
Przepis na szczęście? Wyznaczaj sobie cele. Sens i radość życia znajdziesz po drodze
To wielkie życiowe cele dają nam prawdziwe poczucie przyjemności – nawet wtedy, gdy okupione są wysiłkiem, cierpieniem. Dlaczego tak się dzieje i dlaczego czasem lepiej być eudajmonistą niż hedonistą, mówi znawca i badacz szczęścia, profesor Janusz Czapiński.
Katarzyna Montgomery: W swojej psychologicznej teorii szczęścia tłumaczy pan, że jego źródło jest uwarunkowane w dużej mierze genetycznie. Jaki zatem sens poszukiwania recepty na szczęście?
prof. Janusz Czapiński: Są ludzie, którym powiodło się w życiu, ale na zawsze pozostaną malkontentami, co świadczy o tym, że wobec uwarunkowań genetycznych bywamy bezradni. Jednak większość ludzi – ponad 70 proc. – rodzi się z dobrymi genami szczęścia i umiera w przekonaniu, że ich życie było udane. Jestem zdania, że wbrew temu, co twierdzi guru psychologii pozytywnej, Martin Seligman, optymizmu nie można się nauczyć. Pocieszające jest jednak to, że ogromna większość ludzi ma optymizm zagwarantowany w kontrakcie na życie, bez konieczności uczenia się.
Hedoniści kontra eudajmoniści
Ale ciągle szukamy recept na szczęście?
A nie ma jej nawet na to, jak budować dobre życie. Jedyne, co nas łączy, to przepis na unikanie nieszczęść, który sprowadza się do uniwersalnych prawd, żeby uważać na otwarty ogień i unikać innych niebezpiecznych sytuacji.
Ulegamy też modom, a te raz propagują slow life i np. totalną akceptację siebie, a kiedy indziej – solidny wysiłek, a jeśli wypoczynek, to tylko aktywny.
To są scenariusze, które piszą nam inni. Mieszkam w okolicy wiejsko-warszawskiej i widzę, jak niektórzy z zaciśniętymi zębami biegają codziennie koło mojego płotu. Nie zazdroszczę. Uważam, że przede wszystkim trzeba mieć kontakt ze sobą i intuicyjnie wyczuwać, co jest dla mnie dobre. Wsłuchać się w swoje potrzeby i przywiązywać do nich trochę większą wagę niż do potrzeb narzuconych przez otoczenie.
Szczypta codziennego hedonizmu nikomu chyba jeszcze nie zaszkodziła?
Hedoniści to garstka ludzi oczekujących, że przyjemności będą przeważały nad niedogodnościami, kolekcjonujących jak największą liczbę stanów przyjemnych. Takie nastawienie do świata cechuje młodych, z wiekiem z tego wyrastamy. Budzi się w nas potrzeba sensu. Większość z nas to eudajmoniści, czyli ci, którzy poszukują sensu swojego życia, budują odległe cele życiowe. Zachowują się racjonalnie i w dążeniu do szczęścia szukają lepiej płatnej, bardziej satysfakcjonującej pracy, rozglądają się za partnerem lub partnerką, marzą o domku z ogródkiem. Człowiek, mimo że jest nierealistycznym optymistą, bo trochę przesadza w swoich oczekiwaniach, sporą część z nich może zrealizować. Eudajmoniści w odróżnieniu od hedonistów wierzą, że po okupionym nawet wysiłkiem czy cierpieniem zrealizowaniu celu zyskują coś ważniejszego niż przyjemne pobudzenie – osiągają przekonanie, że ich życie ma sens, nie jest przypadkowe, nie jest rzutem kostką w kasynie.
Rozumiem wznoszenie trwałych fundamentów pod budowlę, która będzie okazała za kilka lat, a nie domków z piasku, które zdmuchnie wiatr. Jednak niepokoi mnie ta apoteoza trwania w wysiłku.
Ale zwolennicy stawiania na sens długofalowy czy odroczony nie rezygnują z drobnych przyjemności. Tylko dla każdego z nas coś innego się pod tym kryje. Szukając sensu życia i budując odległe cele życiowe, eudajmoniści są gotowi wiele poświęcić, by zrealizować swoje cele: pieniądze, nawet relacje z innymi ludźmi. Ale na co dzień nie odmawiają sobie drobnych przyjemności. Oglądają ulubione seriale itp. Jedno drugiego nie wyklucza.
Mam jednak wrażenie, że poważne cele, np. te związane z pracą czy budową domu, kojarzą nam się z trudem i wysiłkiem, a przyjemnością jest spacerek po galerii handlowej. Trudno byłoby zmienić takie myślenie.
Wszystko to, co robimy na co dzień, także decyzje w drobnych sprawach mają wpływ na nasze poczucie szczęścia. Dlatego nie należy bać się odpuszczania sobie. Trzeba mieć tylko siłę, żeby nie popadać w skrajność. Wystarczy narzucić ograniczenia w sprawianiu sobie tych przyjemności, np. określić, ile mogę wydać codziennie na zakupy, aby nie popaść w długi.
Czy my lubimy siebie samych?
