
Nie zamartwiaj się na zapas! – apeluje Sarah Knight, najsłynniejsza antycoach na świecie
Sarah Knight to autorka poczytnych na całym świecie książek, m.in. „Magii olewania”, „Rób swoje”. Mówi się o niej, że jest „antycoachem” i „antyguru” pokolenia dzisiejszych 30-, 40-latków. Popularność dało jej hasło „zero żalu”. Zachęca, by nie przejmować się rzeczami, na które nie mamy wpływu albo ochoty.
Poniższy fragment pochodzi z książki „Jak uspokoić swoje myśli” tłum. Anna Czajkowska dla wyd. Muza (skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji Urodazycia.pl).
***
Na początek chciałabym zadać kilka pytań. Ile razy w ciągu dnia pytasz: „A co będzie, jeśli...?” („Co będzie, jeśli wydarzy się X? Jeśli Y się nie powiedzie? Jeśli Z nie pójdzie zgodnie z moim chęciami, potrzebami albo oczekiwaniami?”). Ile czasu spędzasz, zamartwiając się rzeczami, które jeszcze się nie wydarzyły? Albo takimi, które zapewne nigdy się nie wydarzą? Ile godzin zmarnowałaś, histeryzując z powodu czegoś, co już się wydarzyło, zamiast po prostu coś z tym zrobić?
Moje odpowiedzi to: zbyt wiele, za dużo i MNÓSTWO. Zakładam, że twoje wyglądają podobnie.
Oczywiście, nieszczęścia chodzą po ludziach. I to jak! A kiedy myślę o wszystkich nieszczęściach, które mogą mi się przydarzyć każdego dnia, przychodzi mi do głowy tekst piosenki świętej pamięci muzycznego geniusza, zaś w duszy gangstera, jedynego i niepowtarzalnego Prince’a: „Kochani, zebraliśmy się tu dzisiaj, aby jakoś przebrnąć przez to coś, co zwie się życiem”. Prince miał dość podejrzane poglądy na wiele spraw – w tym religię – ale tu akurat trafił w sedno.
Modlitwa o pogodę ducha
Każdego ranka, kiedy się budzimy i zaczynamy dreptać po tej kręcącej się bombie zegarowej zwanej Ziemią, nasz podstawowy cel to po prostu przetrwać dzień. Niektórzy z nas mają na oku coś więcej – na przykład sukces, trochę relaksu lub dobre słowo od ukochanej osoby. I chociaż każdy 24-godzinny cykl niesie w sobie potencjał dobrych wydarzeń, jest też szansa, że będzie kaszana. Nie mówiąc już o możliwości trzęsienia ziemi, tornado, przewrotów wojskowych, katastrof nuklearnych lub rekordowego spadku produkcji wina na świecie, a także najróżniejszych innych nieszczęść, które mogą się wydarzyć w każdej chwili, naprawdę dając ci w kość. Tak po prostu wygląda życie. Prince o tym wiedział. Ty o tym wiesz.
Aby przetrwać i mieć się dobrze w takich chwilach, musisz PRZYZNAĆ, że to się wydarzyło, ZAAKCEPTOWAĆ to, czego nie jesteś w stanie kontrolować, i ZAJĄĆ SIĘ tym, czym możesz.
A skoro już o tym mowa, czy słyszeliście o modlitwie o pogodę ducha – no wiecie, tej o akceptowaniu rzeczy, których nie możesz zmienić, odważnym zmienianiu tego, co zmienić można, i mądrości, która pozwoli je od siebie odróżnić?
Przez większość życia byłam mistrzynią zamartwiania się. „A co będzie, jeśli...” podskakują w mojej głowie niby płotki na haju. Gryzę się rzeczami, które jeszcze się nie wydarzyły. Obsesyjnie roztrząsam rzeczy, które w ogóle mogą się nie wydarzyć. A kiedy coś się jednak stanie, mam zdumiewającą zdolność do wpadania w histerię z tego powodu.
Jednak w ciągu kilku ostatnich lat znalazłam sposoby na to, aby ograniczyć to wszystko do minimum. Nie uwolniłam się zupełnie od zamartwiania, ale mniej się niepokoję i już nie zdarza się, że lęk mnie paraliżuje, a niespełnione oczekiwania i palące poczucie niesprawiedliwości doprowadzają na skraj obłędu. Jest poprawa.
Sama się dziwię, jak mi z tym dobrze i jak wiele mogłam osiągnąć dzięki stosunkowo niewielkiej zmianie nastawienia – zaakceptowaniu, że pewnych rzeczy nie jestem w stanie kontrolować. To pozwala mi się skupić na załatwieniu spraw, nad którymi mam kontrolę. Dlatego właśnie jestem lepiej przygotowana do tego, by podejmować decyzje i rozwiązywać problemy zarówno na bieżąco, jak i po fakcie. Nauczyłam się, jak przestać roztrząsać mało prawdopodobne scenariusze, a zamiast tego działać, żeby uzyskać lepsze rezultaty. Jak przeć naprzód zamiast zadręczać się, patrząc w tył. I co najważniejsze: jak oddzielić obawy odnośnie do tego, co może się wydarzyć, od działań mających na celu poradzenie sobie z problemem, kiedy rzeczywiście się pojawi.
