
Piotr Bucki o swojej chorobie dwubiegunowej: „Świat był dla mnie za wolny”
Piotr Bucki kończył psychologię społeczną, wykładowca m.in. na Uniwersytecie SWPS, w Wyższej Szkole Bankowej, SGH. Prowadzi autorskie wykłady i spotkania w dziedzinie szeroko rozumianej komunikacji. Wspiera wiele przedsięwzięć związanych z biznesem on-line. Tłumacz. Bloger. Uprawia nordic walking. Autor książki„Złap równowagę. Jak dobrze żyć z zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym” (Smak Słowa 2018).
Jak dobrze żyć z chorobą dwubiegunową?
Anna Maruszeczko: Robi pan wrażenie osoby zrównoważonej, poukładanej, wręcz perfekcyjnej. Ale czy to jednocześnie nie jest ciężkie życie, zmora, z którą ciągle trzeba się mocować?
Piotr Bucki: (śmiech) Dyscyplina mnie nie krępuje. Oczywiście mam świadomość, że ktoś o bardziej buntowniczej konstrukcji psychicznej powie: „Nie zrobię tego wtedy, kiedy zaplanowałem, tylko wtedy, kiedy mi się będzie chciało”. I to też będzie w porządku. Jednak dla mnie dyscyplina jest wolnością. To mi daje spokój. Spokój, który bierze się z uważnego powtarzania. Powtarzania w kierunku udoskonalania.
To nie jest kompulsywne?
To nie jest tak, że ja codziennie rano z dużą dokładnością ścielę łóżko – bez względu na to, czy jestem w domu, czy w hotelu – dlatego, że tak sobie nakazałem, tylko ścielę to łóżko, bo sprawia mi przyjemność uważne ścielenie łóżka. I to mi też daje spokój, większą pewność, że czeka mnie udany dzień. Dla kogoś z boku rzeczywiście mogłoby to mieć zabarwienie nieco kompulsywne, myślę jednak, że póki nie odbywa się to niczyim kosztem, to nie ma problemu. Mój styl działania określa zasada doskonalenia się, ale i minimalizmu.
Na przykład?
Na przykład dzisiaj widzi mnie pani w białej koszuli. Mam ich chyba z osiem. I zupełnie nie mam problemu, w co się ubrać. Rozumiem ludzi, którzy lubią wyrażać siebie poprzez ciekawszy ubiór, ale mój wybór jest taki, że prywatnie to jest prawie zawsze czarny T-shirt i ciemne spodnie, a konferencyjnie i szkoleniowo – biała koszula. (śmiech) Przyznaję, ostatnio pomyślałem, że chętnie bym się w coś innego ubrał, ale wtedy dotarło do mnie, że zupełnie nie wiedziałbym w co.
Czyli te schematy działania zawężają perspektywę?
Myślę, że tak. Ale kiedyś pewnie sobie poszukam…
Kiedyś?
Bo ja cały czas dążę do tego, żeby utrzymywać równowagę, która jest krucha. Chociaż właściwie zapomniałem już, jak to jest być rozregulowanym, więc pewnie trochę mitologizuję tę przeszłość – zarówno depresyjną, jak i wzloty. Dawno ich nie było. Tak samo, jak zapomniałem, jak to jest być pijanym.
Właśnie. Pan nie pije alkoholu. Kładzie się spać o 21! Wstaje co świt. Czy to dlatego, że osoby z zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym tak muszą?
Nie wiem, czy muszą. Na pewno powinny wystrzegać się wszelkich używek. To wyostrza objawy. U mnie w każdym razie wyostrzało. Po alkoholu jeszcze bardziej się rozkręcałem, jeśli chodzi o…
Biegun manii?
Hipomanii. W moim przypadku pełna mania nigdy nie wystąpiła. Miałem bardzo dużo okresów hipomaniakalnych albo mieszanych, bardzo nieprzyjemnych – kiedy organizm jest wymęczony stanem depresyjnym, ciało już nie wytrzymuje, a w myślach jest gonitwa. Jeśli te skrajności dzieją się jednego dnia, to człowiek jest bardzo rozedrgany, drażliwy, męczący dla siebie i dla otoczenia.
Czyli nie zawsze stany depresyjne i stany hipomanii dzielą tygodnie czy miesiące? Czasem kumulują się w krótkim odcinku czasowym?