Większość, także Polaków, ma dość wysoką samoocenę, niezależnie od tego, jakie mamy cechy czy kompetencje. Oczywiście ludzie nie do końca są realistami w ocenie jakości własnego życia, ale zadowolenie z siebie, z życia i osiągnięć rosło wraz z gospodarczym rozwojem kraju. Zawsze wierzymy, że da się pójść jeszcze dalej. Złudzenie postępu hedonistycznego, czyli wiara w to, że mogę być jeszcze bardziej szczęśliwy, nigdy nas nie opuszcza. Niezależnie od tego, jaki sukces osiągnęliśmy w jakiejkolwiek dziedzinie, nic nie jest w stanie nas zahamować w dążeniu do lepszego życia. Trzeba tylko pamiętać, że to złudzenie, polegające na przeświadczeniu, że im więcej będziemy mieć, tym będziemy szczęśliwsi, prowadzi nas często na manowce. Dowodem na to jest zanieczyszczenie środowiska i zmiany klimatyczne. Poza tym nie możemy żyć w nieustannej euforii, bo nie pozwala na to nasza biologiczna konstrukcja, nasz mózg. Większość z nas, eudajmonistów, czuje, że uprawia swoje życiowe poletko sensownie, że nasze życie nie jest pozbawione wartości, jesteśmy przekonani, że w przyszłości czeka nas więcej dobrego niż złego. I jak się okazuje – słusznie.
W przyszłości. Bo doraźnie w dążeniu do dobrego celu, jakim jest np. wybudowanie domu, odmawiamy sobie wielu rzeczy.
W drodze do przekroczenia horyzontu dobrego życia mogą pojawić się efekty uboczne, których nie potrafimy przewidzieć. Powszechne jest na przykład przekonanie, że budowa domu zwiększa ryzyko rozwodu. Dlatego też nie przesadzajmy z celebrowaniem tych wszystkich szczytnych celów życiowych. Sporej ich części nie uda nam się zrealizować, stracimy przy tym tylko nerwy, czas i energię. Nikt nie rodzi się z instrukcją na dobre życie, ale mamy za to ogromną swobodę decydowania o tym, jak będzie ono wyglądało.
Przyjemności bez poczucia winy
Życie jest za krótkie, żeby sobie ciągle wszystkiego odmawiać – to zdrowe podejście?
Jak najbardziej. Dopóki nie odbije się to na pisaniu tej dobrej życiowej powieści. Bo z czego rozliczymy się na łożu śmierci, no przecież nie z tych przyjemności? Raczej będziemy dumni z tego, że udało nam się wychować dzieci, zbudować dom, zrobić coś wartościowego. Kobieta, która zgromadziła gigantyczną kolekcję butów, nie będzie z tego dumna przed zamknięciem oczu na zawsze. Może być dumna, że wychowała wspaniałe dzieci, zbudowała trzy domy albo że prowadziła się moralnie.
Ale można też mieć pretensje do siebie, że nie pożyliśmy pełnią życia!
Dzieje się tak wtedy, gdy cele, które sobie postawiliśmy, okazały się pomyłką. Kiedy dokonaliśmy złych wyborów życiowych i na koniec nie znaleźliśmy w nich sensu. Wtedy można mieć poczucie straconych okazji do zażywania życiowych uciech.
A dlaczego pojawia się poczucie winy, kiedy folgujemy sobie i rezygnujemy z reżimu diety albo poprawiamy nastrój kupnem nowej pary butów?
Dopóki nie mamy poczucia, że jesteśmy uzależnieni od czegoś, nie ma się czego wstydzić. Każdy z nas robi coś, co nie ma większego sensu, a co sprawia mu przyjemność. Problem pojawia się wtedy, gdy musimy to codziennie powtarzać, bo inaczej doskwiera nam niedosyt – codziennie kupić nową sukienkę czy zjeść ciastko. Wtedy powinna zapalić się czerwona lampka przypominająca, że trzeba wrócić do równowagi.
Dla równowagi trzeba się też pilnować, żeby życie nie stało się jednym wielkim obowiązkiem.
Proszę jednak pamiętać, że dla wielu osób wywiązywanie się z obowiązków jest też źródłem przyjemności. Może być powodem do dumy, a to jest źródłem satysfakcji. Zrobiliśmy nie tylko to, co powinniśmy, ale to, co jest zgodne z naszym powołaniem. Wystarczy, żeby obowiązki nie przysłoniły przyjemności, i odwrotnie. Zresztą nie ma stuprocentowych hedonistów i stuprocentowych eudajmonistów.
Co pan robi dla przyjemności?
Delektuję się nowym domem, który zbudowałem. Sadzę kwiaty. Kupiłem pięć kur zielononóżek i koguta – oglądanie ich w wolierze sprawia mi ogromną frajdę. Są przepiękne, zgrabne, smukłe, nie jak zwykłe kury. Z utęsknieniem czekałem na deszcz i wreszcie przyszedł. A kiedy kosy śpiewają, tracę ochotę na to, żeby jechać do filharmonii. Znajduję w codziennym życiu masę przyjemności.
Wszystko, co pan wymienia, jest bardzo poprawne, ale pamiętam, że miał pan słabość do układania pasjansa w komputerze.
Nic się nie zmieniło. W każdej wolnej chwili przed komputerem od razu sobie go stawiam. Jest najłatwiejszy. Dopóki nie stawiam go kosztem czegoś, co uważam za ważny rozdział w moim scenariuszu życia, to wszystko jest w porządku. Rodzina się tylko trochę ze mnie śmieje, ale jestem odporny na opinie innych.
Rozmowa z psychologiem prof. Januszem Czapińskim ukazała się w „Urodzie Życia” 10/2019