
Prof. Dobroczyński: „Pandemia udowodniła, że hasła o byciu kowalem własnego losu to bzdury”
To nie my rządzimy swoim życiem, ale przypadek. To on trzyma pakiet kontrolny akcji, jeśli chodzi o naszą rzeczywistość. Zawsze tak było, koronawirus tylko nam to uświadomił. Życie to zawsze powinien być taniec z rzeczywistością: gdy ona robi krok w bok, to i my musimy za nią. Jak ona krok do przodu, to my krok w tył. To sztuka dostrzeżenia, skąd wieje wiatr i jakich umiejętności teraz potrzebujemy” – mówi prof. psychologii Bartłomiej Dobroczyński.
Sylwia Niemczyk: Ależ się pół roku temu przestraszyliśmy…
Prof. psychologii Bartłomiej Dobroczyński: Pandemia koronawirusa to coś, co nas zaskoczyło. Poza znawcami wirusów nikt poważnie nie rozważał, że kiedykolwiek czeka nas powtórka z „Decameronu” Boccaccia albo nawet z mniej odległej epidemii hiszpanki, która wybuchła tuż po I wojnie światowej. Nasza pamięć jest bardzo krótka. Więc po pierwsze: wydarza się coś nieprzewidzianego, a po drugie: to coś wymusza na nas drastyczną zmianę przyzwyczajeń. Brutalnie ingeruje w nasze automatyzmy, a tego człowiek nie lubi najbardziej. Dla nas najbardziej komfortowa sytuacja jest taka, kiedy automatyzmy stanowią 98 procent naszego funkcjonowania. I zazwyczaj właśnie tak jest. Nie zastanawiamy się co, gdzie i kiedy – większość rzeczy robimy bez angażowania świadomych myśli. A teraz ten nasz pilot automatyczny zaczął wibrować i migać na czerwono.
Przestał działać.
I nagle musimy zwracać uwagę praktycznie na wszystko: ile razy dotykamy dłonią twarzy, jakich innych przedmiotów dotykamy, w jaki sposób witamy się z przyjaciółmi, jak wsiadamy do autobusu, czego dotykamy w windzie. Im więcej automatyzmów jest naruszonych, im więcej reguł zostało zmienionych, tym wyraźniejszy sygnał dla mózgu, że sytuacja jest poważna.
I do strachu o zdrowie doszło jeszcze ogromne poczucie zagubienia.
Nasza świadomość jest czymś w rodzaju płynącej rzeki: ma swoją przeszłość, ale też swoją przyszłość. I nie chodzi mi tutaj o nasze świadome plany, ale o pewne przekonanie, którego nie analizujemy na co dzień, nawet z niego nie zdajemy sobie sprawy. Bierzemy kredyt, bo wiemy, że kiedyś go spłacimy. Patrzymy na kilkuletnie dziecko i wiemy, że kiedyś pójdzie na studia, wyprowadzi się, dorośnie. A teraz nagle ta przyszłość przestaje być taka oczywista. Nie wie pani, czy będzie pani miała pracę, czy jeszcze kiedykolwiek pojedzie pani za granicę, czy pani dziecko skończy szkołę. Nagle nic już nie wiadomo.
Ale nasze poczucie zagubienia ma też jeszcze jedno źródło, wynikające bardziej z naszej historii. Badania pokazują, że ludzie w Polsce raczej sobie nie ufają nawzajem i tak samo nie ufają władzy, oficjalnym komunikatom. Ten brak zaufania to idealne pole do szerzenia się teorii spiskowych, pojawiają się podejrzenia, że prawdziwa sytuacja wygląda inaczej, zakażonych jest o wiele więcej.
Dlaczego tacy jesteśmy: nieufni, podatni na fake newsy?
Żeby to zrozumieć, wystarczy prześledzić ostatnie 300 lat, pisze o tym wnikliwie Jan Sowa w książce „Fantomowe ciało króla”, której jestem wielkim fanem. Na naszą dzisiejszą mentalność w dużej mierze wpłynęło to, co działo się nawet 200 czy 300 lat temu: rozbiory, pańszczyzna, feudalne stosunki, potem wojny światowe, wreszcie coś, co nazywamy okupacją sowiecką. Jeśli to wszystko prześledzimy, to zauważymy, że obywatel Polski był szkolony przez ostatnie wieki, żeby rozumieć prawo, dyscyplinę społeczną i wymagania obywatelskie, jakie stawiamy sobie nawzajem, jako coś narzuconego przez obce siły, z czym musimy walczyć i czemu należy się sprzeciwiać.