W bardzo krótkim. Ale oczywiście nie ma jednego klinicznego obrazu tej choroby. Są też takie stany, które są niespecyficzne. Dlatego w mojej historii niektórzy odnajdą siebie, a inni najwyżej we fragmentach. Typowe są górki i dołki. Jednak jeśli się sprawę do tego uprości, to ktoś może powiedzieć: „Dobra, ale przecież każdy tak ma. Każdy ma lepsze i gorsze dni”. I tak jest.
Każdy czasem boi się życia.
Bo na przykład jest freelancerem i musi odnaleźć się w nowej ekonomii. Nie ma już etatu od ósmej do szesnastej. Tylko że te dołki i górki powinno się mieć w normalnych dawkach. Powinno się je też rozumieć. U mnie na przykład w epizodzie depresyjnym nie było nawet smutku, bo to nie był pogłębiający się smutek, to była anhedonia, czyli nieumiejętność odczuwania czegokolwiek.
Czegokolwiek radosnego?
To było otępienie, które przekładało się na zmysły. Zmuszałem się do tego, żeby coś zjeść i to jedzenie zupełnie nie miało dla mnie smaku. Jakbym jadł karton, ale nawet karton ma jakiś smak, a tutaj tego nie było. Nie było nawet złości. Bo w stanach mieszanych była złość, nawet agresja w stosunku do otoczenia. I wydawała mi się uzasadniona, a nie była. Teraz, kiedy patrzę wstecz, to widzę, że kilka przyjaźni się rozleciało właśnie z tego powodu. Musiałem być trudny – wydawało mi się, że koledzy w pracy za wolno pracują albo że wiem, co kto złego myśli i dlaczego, interesowało mnie tylko „wszystko albo nic” etc. Dobrą stroną zakończonej terapii jest to, że z częścią z tych ludzi mam nowe otwarcie.
Odzyskujecie relacje?
Tak. I to mnie bardzo cieszy. Nie wszystkie, bo też nie wiem, czy na wszystkie jest miejsce.
Tłumaczycie sobie to, co się stało?
Tak. To są czasami takie proste rozmowy, ktoś mi mówi, że zerwał ze mną znajomość, bo nie wiedział, co zrobić innego. Najlepszy człowiek, który chce pomóc, czasem po prostu nie wie jak. Czuje się winny.
A jak można pomóc?
Myślę, że dobre jest wsparcie na zasadzie: „Jestem tu. Jeśli będziesz mnie potrzebował...”. Ale czasami to wsparcie musi też oznaczać, że dzwoni się po karetkę czy po lekarza. To jest najtrudniejsze.
Może się wydawać, że to nie pomoc, tylko rodzaj zdrady?
Tak. Piszą do mnie rodziny i bliscy ludzi z ChAD, te historie są piękne i wzruszające, ale za każdym razem to mi wyrywa serce. Ci ludzie siebie mają i to jest fantastyczne, bo ja nie byłem w związku, ale z drugiej strony wiem, jakie to musi być frustrujące dla tej osoby, która mieszka razem, patrzy i zupełnie nie wie, co robić.
Tym bardziej że do pewnego momentu nie ma diagnozy. Obie strony nie rozumieją, co się dzieje.
Właśnie. Ja, gdy byłem w depresji, to wiedziałem, że coś jest nie tak, potrafiłem nawet o tym mówić. Szedłem po leki, te leki mnie wyprowadzały z tego stanu, ale też bardzo szybko przeprowadzały mnie na drugą stronę, czyli w stan hipomanii. Akurat antydepresanty z grupy SSRI są bardzo groźne w tej chorobie.
Nie wiedząc o swoim ChAD (choroba afektywna dwubiegunowa), lecząc się na depresję, szkodził pan sobie?
Tak, choć oczywiście nieświadomie. Podawanie choremu z ChAD leków z grupy SSRI jest jak dolewanie benzyny do ognia. Poza tym lecząc nie to, co trzeba, też raczej sobie nie pomagałem.
Po jakim czasie zorientował się pan, że to nie depresja?
