
Porozmawiajmy o rozmawianiu: kiedy wybrać milczenie, kiedy ucieszyć się z „niedogadywania się”?
Drugi człowiek konieczny jest do tego, żeby siebie w ogóle usłyszeć. Sprawdzić, co tam we łbie przeszkadza, albo i pomaga. Co się zgadza, co czemu przeczy bądź się wyklucza – opowiada psycholożka Magdalena Trus-Urbańska, która wydała właśnie książkę „DoSłownie. Rzecz o porozumiewaniu się” (wyd. Onepress, Sensus, 2020).
Jak pisze, sama zorganizowała sobie kiedyś tygodniowy obóz przetrwania:
– Przez siedem dni – tłumaczy – postanowiłam jak na diecie 1000 kalorii konsumować zdrowo rzeczywistość, rozumiejąc wszystkich i wszystko z buddyjską wręcz cierpliwością i współczuciem. Dogadywać się ze sobą i światem całym. Koncyliacyjnie podchodzić do każdej relacyjnej sytuacji, w której uczestniczę bezpośrednio lub pośrednio.
Przez pierwsze trzy dni żyłam jak oświecony Budda normalnie. Czwartego dnia przechodziłam klasyczny kryzys głodnego człowieka. Głodnego intensywnych emocji i jakiegoś choćby niewielkiego konflikciku wewnętrznego. I wkurwiało mnie wszystko, jak leci. I nie nacjonaliści wymachujący prawymi łapami w rzymskim pozdrowieniu, politycy z gębami wykrzywionymi w grymasie, gdy używano w rozmowie skrótu LGBT, albo kolejna bezsensowna wojna na Bliskim Wschodzie.
Niedogadujmy się dla zdrowia
Mnie irytował szczypiorek w spożywczaku, który leżał tam, gdzie zawsze był koperek, mail z pytaniem o możliwość wzięcia zlecenia za dobrą kasę i Mariusz Szczygieł, który wydał kolejną zajebistą książkę. Piątego dnia byłam tak umęczona, że było mi już wszystko jedno. Nie chciało mi się ani rozumieć, ani nie rozumieć. Dopiero tak pod koniec siódmego dnia, wolnego już od roboty rozumienia i nierozumienia, porozumień i nieporozumień, uznałam, że każda dieta musi być zrównoważona. A równowaga to nie równość. Gdy tylko przyjęłam do wiadomości, że niedogadywanie się z ludźmi, i ze sobą, jest mi konieczne, niezbędne wręcz do tego, żeby żyć zdrowo, to poczułam się jak po melisie. Totalnie uspokojona, że nie muszę pobierać innych ziół na odlotowe życie. Nie bywam jednakowa. Równo przycięta. Jestem totalnie niejednakowa. I bywam nierówna.
Żyję wśród równie niejednakowych i nierównych ludzi. Mogę się oczywiście elegancko irytować na ich nierówności, z pominięciem swoich własnych, bo moje nierówności zawsze będą równiejsze od nierówności innych. Mogę też zrobić kaskaderski manewr, skoczyć z ufnością w przepaść „nie mojego” i zobaczyć, jak tam jest. Od samego przyglądania się jeszcze nikt na planie życiowym nie zginął. Od słuchania uszy nie wypełniają się natychmiast woskowiną. Mówienie jest proste. Słowa poskładane w zdania są przedstawicielami naszych myśli. Reprezentują nas albo poprawnie stylistycznie i gramatycznie, albo nie. To nie jest duży kłopot. Kłopotem bywa czasami to, że mówienie zdarza nam się mylić z rozmawianiem...
Osąd pogania osądem
Nasze umysły są jak spadochrony – działają tylko wtedy, gdy są otwarte. „Ja mam tak, a ty jak masz?”To jest zmieniona wersja pytania: a co ty o tym sądzisz? Słyszycie tutaj osąd? Ja tak. Mnie od razu konie pod maską wiozą do opinii wyrażonej w trybie natychmiastowym, bez możliwości niesądzenia czegoś na jakiś tam temat. Czuję się tak zobligowana do sądzenia, że zaczynam się nawet znać na uprawie bobu oraz hodowli dżdżownic. Osąd jest produktem końcowym. Nie jest żadną opowieścią o mnie, jest kropką na końcu procesu sądzenia. I to w zasadzie zamyka sprawę. Ja sądzę, ty sądzisz. Jak sądzimy tak samo, to ekstra. Jak sądzimy inaczej, to phi! Nie może być przecież dwóch różnych osądów. Mogą. W pytaniu pierwszym: „A ty skąd tak masz, że myślisz tak właśnie?” kryje się zaproszenie do opowiedzenia, a nie powiedzenia tylko. Ja lubię opowieści.