Ja, mistrzyni zamartwiania się
Początki zmiany mojego nastawienia zbiegły się w czasie ze zmianą miejsca zamieszkania, kiedy wraz z mężem przeprowadziłam się z tętniącego życiem Brooklynu w Nowym Jorku do spokojnej wioski rybackiej na północnym wybrzeżu Republiki Dominikany. Zanim się tam znalazłam, przez 16 lat w Nowym Jorku miałam wiele na głowie: wspinałam się po korporacyjnej drabinie, zaplanowałam i urządziłam wesele, kupiłam nieruchomość, zorganizowałam wspomnianą przeprowadzkę do Republiki Dominikany. Owszem, zawsze byłam dosyć dobra w robieniu tego, co należało zrobić, ale zawsze byłam przy tym niezbyt spokojna. Zdawać by się mogło, że doskonale funkcjonująca, dobrze zorganizowana i mająca sporo osiągnięć osoba powinna umieć się dostosować, kiedy sytuacja tego wymaga. Ale w owych czasach nie byłam w stanie zmienić żadnego planu bez wpadania w histerię – na przykład wtedy, kiedy ulewa podczas pikniku z okazji 30. urodzin mojego męża doprowadziła mnie niemal na skraj samobójstwa.
W owych czasach załamywałam się szybciej niż świeży lód pod kilkutonowym czołgiem – przez co wszystkie rzeczy, które miałam do zrobienia, stawały się trudniejsze i bardziej stresujące, niż mogły być.
Dwa kroki naprzód, jeden krok w tył.
I. To. Za. Każdym. Razem.
Do. Cholery.
Coś musiało ulec zmianie, nie miałam jednak pojęcia co ani też, jak tego dokonać. I tak dochodzimy do owej spokojnej wioski rybackiej na północnym wybrzeżu Republiki Dominikany. Trzy lata temu przeprowadziłam się w miejsce, gdzie w zasadzie trzeba w ogóle zrezygnować z planowania. Tutaj, w tropikach, pogoda zmienia się szybciej niż sympatie niektórych wyborców, sklepy są zamykane na czas nieokreślony w przypadkowo wybrany dzień tygodnia, a facet, który ma naprawić dach, równie dobrze może się pojawić tydzień później – być może z powodu burzy z piorunami, a może dlatego, że nie udało mu się kupić materiałów w sklepie, który jest otwarty tylko od czasu do czasu i nie wiadomo dokładnie kiedy. Albo z innego powodu. Któż to wie?
Życie na Karaibach może się wydawać kusząco leniwe i pogodne, kiedy właśnie wziąłeś chorobowe, aby się oderwać od swojej wymagającej pracy, leżeć na kanapie, jeść rosół i oglądać telewizję – i pod wieloma względami takie właśnie jest. Ale bywa też frustrujące dla tych z nas, którzy kochają solidność i porządek albo nie najlepiej sobie radzą z tym, co nieoczekiwane.
Po kilku tygodniach spędzonych na wyspie zaczęłam zdawać sobie sprawę, że jeśli będę trzymać się starych nawyków w swoim nowym życiu, skończy się to wieczną paniką z tego czy innego powodu, ponieważ tutaj nic nie idzie zgodnie z planem. A to zanegowałoby podstawowy cel ucieczki z Nowego Jorku. Zatem dla mnie wylądowanie na Dominikanie było jak terapia przez ekspozycję. Zostałam zmuszona do tego, aby się rozluźnić i płynąć z prądem, co cudownie wpłynęło na moje nastawienie (a także zapas środków uspokajających).
Nieproszony gość
Kilka miesięcy temu, po przyjemnym wieczorze spędzonym w lokalnym barze, wróciwszy do domu, mój mąż i ja zastaliśmy tam nieoczekiwanego gościa.
Otworzyłam bramę i powoli przemieszczałam się po ścieżce w stronę tarasu (było ciemno, a ja byłam podchmielona), kiedy wpadł mi w oko nieco większy niż normalnie liść. Na dodatek zdawało mi się, że on nie tyle drży na wietrze, ile... drepcze. Snop światła z latarki mojego iPhone’a potwierdził, że to, co w pierwszej chwili wzięłam za liść migdałowca, było w istocie tarantulą wielkości melona.
Brrr! Dam wam chwilę na dojście do siebie. Bóg jeden wie, jak bardzo było mi to potrzebne. Wyraziwszy kiedyś zamiar puszczenia wszystkiego z dymem, jeśli kiedykolwiek natrafimy na coś takiego w swoim domu, stanęłam przed dylematem. Do tego czasu polubiłam już swój dom. I ściśle rzecz biorąc, tarantula nie znajdowała się w nim, tylko obok. Co robić? Stać jak sparaliżowana, dopóki bydlę nie oddali się z powrotem w tajemnicze otchłanie, z których przybyło? Już do końca życia spać z jednym okiem zawsze otwartym? Grzecznie poprosić pająka, aby sobie poszedł w diabły?