Cztery lata temu, po powrocie z Australii. Mieszkałem tam u znajomych, którzy prowadzili bardzo regularny tryb życia i ja się w ten regularny tryb jakoś tak wdrożyłem. Byłem blisko równika, więc natura służyła tej regularności, słońce wstawało o szóstej, szło spać o szóstej… (śmiech) Wszystko było dobrze, a potem wróciłem i stało się coś dziwnego, wpadłem w totalną niemoc i tak mnie to rozbiło, że postanowiłem, że tym razem nie poprzestanę na antydepresantach. Bardzo dobra przyjaciółka przekonała mnie wreszcie, że powinienem pójść na terapię. Poznawczo-behawioralną.
Sama jest terapeutką, poleciła mi kogoś. Poszedłem na pierwszą wizytę, zacząłem opowiadać o tej swojej depresji, a psychoterapeutka dopytywała między innymi o okresy wzmożonej euforii. Zdziwiło mnie to.
„Po co o to pytać w sytuacji, kiedy jestem zdołowany”?
Ale przypomniałem sobie o tej euforii. Chociaż nie rozumiałem, dlaczego pyta, przecież to taki fantastyczny stan, człowiek czuje się omnipotentny. Zaczęliśmy diagnozować i ona powiedziała, że to może być choroba afektywna dwubiegunowa.
Otworzyła okno?
Otworzyła jakieś okno i poprosiła, żebym sobie o tym poczytał. Poprosiła też, żebym popytał rodzinę i przyjaciół, czy obserwowali u mnie takie czy inne zachowania. I rzeczywiście trochę nieśmiało zaczęli potwierdzać.
Co potwierdzili? Że bywał pan denerwujący, nieznośny?
To eufemizm. (śmiech)
Diagnoza była szokiem?
Ucieszyłem się. To może dziwnie brzmieć, ale byłem już po prostu zmęczony tymi ośmioma latami, w których co jakiś czas wpadałem w depresję. Padła diagnoza i zaczęliśmy pracę. Odstawiliśmy wszystkie antydepresanty i obserwowaliśmy, co się będzie działo. Terapia poznawczo-behawioralna bardzo mi się spodobała, pasowała do mojego rysu osobowości. Ona jest taka zadaniowa. Pozwalała mi nawet być trochę prymusem.
Bo pan ma naturę prymusa, prawda?
Trochę tak. (śmiech) Ale teraz patrzę już na nią z większym spokojem. Ona już nie powoduje u mnie dużego napięcia. Myślę, że to fajnie.
Co dla pana w tej terapii poznawczo-behawioralnej jest takiego cudownego?
To, że odnalazłem w niej siebie.
Terapia poznawczo-bechawioralna pozwoliła panu na zrobienie swojej charakterystyki?
Tak, pozwoliła mi się określić. W tej terapii trzeba po prostu działać. Ona jest pełna praktycznych narzędzi. Sam jestem edukatorem, pracuję warsztatowo, więc dla mnie ważne jest to, żeby narzędzia były praktyczne, żeby nie dawać ludziom rad typu „weź się w garść”, „jesteś zwycięzcą” albo „skup uwagę odbiorcy”, bo to są żadne rady. Terapia poznawczo-bechawioralna daje konkretne narzędzia, żeby ludzie mogli przepracować różne rzeczy.
I jak pan zaczął pracować?
Różnie. Na przykład jest taka tabela myśli automatycznych…
Te myśli automatyczne to... piekło.
Piekło. Zdarzają się prawie każdemu. U mnie były wręcz katastrofizacje. Jedna obiektywnie drobna rzecz, jeden nieodebrany telefon, jedna odrzucona oferta od klienta rodziła lawinę strasznych myśli. Człowiek widział się od razu umierającym pod ścianą, a w najlepszym razie na zasiłku. Zmorą jest też myślenie zero-jedynkowe, „wszystko albo nic”, albo ktoś jest lojalny, albo nielojalny, nic pomiędzy.
Jakie dostał pan narzędzie na automatyczne myśli?
To było proste zadanie – łapanie tych myśli. W myślach: „Stop, to tylko myśl”.
Wystarczyło?
Potem zacząłem się interesować innymi technikami związanymi ze słowem, jak chociażby technika Jamesa Pennebakera – opisywanie swoich doświadczeń przez cztery dni pod rząd, po dwadzieścia minut, w wolnym strumieniu świadomości. Pisałem nie dla wydawcy (śmiech) ani nawet nie dla terapeuty, tylko dla siebie, można potem spalić sobie te notatki albo skasować plik. To pozwala ludziom zdystansować się do tych myśli, które zapychają nam głowę.