Z jednej strony kibicujemy i współczujemy służbie zdrowia, z drugiej – buntujemy się przeciw ograniczeniom.
Chociaż czujemy, że ta sytuacja bezpośrednio nas dotyka, to jednocześnie wszystko, co się z nią wiąże, jest dla nas obce, nie nasze. Nasz sposób postrzegania świata widać wyraźnie, kiedy np. porównany się do społeczeństwa Szwecji czy Norwegii. Abstrahując od tego, czy tamtejsze władze wybrały dobrą strategię walki z koronawirusem, ważne jest to, że ludzie tam ufają rządowi, sami wręcz nadmiarowo stosują się do zaleceń i mają wypracowane pewne obywatelskie strategie, których, niestety, my nie mamy. U nas raczej popularny jest sposób widzenia świata, którego główną zasadą jest: „Ile ty wygrasz, tyle ja przegram”. Widać to np. w sklepach, gdzie toczy się walka na kły i pazury o papier toaletowy i drożdże. Przykład z ostatnich dni: poszedłem do apteki po rozpuszczalną witaminę C i dostałem radę od pani farmaceutki: „Niech pan weźmie trzy opakowania, bo tylko tyle zostało!”. Po cóż mi aż tyle?! Są granice szaleństwa, bierzmy jedno, a te dwa pozostałe zostawmy dla innych.
Wybitny polski filozof prawa Leon Petrażycki napisał na początku XX wieku, że największym zadaniem jest uwierzenie, że nasza godność wynika nie z tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi, tylko z tego, że jesteśmy obywatelami. Do dzisiaj to zadanie jest jeszcze przed nami. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że przesadzam, wskazać NGO-sy, zaangażowanych aktywistów, ale ja mówię o pewnej ogólnej panoramie. Bo niestety to, co sobie wyobrażamy, żyjąc w naszych bańkach informacyjnych w Warszawie, Krakowie, Gdańsku czy Wrocławiu, nijak się ma do tego, co się dzieje między Olsztynem a Krosnem, co się dzieje pod Sanokiem czy Leskiem. To zupełnie inny świat, w którym panują inne strachy.
Zastanawia się pan, jak teraz będzie?
Zadaję sobie to pytanie, ale nie znam na nie odpowiedzi. Koronawirus jest jak czarny łabędź, którego nikt nie przewidział i który dzisiaj produkuje niemożliwe do przewidzenia konsekwencje. Pandemia udowodniła, że wszelkie hasła o byciu kowalem własnego losu to bzdury. To nie my rządzimy swoim życiem, ale przypadek. To on trzyma pakiet kontrolny akcji, jeśli chodzi o naszą rzeczywistość.
Jak w takim razie żyć ze świadomością, że tak mało od nas zależy i że wiemy tylko tyle, że nic nie wiemy.
Ale to nie jest tak, że to koronawirus zmienił zasady gry – one były takie od zawsze. Życie to taniec z rzeczywistością: kiedy ona robi krok w bok, to i my musimy zrobić krok w bok, jak ona krok do przodu, to my krok w tył, ona krok do tyłu, to my krok za nią. Nie łudźmy się, że kiedykolwiek kontrola będzie należała do nas. W kosmosie, którego naturą, co wiadomo już od Heraklita, jest ciągła zmiana, wszelkie próby utrzymywania stałego porządku rzeczy są kompletnie pozbawione sensu. Wzorem dla nas powinno być raczej takie zwierzę jak szczur czy karaluch, a nie słodka panda czy koala. Bo jak koala je tylko eukaliptus, a panda tylko bambus, to gdy tego zabraknie, to panda i koala też zginą. A szczur może jeść wszystko – od ziaren pszenicy po cukierki – i za każdym razem będzie tak samo zadowolony. W związku z tym to szczurów jest dużo, są prężne i silne, a koala i panda to dwa gatunki zagrożone wyginięciem. Oczywiście to nie jest ich wina, to my zniszczyliśmy ich środowisko naturalne, jednak to nie zmienia faktu, że będzie im trudno się dostosować do nowych warunków.
Czyli mamy robić wszystko, żeby przetrwać od narodzin do śmierci?