I teraz będzie opowieść prawie wigilijna. Proszę. Niespełna tydzień przed świętami Bożego Narodzenia. Prowadzę ostatni wykład w sezonie 2018. W przerwie wykładu dochodzę do grupki babek, które omawiają wyższość obrusów lnianych nad nie lnianymi, tylko tymi innymi, na które można wylewać barszcz czerwony, a one, te obrusy, nic. Len się gniecie. Te sztuczne obrusy są brzydkie, i do tego nienaturalne, a teraz na czasie naturalność jest. Bo wiadomo, ziemia nam się zaczyna troszkę psuć. W powietrzu fruwają te wszystkie osądy, acz zgrabnie ukryte gdzieś pomiędzy słowami uprzejmości, potakiwaniami i uśmiechem wyrazistych ust, bo maźniętych pomadką róż koko szanel: „no ja to nie kumam”…, „ja bym tak nie mogła”…, „to jak nie święta”…, „a po co to się w ogóle nad tym zastanawiać…?” Osąd osądem pogania, a mety nie widać.
Otwartość jest prostsza
Rozmowa wydaje się bez sensu, bo prawdopodobnym jest, że za kilka chwil panie rozejdą się każda w przekonaniu, że jej koncepcja obrusowa jest optymalna i mogłaby obowiązywać jako rozporządzenie Ministerstwa Estetyki i Użyteczności (co więcej, po świętach ta rozmowa będzie bez kompletnego znaczenia dla żadnej strony tego obrusowego sporu). I nagle rzutem na taśmę pada pytanie rozjemca: „A ty ten lniany, to czemu... to się nie gniecie, lubisz len?”, „Noo, bo ja mam taką małą firmę z mężem i my szyjemy z lnu obrusy i pościele i... ja już od lat... to gdybym mogła, to i ręczniki miałabym z lnu. He he”. „Aaaa, no tak”. „A te takie sztuczne, niebrudzące się, co mówiłaś, to...?”, „Mam trzy siostry, i wszystkie mamy małe dzieci, jak ja bym położyła len, to byłoby po lnie, po stole i po barszczu”, „Aaa, no tak...”. I już.
Przejście z trybu powiedz na opowiedz jest warunkiem dojścia do dowiedz się. I te obrusy oczywiście nie świadczą o postawie życiowej. Są stenogramem z, wydawałoby się banalnej, rozmowy o dość nieistotnych sprawach. Ale w tych nieistotnościach właśnie kryją się nasze postawy globalne. Te postawy wobec świata: moje jest lepsze od twojego. Nie. Jeszcze inaczej. Właściwsze, a nawet fajniejsze. Otwartość na inne od mojego może być naturalna i normalna, jak to, że pobieram tlen z powietrza, i to nawet podczas snu.
Mam jeszcze gorszą wiadomość: otwartość jest ogromnie prosta do stosowania. Nic szczególnego nie trzeba robić. Jest w zasadzie bezwysiłkowa. I to jest jak z paleniem i niepaleniem. Palenie jest czasochłonne, bo poza samym aktem wdychania tytoniu trzeba pamiętać o jego zakupie, o zapalniczce, która zawsze znika w nieodpowiednim momencie, trzeba pamiętać o odświeżaczu do ust, gdy zamierzamy się całować.
W niepaleniu nic nie trzeba robić w kwestii palenia. W byciu otwartym też żadnych szczególnych działań nie trzeba podejmować. W byciu nieotwartym, czyli zamkniętym, trzeba bardzo uważać, żeby nie przegapić momentu, w którym należy się zamknąć. I jeszcze trzeba pamiętać, na co się zamyka. Mnie by się to tak wszystko mieszało, że ja bym na pewno o czymś zapomniała.
Z nawykowym przywiązaniem do „mojego lepszego” oczywiście da się żyć. Ciężko zaczyna być wówczas, gdy usilnie próbujemy przekonać do czegoś, do czego przekonać się nie da i w ogóle niewarte jest przekonywania. Co zmieni na świecie przekonanie połowy populacji do uznania, że kolor łososiowy to nie bladoróżowy? Niewiele. Co zmieni na świecie przekonanie połowy populacji, że homoseksualizm to nie pedofilia? Wiele.
W budowie mojego DNA jeden z łańcuchów owinięty jest lenistwem i zamiast napierać na opór, który tylko irytował mi końcówki nerwowe, zaczęłam używać aparatu mowy, który sprawę załatwia mi w trymiga. Fabryka intelektualna, która produkuje oceny, przekonania i stereotypy, ma fajrant, a całą robotę robi mi aparat mowy. Zaczęłam po prostu najpierw pytać. W odpowiedziach gruchnęło ulewą osobistych historii, których ja nie miałam, a podobnych wcześniej nie znałam. Niektóre wbiły się w umysł jak permanentny makijaż na brwi i noszę je do dzisiaj w pamięci, bo po prostu były dla mnie ważne. Za tymi historiami kryły się wszystkie inności, do których nie miałabym dostępu, gdybym nie zapytała o nie. Dopytując, dowiaduję się, żeby zrozumieć, a nie podważyć, choć oczywiście mogę się zadziwić, nierzadko nawet zbulwersować. Dosłuchując do końca, robię to, co podobno charakteryzować powinno każdego dojrzałego i rozumnego człowieka. Rozwijam się. I to sama! Samorozwijam się, po prostu. Ale nie to jest najważniejszą korzyścią. Największą jest luksus zajmowania się istotnościami, a nie pierdołami.