Dlatego, że przeczytane okazują się niestraszne?
Tak, ale przede wszystkim dlatego, że akt pisania pozwala porządkować i dostrzegać sens, a to według Viktora Frankla czy Pennebakera właśnie leczy. Po psychoterapii złapałem z kolei uważność…
Stąd ścielenie łóżka z pietyzmem?
Tak. Ale też uważna rozmowa z drugim człowiekiem. Uważne prowadzenie wykładu, czyli nie takie, podczas którego myślimy, co się wydarzy za chwilę tudzież co się wydarzyło przed chwilą, tylko na zasadzie: jestem słowem, które akurat wypowiadam. To także mnie uspokoiło. Psychoterapię skończyłem po 14 sesjach z możliwością sesji uzupełniających w razie potrzeby. Teraz mam świadomość, wręcz pewność, że gdy zobaczę, że coś niedobrego się zaczyna tlić, to od razu pójdę do lekarza.
Czy poznał pan siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, co może wyzwolić chorobę?
Zdecydowanie. Ale to nie jest tak, że tylko jedna rzecz wyzwala manię albo depresję. Raz silny epizod depresyjny wywołał u mnie poważny wypadek samochodowy, ale ten wypadek był z kolei konsekwencją manii, w której wydawało mi się, że mam nadludzkie umiejętności. Nie da się prowadzić samochodu w takiej manii. Dobrze, że nikomu nic się nie stało.
Za szybko pan jechał, jak rozumiem?
Nawet nie. Raczej chaotycznie. Sprawdzałem wiadomości w telefonie, robiłem wszystko naraz i jeszcze myślałem o tysiącu innych rzeczy. Byłem wtedy w czasie remontu. Pamiętam jak przez mgłę, że budowlaniec, który remontował mi mieszkanie, zadzwonił do mnie i poinformował, że coś się nie uda, a ja krzyczałem: „Uda się! Uda się! Uda się! Jadę na miejsce! Jeszcze po drodze kupię te kafelki… Ja muszę to mieć szybko zrobione!”. Byłem w takim stanie, że musiałem mieć wszystko natychmiast, wszystko na raz. Świat był za wolny.
Jak to jest? Człowiek nie jest sobą? Steruje nim jakaś obca siła? To musi być cierpienie...
Są takie dni, jak wczoraj na przykład, fantastyczna konferencja, gdzie występuję na scenie jako ekspert, jest 800 osób, wystąpienie idzie bardzo dobrze, potem gratulacje, uznanie – i już zauważam: „O, zaczyna buzować”. Wtedy moim zadaniem jest to, żeby sobie powiedzieć: „Dobra, ale przecież nie chcesz iść tam, gdzie będzie już za dużo, za bardzo”.
Kontroluje się pan. „Trzyma pan chorobę za pysk”. Ale właściwie, co mogłoby się stać, gdyby się pan nie powściągnął, nie powstrzymał?
Boję się myśleć. Mówiąc kolokwialnie: „poszedłbym w długą”. Najprawdopodobniej. Do końca trudno określić, co konkretnie bym zrobił, ale patrząc wstecz, mógłbym dużo za dużo wydać, zabić siebie i być może innych w jakimś wypadku, rozwalić to swoje zbudowane życie. Może nawet na początku by to wyglądało kolorowo. Taka piękna katastrofa… Tylko że to, co wygląda jak piękna sensacyjna katastrofa, upadek gwiazdy, meteor, który spala się w stratosferze, to tak naprawdę człowiek, który cierpi i umiera. Może widowiskowo, ale umiera.
Czasami sobie myślę, że może rzeczywiście coś mnie omija, coś tracę, gdy po raz kolejny sobie czegoś odmawiam. Ale przecież w życiu każdego człowieka jest tak, że gdy się chce coś zyskać, to czasem trzeba też wiedzieć, co się traci. Ważne, że zwykle jest już we mnie spokój w tym odpuszczaniu.
To nie tylko ofiara i poświęcenie?
Jeśli chce się mieć wyregulowany sen, to trzeba wiedzieć, że nie można żyć przez cały tydzień od budzika do budzika, a potem w weekend spać do dwunastej. Mówię o sobie, to jest ważne dla mnie. Ja już nie potrzebuję budzika, żeby się obudzić. Ale też złagodniałem w tym obszarze, przestałem mówić innym ludziom, co mają robić.
