.
Partner przez jakiś czas podejmuje różne działania, żeby seks wrócił, ale w którymś momencie się poddaje. I mija kolejny rok. W końcu zazwyczaj ta osoba, która „zaczęła”, czuje odpowiedzialność, żeby ten seks w związku przywrócić, ale tu znowu pojawia się problem, bo wiele kobiet jest nauczonych, że to zawsze mężczyzna inicjuje zbliżenie. Więc ona zaczyna go obwiniać o brak inicjatywy, on przypomina jej wcześniejszy brak chęci, wzajemnie przerzucają się winą. I jednocześnie najpewniej oboje mają poczucie winy. A już z całą pewnością kobieta.
Kobiety, nawet jeśli wiedzą, że spadek ich libido wynika z zawirowań hormonalnych, czują się rozczarowane swoim ciałem. Mają wrażenie, że w jakiś sposób ono je zawiodło. I że one zawiodły swojego partnera.
Seks w związku, czyli ja cię kocham, a ty śpisz
Słucham cię i zastanawiam się, dlaczego on się wtedy poddał? Dlaczego nie próbował do skutku jej pomóc, aby znowu poczuła ochotę na seks?
Brak pożądania może być zaraźliwy, oczywiście nie w sensie biologicznym, ale w psychologicznym jak najbardziej. Jeśli jedna osoba w związku nie ma ochoty na seks, a ta druga wiecznie musi prosić i ma świadomość, że wywiera presję, albo cały czas doświadcza odrzucenia, to w takim wymuszonym, wyproszonym seksie nie znajdzie prawdziwej przyjemności. I wtedy albo jej seksualność również się wyciszy, albo, w trudniejszych przypadkach, będzie ona szukać relacji seksualnych poza swoim stałym związkiem.
Mężczyźni nieraz opowiadają na sesjach terapeutycznych, że prosząc o seks, czują się jak pies, który siedzi pod stołem i czeka, aż pan mu rzuci kość. Upokarzająca sytuacja, która może między partnerami popsuć bardzo dużo.
Jakbym czytała opis z Tindera: „Żona mnie nie rozumie, wcale ze sobą nie śpimy…”
Ale w tym tłumaczeniu jest jednak sporo racji! Zdrada zazwyczaj jest wypadkową różnych braków w komunikacji. Esther Perel, psychoterapeutka i autorka wielu książek o współczesnej seksualności, m.in. „Kocha, lubi, zdradza”, uważa, że każdy kij ma dwa końce i w dziewięciu przypadkach na dziesięć problemy w związkach są kompatybilne. Jest akcja i jest reakcja.
To, co mówię, może być trudne do przyjęcia dla osób, które zostały zdradzone, ale jestem zdania, że zdrada i inne kryzysy są skutkiem nieraz wieloletnich, zamiatanych pod dywan konfliktów. Często przychodzą do mnie pary w takim właśnie długotrwałym konflikcie, który wychodzi na jaw dopiero w czasie terapii. O coś tam się wiecznie kłócą, ale sami nie wiedzą do końca o co. Próbowali już różnych strategii, by na nowo się do siebie zbliżyć emocjonalnie, ale to nie zadziałało, potrzebują kogoś, kto im pomoże wszystko uporządkować.
Przychodzą też oczywiście pary, które już od progu mówią, że u nich konfliktów nie ma, emocjonalnie to w sumie wszystko w porządku, tylko seks jakoś im nie wychodzi – ale ja jestem bardzo ostrożna, jeśli chodzi o rozdzielanie problemów seksuologicznych i emocjonalnych. Bardzo często się okazuje, że u podłoża tych pierwszych leżą nieprzegadane emocje.
Jest szczepionka na tę epidemię?
Oczywiście. I to bardzo dobra. Edukacja seksualna. Dzielenie się wiedzą na temat funkcjonowania człowieka: seksualnego i relacyjnego. To jest niesamowite, że w naszych czasach ludzie nadal wchodzą w relacje zupełnie nieświadomi swojego ciała, swoich potrzeb! Często przychodzą do mnie kobiety, które nigdy się nie widziały dokładnie nago, nigdy się nie masturbowały, nigdy nie dały sobie przyzwolenia na to, żeby seks sprawiał im przyjemność. Kobiety, które swojej seksualności nie poświęciły dotąd ani jednej pozytywnej myśli.
Jak w takim razie trafiają do ciebie?