Życie, które polega tylko na przetrwaniu, to nie jest żadne życie. Sztuka życia polega na umiejętności dostrzeżenia tego, skąd wieje wiatr, i zdiagnozowania środowiska: fizycznego, kulturowego, społecznego, w którym przychodzi nam żyć. Nie po to, żeby się konformistycznie podporządkować, ale po to, żeby wiedzieć, jakie problemy nas czekają i jak mamy je rozwiązywać. Jakie umiejętności powinniśmy opanować, żeby żyć w zmienionych warunkach możliwie w najlepszy, najpełniejszy sposób. Próbkę tego mieliśmy już w marcu, kiedy nagle zostaliśmy zamknięci w domach i ruszyły inicjatywy wspólnotowe, ludzie zaczęli się dzielić pomysłami na kwarantannę: lekcje jogi online, wirtualne spacery po lesie.
Choć duża grupa mówiła jednak: „Ja nie chcę w pandemii funkcjonować w możliwie najlepszy sposób, ja chcę ją po prostu przetrwać”.
Ale taka strategia przetrwania sprawia, że tylko będzie nam coraz gorzej, będzie bardziej bolało. Im głębiej zabrniemy w sytuację, w której się rozpadamy, to tym dłuższe i trudniejsze będzie wychodzenie z niej. Kosmos pod pewnymi względami jest bezlitosny. O wiele lepiej jest zdyscyplinować się, narzucić sobie pewien porządek. Na tej samej zasadzie: gdy ktoś ma depresję, to dobrze jest, aby próbował się przełamać, próbował wychodzić do ludzi, medytować, biegać, choćby nawet wydawało mu się, że nie ma siły ruszyć ręką. I oczywiście wiem, że są sytuacje, kiedy człowiek jest w zupełnej rozsypce, nie jest w stanie wziąć się w garść i wtedy konieczna jest fachowa pomoc medyczna, psychiatryczna czy farmakologiczna. Ale jak to mówił pewien mądry psycholog, psychiatra i filozof niemiecki Karl Jaspers, największa mądrość życiowa polega na tym, żeby odróżnić, kiedy możemy sobie odpuścić, a kiedy musimy się jednak przycisnąć.
W połowie kwarantanny zaczął się hejt na osoby, które odczuwały w zamknięciu objawy lęku czy depresji. Byli tacy, którzy uważali, że to kwestia przewrażliwienia i tego, że ludziom, którzy całe dotychczasowe życie spędzili w dobrobycie, przewraca się już w głowie.
To, że jedni są w stanie wziąć się w garść, nie jest ich wyłączną zasługą, tak samo jak to, że drudzy nie mają sił zwlec się z łóżka, nie jest ich winą. Jak mówi Pismo, nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni, a jak dopowiadają Indianie: nikt nie chodzi w cudzych mokasynach. Myślę, że często ludzie różnią się między sobą bardziej niż dżdżownica od płetwala błękitnego i ważka od nosorożca, w związku z tym nikt nie ma prawa nikogo oceniać.
Tamten hejt był raczej wyjątkiem, jednym z niewielu. Mam wrażenie, że zdaliśmy egzamin z solidarności.
Boję się, że kiedy tylko się polepszy – oczywiście, jeżeli się polepszy – to szybko wrócimy do starych przyzwyczajeń. Nico, wokalistka Velvet Underground, miała takie powiedzenie: „To było wczoraj”. A skoro coś było wczoraj, to dzisiaj już się nie liczy. Kiedy umarł Jan Paweł II, to kibice Wisły i Cracovii przysięgali sobie rozejm po wsze czasy – a potem uniesienie minęło i rozejm się skończył. Człowiek, jak to mówiła Barbara Skarga, to niestety nie jest piękne zwierzę. Często Polacy pokazują, że w obliczu trudności umieją się zjednoczyć, ale na dłuższą metę to nie jest dobra informacja, bo to pokazuje, że najlepiej działamy w kryzysie, a przecież każdy kryzys kiedyś się kończy. Ale wierzę, że jeśli dzięki ostatnim doświadczeniom zmienimy swoje wyobrażenie na temat tego, co jest w życiu ważne, a co nie jest, to wyjdziemy z tego kryzysu obronną ręką.
No to w takim razie wyliczmy, co jest na świecie ważne.