Napisał pan książkę o dwubiegunówce, ale nie ewangelizuje pan na siłę? (śmiech)
Nie. Teraz mówię: „Popatrzcie, przeczytajcie. To są moje sposoby”.
W czym tkwią niebezpieczeństwa?
Wszystkiego nie wiem. Gdybym tak myślał, byłoby to wyrazem braku pokory i…
Jakiejś naiwności poznawczej też?
Właśnie, dlatego obserwuję i zauważam różne prawidłowości. Na pewno wiem, że biegun depresyjny u mnie jest zawsze konsekwencją zbyt mocnego pobudzenia. Akurat w tej chorobie biegun depresyjny nie ma takiego przebiegu jak w depresji. On jest szansą na zregenerowanie się. Dlatego też czasami ten pierwszy smutek przyjmuję po prostu z uwagą: „OK, Bucki, twój organizm ci mówi, że masz się wycofać, odpocząć”. Jeżeli zaczynam być płaczliwy i przy musicalu „Nędznicy” czuję, że całe zło tego świata zaraz mnie przytłoczy, to daję sobie więcej snu, idę na pyszną włoską kolację, z dokładnego ścielenia łóżka pewnie nie zrezygnuję, ale z kilku treningów mogę. Wiem, że organizm chce odpocząć, więc mu to daję.
A w drugą stronę?
Trudniej. Bo człowiek jednak by chciał, żeby było fajnie, nie chce się zupełnie pozbawić radości odczuwania euforii. Jak każdy chciałbym się cieszyć energią i wspaniałym samopoczuciem. Ale zastanawiam się, czy to tylko dobry nastrój, czy to już zawyżony nastrój. Mnie na pewno wyzwala bardzo dużo pozytywnej informacji zwrotnej, pochwał.
To emocjonalnie podkręca?
Zaczyna bardzo podkręcać. Zaczynam wtedy szybciej myśleć, szybciej mówić. U osoby z hipomanią kalendarz bywa cierpliwy, można tam bez końca dodawać, dopisywać, ale organizm może tego nie wytrzymać.
Dlatego też nauczyłem się dawać kontry. Żeby trzymać to w ryzach, planuję wolniejsze dni. One nie zawsze przypadają w weekend, bo w weekendy często prowadzę zajęcia ze studentami, ale wtedy poniedziałek robię sobie wolny, żeby się właśnie ukorzenić, spokojnie czytać, spokojnie pisać, spokojnie spacerować. Może to nic odkrywczego, ale u osoby z ChAD takie indywidualne szukanie nowych nawyków jest naprawdę istotne.
Pierwotnie leczył się pan na depresję. Czym był ten błąd diagnostyczny?
Ja byłem niewdzięcznym pacjentem. Sugerującym. Gdy poszedłem do lekarza, to bardzo szybko powiedziałem, że wiem, co ja mam, bo miałem w rodzinie historię depresji, chociaż może to też nie była depresją, w każdym razie zasugerowałem. Nie mówię tego po to, by usprawiedliwiać czy oczerniać diagnostę, tylko po to, żeby powiedzieć, że przy chorobach psychicznych czasem naprawdę trudno postawić właściwą diagnozę. Tu nie da się wnioskować z wyników morfologii. Gdy masz złamany kciuk, to też widać na rentgenie. Tutaj nie widać.
Przy zaburzeniach psychicznych dużo można się dowiedzieć z samoobserwacji pacjenta. Ja taki specjalnie chętny do obserwacji nie byłem, natomiast może byłem mocno perswazyjny. Tak samo przekonujący byłem, kiedy miałem zapalenie mięśnia sercowego – potrafiłem wmówić lekarce, że to astma. Ale ostatnią rzeczą, jaką bym chciał, jest to, żeby ktoś pomyślał: „No tak, wiadomo, ci psychiatrzy źle diagnozują”.
Ale niektóre leki na depresję mogły być bardzo niedobre na dwubiegunówkę.