Często pojawiają się u mnie na terapii osoby zaciągnięte przez swoich partnerów, którzy już nie są w stanie dalej słuchać, że dla niej seks mógłby nie istnieć, więc jeśli on tego „aż tak” potrzebuje, no to trudno, niech mu będzie, ale niech się pośpieszy i nie kombinuje z jakimiś pozycjami. Bardzo często kobiety są przekonane, że „mężczyzna to samiec”, który potrzebuje seksu ze względu na biologię, a to jest bardzo okrutne przekonanie. Wielu mężczyzn dąży do seksu nie dlatego, że są „tacy napaleni”, tylko dlatego, że jest to dla nich jedyna forma bliskości, którą znają. Więc jeśli muszą o nią prosić albo partnerki nie godzą się na nią, to czują, że przestali być kochani. Z drugiej strony nie wiedzą, co sprawia przyjemność ich partnerkom, bo one same tego nie wiedzą. Poproszone na terapii, aby opisały, czego pragną i jak reaguje ich ciało, nie umieją tego zrobić. Okazuje się, że żadne z nich nie zna języka, którym mogliby porozmawiać o problemie.
Kiedy do seksuologa?
Na terapii możemy się go nauczyć?
Tak, też, ale to tylko pierwszy etap naszej drogi. Potem – często poświęcamy na to wiele tygodni – uczymy się postrzegać własne ciało w kategorii przyjemności, nie tylko seksualnej, ale też np. pozwolenia sobie na to, żeby sobie coś ładnego, niekoniecznie praktycznego, kupić, pójść na masaż, dopieścić zmysły. W naszym społeczeństwie seksualność to nadal temat tabu, a dbanie o nią jest traktowane jako fanaberia. W Instytucie Pozytywnej Seksualności pracuję z kobietami 40-, 60-letnimi, które nieraz się dziwią: „Czemu nam nikt tego wszystkiego wcześniej nie powiedział? Miałybyśmy o tyle łatwiej w naszych relacjach!”.
Poza tym na terapii przyglądamy się też, co tak naprawdę rozumiemy przez słowo seks. Bo jeśli mamy tradycyjną, bardzo wąską definicję seksu, to rzeczywiście w trudniejszych momentach życia wszystkie nasze aktywności związane z intymnością mogą zostać odstawione na półkę. Wiele kobiet, zresztą mężczyzn też, hołduje teorii eskalacji, czyli tak zwanych schodów seksualnych. Mówiąc wprost: wierzymy, że każde czułe dotknięcie to już jest prosta droga do penetracji. Bo w tym wąskim, tradycyjnym pojęciu seks zawsze musi się zakończyć penetracją, pocałunki, pieszczoty to tylko gra wstępna, a nie pełnoprawny akt. Tak jakby nie można się było całować dla samego całowania, przytulać dla samego przytulania, głaskać dla głaskania. Więc ludzie, żyjąc w przekonaniu, że seks zawsze musi zakończyć się penetracją, nie ryzykują. Kiedy nie mogą albo nie chcą zapewnić partnerowi „całości”, rezygnują też z innych aktów seksualnych.
Tak jak się stało u tej naszej pary, której się urodziło dziecko.
Właśnie tak. A poprzez pozytywną edukację seksualną możemy tę wąską definicję rozszerzyć, dzięki czemu jest większa szansa, że partnerzy znajdą w seksie przestrzeń, która będzie komfortowa dla nich obojga. Wtedy nawet w kryzysie będą mogli dać sobie komunikat: „Jesteś dla mnie ważny (ważna)”. Albo: „Pamiętam o tym, że masz potrzeby seksualne, też chciałabym je znowu mieć, ale musisz dać mi czas, żebym mogła odpocząć, dojść do siebie”. To są komunikaty oparte na zrozumieniu i szczerości. Problem braku pożądania nie zniknął, ale przynajmniej jesteśmy w nim razem, a nie przeciwko sobie. I nie wypieramy go ani nie ośmieszamy, nie lekceważymy seksualności i swoich wzajemnych potrzeb.
Jak to się mówi w korporacjach: nie szukamy wymówek, tylko rozwiązania.
Panuje takie powszechne przekonanie, że jeśli jakaś para jest niedobrana seksualnie, to już nic z tym nie można zrobić. A ja zawsze wtedy pytam, czy w ogóle tych dwoje ludzi pracuje nad tym, żeby znaleźć wspólne seksualne obszary?
Jeśli się kochamy, ale nie umiemy uprawiać satysfakcjonującego seksu, to znaczy, że jednak gdzieś tam nie umiemy się dogadać.