Milczenie jak sztuka kulinarna
To, że milczę, nie znaczy że nie mam nic do powiedzenia. Milczenie obrosło w wiele mitów. A to że jest złotem i że gdy ktoś milczy, to znaczy, że słucha, a gdy zamilkniesz na kogoś, to on w końcu pojmie, jakim jest bęcwałem, bo tylko w milczeniu można do takich konkluzji dochodzić. W milczeniu jest wiele nie tylko znaczeń, ale i funkcji, co czyni je bardziej skomplikowanym niż sama rozmowa. Dlatego właśnie ja nie mogę milczeć na milczenie. Tym bardziej że sama brałam w nim udział i to nie zawsze z przychylnych innym pobudek.
Milczenie nie jest niemówieniem. Znaczy, czasami jest, ale częściej nie. Jest niemówieniem, gdy milczeniem robi się miejsce na słuchanie i przyjmowanie tego, co się słyszy, bez przymusu natychmiastowego odpowiadania. Chodzi o to, by milczeć przez chwilę na siebie, żeby pomieścić treści drugiego człowieka. Nierzadko ogromnie trudne, i o nim, i na nasz temat. Nie chodzi o to, by przyjmować bezkrytycznie, zgadzać się bezrefleksyjnie; rzecz w tym, żeby odroczyć odpowiadanie. Dosłuchać do końca. W finale wypowiedzi bowiem czasami ukryta jest esencja. Niedotarcie do niej to jakby pozbawić się szansy na sukces, zrozumienia i porozumienia.
Są trzy rodzaje milczenia. Są przemilczenia, jest milczenie skoncentrowane na słuchaniu i milczenie jako kara.(…) Milczenie skoncentrowane na słuchaniu jest ekstra. Tak milczeć potrafią ludzie o wysokich kwalifikacjach milczących. I tu nie chodzi o to, by się powstrzymywać, miny stroić, walkę wewnętrzną prowadzić, by jakiegoś jaszczura z paszczo-gęby nie wydobyć. Z tym milczeniem jest jak ze sztuką kulinarną. Japońską sztuką, gdyż na myśli mam japońską rybę fugu. Źle oporządzona i podana restauracyjnemu gościowi może skutkować ciężkim zatruciem, a nawet śmiercią.
Aby przyrządzić rybę fugu, trzeba mieć w Japonii odpowiedni certyfikat. Innymi słowy, trzeba posiadać zaświadczenie o swoich kwalifikacjach. Gdyby certyfikować umiejętność znaczącego milczenia, specjalistów byłoby niewielu na świecie chyba. Ale oni są, powiadam wam, znam takich śmiałków, którzy słuchają, żeby zrozumieć, zanim odpowiedzą w kontrze do tego, co usłyszeli.
Takie wysoko wykwalifikowane milczenie to milczenie dialogujące: w takim milczeniu jest miejsce na dosłuchanie do samego końca, na to, żeby nie odpowiadać od razu, nie myśleć raptownie i nie oceniać pochopnie. To jest milczenie, w którym można nie wiedzieć, nie rozumieć i nie umieć. To jest fajne milczenie. Odmowa rozmowy nie zawsze jest zwykłym milczeniem, czasami bywa karą. Kara z milczenia jest jak kilkugodzinne przemówienie Fidela Castro. Dotkliwie męczące.
Milczenie jak przemoc
To tak, jakby milczenie było gumką myszką. Wygumkowywanie, wykreślanie z listy osób ważnych dla milczącego to istota milczenia karzącego. To tak, jakby wykreślić człowieka z jego własnego istnienia. Tak przynajmniej jest na początku. Gdy kara milczenia przechodzi w codzienność, staje się przemocą. Karany staje się współuzależniony. Przesiąknięty poczuciem winy, że nabroił strasznie, a kara i tak jest niewielka. Bo ta kara to przecież TYLKO cisza. W tej ciszy ludzie zaczynają się urządzać, miejsca ulubione sobie znajdywać. W tej ciszy karany milczeniem zaczyna dopowiadać sobie to, co wcale nie zostało wypowiedziane, a nawet nie zostało pomyślane. Na milczenie odpowiada się milczeniem. I to wcale nie jest trwanie w nierozmawianiu, to trwanie w dręczeniu. Uczucia zostają zapomniane, słowa się dezaktualizują, pragnienia tracą ważność. To nie jest fajne milczenie.
Powyższy fragment pochodzi z książki Magdaleny Trus-Urbańskiej „DoSłownie. Rzecz o porozumiewaniu się”, wyd. Onepress, Sensus, 2020.