Jak już powiedziałem, to może być jak dolewanie benzyny do ognia. Może spowodować przeskok w drugą fazę, a ta druga faza może być bardzo niebezpieczna z wielu względów. Już pomijając te koszty, które czasami się zdarzają, czyli wszystkie pochopnie brane kredyty, inne wyskoki, wyjazdy, znikanie, angażowanie się w niebezpieczne zachowania, także seksualne, to też ma konsekwencje zdrowotne. W manii i hipomanii giną miliony neuronów. Po prostu mózg nie nadąża, tam są zwarcia. Spala się. Wreszcie w hipomanii jest dosyć duże prawdopodobieństwo samobójstwa.
Wydawałoby się, że człowiek myśli o śmierci w depresji.
Ale właśnie w hipomanii nagle ma siłę do realizacji tego. Ja nie miałem typowych myśli samobójczych. Raczej coś, co bym nazwał ciekawością samobójczą, czyli „co by było, gdybym to zrobił”. Człowiek stoi na peronie, pociąg nadjeżdża i nagle taka myśl przychodzi.
Z pana książki wiem, że hipomania może być dobrze widziana i wspierana w niektórych w korporacjach.
Patrząc z zewnątrz, można sądzić, że to jest wymarzony pracownik. Nie mówię, że ktoś miałby świadomie to wykorzystywać, natomiast myślę, że z braku wiedzy, gdy widzi się osobę w hipomanii, można sobie pomyśleć: „Fantastycznie, tak wcześnie przychodzi do pracy, cały czas jest zaangażowany, ma mnóstwo pomysłów, rzuca nimi jak z rękawa…”. Ale to nic dobrego.
Wyeksploatuje się prędzej, niż by się wydawało?
Prędzej czy później. Poza tym praca wykonywana w tej manii może być obarczona błędem.
To nie jest produktywna gonitwa?
To jest bardzo płytka produktywność.
U pana nadgorliwość w pracy w fazie hipomanii skończyła się wypaleniem zawodowym.
Strasznym. Byłem wykończony, przez kilka miesięcy nie mogłem spać. Wreszcie zostałem zwolniony z pracy. Teraz, jak na to patrzę, to wiem, że dobrze się stało. Mogę snuć narrację, w której jest się przegranym, ofiarą, i mogę też snuć narrację bohatera, który odrobił lekcję i gdzieś idzie. I nie chodzi mi o zakłamywanie rzeczywistości. Lubię stosować technikę storytellingu, gdzie można powiedzieć, że życie się skończyło albo znowu zaczęło.
Co to znaczy?
Miałem zapalenie mięśnia sercowego, do którego prawdopodobnie także doprowadziła mnie hipomania – pracowałem wtedy w teatrze jako aktor scen muzycznych. Najpierw zapadłem na grypę, która przerodziła się w zapalenie oskrzeli, a potem w zapalenie płuc.
Rano trening na siłowni, a wieczorem przedstawienie z tym niezdiagnozowanym zapaleniem płuc. Miałem coraz częstsze duszności, więc poszedłem do lekarki i powiedziałem, że mam astmę i proszę o leki. Brałem te sterydy, a rozwijało się zapalenie mięśnia sercowego. Aż po prostu padłem. Trafiłem od razu na oddział. Więc mógłbym powiedzieć, że wtedy skończyło się moje życie.
To byłaby narracja ofiary.
Tak. Skończył się jakiś etap w teatrze. Chociaż dyrektor okazał się absolutnie wspaniałomyślny: „Zróbmy wszystko, żeby ten młody człowiek mógł wrócić”. Tylko ja już nie chciałem: „Panie dyrektorze, doceniam, ale ja już zamykam ten rozdział. Idę dalej”.
Paradoksalnie dzięki temu kryzysowi zdrowotnemu odważył się pan coś w życiu zmienić?
Właśnie. Coś do mnie dotarło: „Kurczę, nie jesteś tak dobrym aktorem, jak chciałeś być. Jesteś bardzo pracowity. Jesteś oddany tej sprawie, ale jeśli czujesz, że po raz kolejny nie ma tego, co tam powinno być, to może spokojnie...”. To zdarzenie nie oznacza końca, tylko początek czegoś.
Piekielnie trudno powiedzieć sobie coś takiego. „Słuchaj, jesteś pracowitą dziennikarką, ale brakuje ci tej iskry bożej”. Zresztą to nie musi być obiektywne.