Edukacja, służba zdrowia, ekologia. Ważna jest umiejętność negocjacji i dzielenia się z innymi, w tym – umiejętność podzielenia się naszą planetą ze zwierzętami i roślinami. Ważne jest nauczenie się działania w grupach, wyzbycie się egocentryzmu. Jeśli będziemy umieli zmienić nasze myślenie na temat edukacji i zaczniemy w końcu płacić dużo nauczycielom na każdym etapie nauki, począwszy już od przedszkolanek, jeśli zrozumiemy, że bycie pielęgniarką to ważny zawód, ważniejszy od bycia politykiem czy przedsiębiorcą – to mamy szansę. Kwarantanna pokazała, jak bardzo potrzebujemy ludzi, którzy produkują żywność, którzy sprzątają, opiekują się starszymi ludźmi w Domach Opieki Społecznej. Prawdziwa hierarchia wartości jest zupełnie inna niż ta, którą się kierowaliśmy przez ostatnie dziesięciolecia. Żyjemy w zniekształconym mentalnie społeczeństwie i to byłoby najcenniejsze, gdybyśmy umieli przyjąć, że te wartości, których byliśmy dotąd uczeni, tak naprawdę są zupełnie nieistotne. Najważniejsi są nauczyciele, bo wszystkiego, co robimy w życiu, musimy się od kogoś nauczyć. A hierarchia u nas jest zupełnie odwrotna, nauczyciele są lekceważeni przez wszystkich od prawa do lewa.
Powtarza pan: „jeśli zrozumiemy, jeśli zmienimy myślenie”. Nie ma pan pewności, że to dziwne doświadczenie nas zmieni?
Nie namówi mnie pani na przedstawienie jakiejkolwiek prognozy. Ja naprawdę nie wiem, jak się zmienimy po tej pandemii i jak się zmieni świat. Może stanie się tak, że wirus się zmutuje i wszystko się wycofa, ale nie zmienia to faktu, że będą następne pandemie, tak samo jak to nie zmienia faktu, że zostały uruchomione teraz różne procesy, które są dla nas i dla całej planety bardzo niebezpieczne. Ale my ich nie widzimy – więc w nie nie wierzymy. Nie wierzymy w ocieplenie klimatu, w zarazki, w zaburzenie równowagi ekologicznej, słyszymy ostrzeżenia naukowców i machamy ręką: „A tam, panie, czego to te profesory nie wymyślą”.
Jestem raczej pesymistą, bo takie przełożenie świadomości na inne tory, zrozumienie pewnych rzeczy, docenienie czegoś, czego do tej pory nie ceniliśmy w ogóle, wymaga dużej pracy, a my przez to, że jesteśmy słabo wykształceni, nie rozumiemy, jak działa rzeczywistość. Wielu ludzi jest przekonanych, że zawód nauczyciela jest o wiele prostszy niż zawód programisty czy dyrektora banku – to jeden z największych naszych błędów w myśleniu.
W przeciwieństwie do pana jestem optymistką i wierzę, że skoro nawet taki wirus potrafi się zmieniać, to my tym bardziej. Podczas naszej rozmowy dostałam SMS, że moja przyjaciółka właśnie rodzi dziecko, i wierzę, że będzie ono żyło w lepszym świecie, a nie gorszym. Nie wiem, jak bez tej nadziei moglibyśmy dalej żyć, wychowywać swoje dzieci.
I oczywiście, że tak też może być, i daj Boże, aby tak właśnie było! Konrad Lorenz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii, powiedział: „Wszystko na Ziemi dzieje się po raz pierwszy”. I zaraz dodał: „Wszystko się dzieje na naszą własną odpowiedzialność”. Jeśli zbłądzimy, to zginiemy, jeśli nie zbłądzimy, to nie zginiemy. Ale nikt nam nie powie: „Idźcie tędy, a tamtędy nie”, sami musimy podjąć tę decyzję i ponieść jej konsekwencje.
Prof. Bartłomiej Dobroczyński – psycholog, nauczyciel akademicki, profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kierownik Zakładu Psychologii Ogólnej Instytutu Psychologii UJ i członek Kolegium Interdyscyplinarnego Centrum Etyki Wydziału Filozoficznego UJ.
***
Rozmowa z prof. Bartłomiejem Dobroczyńskim ukazała się w „Urodzie Życia” 6/2020