Bardzo często pracuję z parami, u których problemem nie jest brak pożądania, ale znacząca różnica w pożądaniu. Jej nie widać na początku związku, bo wtedy najpewniej chcą uprawiać seks cały czas, dopiero po jakimś czasie wychodzi na jaw, że chociaż oboje lubią seks, cieszą się nim i sprawia im przyjemność, to jednak jedno z nich chce więcej, a drugie mniej. Jak w tej słynnej scenie z „Annie Hall” Woody’ego Allena, kiedy on u swojego psychoterapeuty mówi, że prawie w ogóle się nie kochają, zaledwie trzy razy w tygodniu, a ona w tym samym czasie u swojej terapeutki skarży się, że seks jest: „Prawie cały czas: aż trzy razy w tygodniu!”. I na pewno nie mnie to oceniać, ile to jest dobrze i w sam raz – to oni sami muszą znaleźć swoją normę. Ale żeby znaleźli, muszą najpierw szczerze o tym porozmawiać.
Klienci dostają ode mnie całą masę ankiet i narzędzi do pracy własnej i nieraz okazuje się, że mimo nawet kilkunastu czy kilkudziesięciu lat ze sobą nigdy na te tematy nie rozmawiali. I nie chodzi mi o rozmowy od nocy do świtu, ale o naprawdę banalne rzeczy, np. „Czy wolisz kochać się rano, czy wieczorem?”, „Czy przeszkadza ci zapalone światło?”, „Czy wolisz zacząć od pieszczot szyi, czy od piersi?”. To są szczegółowe pytania, dzięki którym kobieta dowiaduje się, co tak naprawdę lubi i co lubi jej partner. I odwrotnie.
Jeszcze do niedawna mówiono, że pożądanie jest obecne tylko na pierwszym etapie związku, w okresie zakochania, ale niedawno w wywiadzie dla „Urody Życia” profesor Wojciszke, autorytet w dziedzinie miłości, powiedział, że to nieprawda. Namiętność może nie zanikać przez całe lata.
Podpisuję się pod tym. Już kilkanaście razy na warsztatach, które prowadzę, słyszałam od par, że jeśli jesteśmy kreatywni i nawzajem się inspirujemy, to seks nie ma szans się nam znudzić. Bo jest w nim tyle rzeczy, że wystarczy na całe życie, nawet nie chodzi tu o techniki, ale o formy nawiązywania bliskości seksualnej. Znam pary, które są ze sobą 30 lat, uprawiają kinky seks lub tantryczny i są cały czas sobą zainteresowane.
Bardzo to optymistycznie brzmi, a jednak wciąż mam w głowie moje koleżanki i tę proporcję trzy do siedmiu.
Doskonale wiem, że nie zawsze jest łatwo. Jest cała masa kobiet, które mimo chęci odczuwają ból podczas seksu albo nie są w stanie osiągnąć orgazmu. Mężczyźni mają problemy z erekcją czy ejakulacją. Oczywiście te rzeczy mogą wynikać z biologii, ale równie często albo nawet częściej wynikają z napięć, jakich doświadczamy w naszej codzienności. Ludzie żyją w ogromnym stresie, ścisku, z dwójką, trójką dzieci na 50 metrach kwadratowych, z teściami za ścianą. Możemy mówić o tym, jak fajnie byłoby zadbać o seks w związku, ale prawda wygląda tak, że ogromnym przywilejem jest znalezienie przestrzeni i czasu, żeby móc uczyć się tych wszystkich mądrych i dobrych rzeczy. Jesteśmy w ciągłym biegu, dni przelatują nam przez palce i nie mamy po prostu sił, żeby wieczorem poleżeć dwie godziny z partnerem i się całować albo rozmawiać do rana.
Kobiety u mnie w gabinecie często mówią wprost, że dla nich najlepszym afrodyzjakiem jest po prostu sen. Nieraz przy mnie zwracają się do męża czy partnera: „Daj mi się wyspać, a potem pogadamy”. Ale i tak cały czas będę powtarzać: rozmawiajmy, szukajmy wspólnej przestrzeni, dbajmy o swoją seksualność. Dobrze pamiętamy, np. z czasów liceum czy studiów, że nie zawsze były sprzyjające warunki, a jednak jakoś się udawało znaleźć okazję i miejsce. W seksuologii mamy opisany zresztą syndrom Romea i Julii, który polega na tym, że przeciwności losu sprawiają, że jeszcze bardziej dążymy do bliskości. Niech te nasze dzieci czy małe mieszkania nie staną się dla nas zbyt łatwą wymówką.
***
Rozmowa z Agatą Loewe ukazała się w „Urodzie Życia” 8/2020