Oczywiście, że to nie jest obiektywne. Trudno to sobie powiedzieć, bo w naszej kulturze obowiązuje mit gonienia za marzeniami: „Chcesz tego? To rób to za wszelką cenę!”. Ja naprawdę chciałem grać, śpiewać i swoje siedem lat w teatrze wspominam jako fantastyczne, ale skłamałbym, mówiąc, że mi tego brakuje. Teraz szkolę, wykładam, piszę, rozwijam się i pomagam rozwijać się innym. Występuję na scenie, tylko w innej roli. Ktoś mógłby pomyśleć sobie: „Matko, co to za CV?!”. Ale wszystko się teraz przydaje. Architektura, psychologia. Dużo rzeczy. Są osoby, które po ciężkiej diagnozie, tak jak moja, odczuwają coś, co nazywa się wzrostem potraumatycznym, czyli rozkwitają po diagnozie.
Pisze pan, że można dobrze wykorzystać swoje „dwa bieguny”.
Piszę, jak dobrze je zrozumieć i jak dobrze nimi zarządzać.
Jak?
To pokłosie filozofii Viktora Frankla, który przeżył Auschwitz. On widział, że ludzie, którzy nadają sens zdarzeniom, próbują odnaleźć celowość tego, co się dzieje wokół nich i w nich samych, ci, którzy pomagają, mają wyższą odporność psychiczną i przeżywają. Był wybitnym psychiatrą i psychoterapeutą niemieckim. Stworzył metodę polegającą na tym, że głównym zadaniem człowieka jest nadawanie sensu życiu. Ja postanowiłem nadać sens tej chorobie w moim życiu. Tak samo jak nadaję sens ówczesnemu zwolnieniu z pracy, kryzysom w relacjach z bliskimi, nadaję sens drobniejszym zdarzeniom, jak chociażby mailowi z negatywną informacją zwrotną. Weszło mi to w fajny nawyk.
A czy zadaje sobie pan pytanie o przyczyny ChAD u siebie?
To szukanie sensu i odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”, jest dla mnie teraz ważne, przy czym staram się też tak spokojnie tego szukać. Nie szukać winy wyłącznie na zewnątrz, ale też nie szukać winy wyłącznie w sobie. Czasami sobie myślę, że trochę jestem w takiej bańce...
No właśnie, czy nie jest pan wyalienowany? Czy z takim uporządkowanym trybem życia można wejść w bliskie relacje?
Można. W bliskie i wartościowe. Ja jestem jednak introwertykiem. Takim wytrenowanym społecznie. Mam kilka pięknych osób w swoim życiu. Ale już się nie przywiązuje kurczowo. I przychodzi chyba taki czas w moim życiu na odbrązawianie siebie… (śmiech)
Bo?
Ludzie, tak jak pani, często patrzą na mnie i mówią: „Taki perfekcyjny, doskonały…”. A to nie do końca prawda. Lubię być sobą i to „sobą” zakłada uporządkowanie jako rys w tożsamości, ale to „sobą” zakłada też taką łagodność i czułość do pewnych rzeczy, które są.
Niesamowicie dużo dowiedział się pan o sobie dzięki chorobie.
Diagnoza zapoczątkowała terapię, pracę nad sobą, potem dalsze poszukiwania, i to jest wdzięczna praca. Odkryłem chociażby to, że jednak nie jestem ekstrawertykiem, jak przez całe życie myślałem.
Że nie jest pan królem towarzystwa, królem życia?
Że nie jestem gwiazdą socjometryczną. (śmiech) I ze spokojem to przyjąłem. Nadal chcę, żeby moi znajomi wiedzieli, że można na mnie polegać, ale nie chcę, żeby myśleli, że jestem robotem. Nie biegam dlatego, że mam obsesję na punkcie wyglądu, tylko dlatego, że dobrze mi to robi na mózg. Zrezygnowałem z alkoholu dlatego, że wiem, że mi to szkodzi, a nie dlatego, żeby popisywać się abstynencją.
Nie boi się pan o tym mówić?
Na tym etapie już chyba nie muszę. Moim celem jest pokazanie ludziom w podobnej sytuacji: „Zobacz, jestem facetem, który fajnie żyje z tą chorobą. Mam nadzieję, że tobie też się uda”.
Rozmowa z Piotrem Buckim ukazała się w „Urodzie Życia” 5/2018