Żadna z tych opcji nie była realistyczna. Jak się okazało, wrzasnąwszy do męża: „Chodźtuproszęizabierztętarantulę!”, niewiele więcej mogłam zrobić. Mieszkamy w dżungli, moi złoci. I niezależnie od tego, jak wielu agentów nieruchomości i poprzednich mieszkańców zapewniało nas: „One żyją wysoko w górach – nigdy żadnej nie spotkacie”, niezaprzeczalny fakt był taki, że jedna znalazła drogę do naszego skromnego nadmorskiego domostwa.
Co zrobiliśmy? Mój mąż chwycił za miotłę i użył jej, aby wypędzić nieproszonego gościa z naszej posesji, w krzaki sąsiada, a ja uciekłam do domu, mrucząc pod nosem: „Tarantule, wszędzie tarantule”, dopóki nie byłam już bezpieczna na piętrze i na tyle oszołomiona proszkami, aby zasnąć. Nie było to jeszcze uspokojenie się, ale jednak krok w dobrym kierunku.
Następnego ranka wstaliśmy wcześnie, aby pojechać z przyjaciółmi na całodzienną, zakrapianą rumem wycieczkę łodzią. Przed ósmą rano, jeszcze półprzytomna, wlokłam się w dół po schodach, i kiedy się obróciłam na podeście, zobaczyłam ją. Za sięgającą do podłogi zasłoną w salonie kryła się ta sama tarantula, która wcześniej została odpędzona dobre 30 metrów od obecnie zajmowanego miejsca. Wiedziałam, że to ta sama, bo miała tylko siedem odnóży.
A jeśli myślicie, że podeszłam na tyle blisko, by je policzyć, przypomnę wam, że ten pająk był tak cholernie wielki, że wcale nie trzeba było się zbliżać w celu liczenia jego nóg – tych nóg, na których przez noc przedreptał przez trawnik, wdrapał się z powrotem na taras, a następnie przelazł przez niego i wślizgnął się przez szpary w naszych rozsuwanych drzwiach, aby dostać się do domu.
Moja instynktowna reakcja brzmiała: nie poradzę sobie z tym. Ale wiecie co? Drugi rzut oka ujawnił, że tarantula wcale nie była tak straszna. A raczej nadal była straszna, ale ja się zmieniłam. Gdybyśmy znaleźli takiego pająka w naszym mieszkaniu na Brooklynie, natychmiast chwyciłabym za zapałki. Teraz jednak okazało się, że wszystkie te nieprzewidywalne monsunowe deszcze i nieodpowiedzialni dekarze nauczyli mnie: spodziewaj się niespodziewanego! Nic nie pójdzie zgodnie z planem!
Niespodzianka!
Dzięki jeździe próbnej poprzedniego wieczora wiedziałam, że nieproszony gość nie porusza się szybko ani też nie zacznie na mnie na przykład warczeć. Musiałam przyznać, że pająk wielkości melona pozbawiony jednego z odnóży jest znacznie mniejszy i mniej sprawny niż półtorametrowy człowiek z dwiema sprawnymi kończynami. (Okazuje się, że nie bez powodu ekspozycja to technika terapeutyczna zaakceptowana klinicznie).
To co możemy zrobić?
Dzięki aktywowaniu logicznej części swojego mózgu byłam w stanie pokonać instynktowną reakcję: „Nie poradzę sobie z tym!” i zastąpić ją bardziej produktywnym: „No dobra, to co możemy z tym zrobić – bo przecież czeka na mnie łódź i całe morze rumu”. Nie było czasu na wpadanie w histerię, to nie rozwiązałoby problemu.
Przypomnijcie sobie teraz z łaski swojej moją poprawioną wersję modlitwy o pogodę ducha: PRZYZNAJ, że to się wydarzyło (w moim domu jest tarantula). ZAAKCEPTUJ to, czego nie jesteś w stanie kontrolować (do mojego domu mogą włazić tarantule?!). ZAJMIJ SIĘ tym, co jesteś w stanie kontrolować (pozbyć się tarantuli z domu). I w ten sposób oficjalnie się uspokoiłam – a teraz nadszedł czas, aby sobie z tym poradzić. No dobra: nadszedł czas, aby mój mąż sobie z tym poradził. Ale ja pomagałam.
Za pomocą plastikowego dzbanka, miotły, kawałka tektury i nerwów ze stali humanitarnie odłowił intruza i pojechaliśmy dwa kilometry dalej z naszym nowym kumplem Luckym (w plastikowym dzbanku), wypuściliśmy wędrowniczka na pustą posesję i w końcu wsiedliśmy na pokład SS „Mama Needs Her Juice”.
Co zatem mój odnaleziony na Karaibach spokój i opowieści o przeprawach z tarantulami mają wspólnego z przyznawaniem, akceptowaniem i zajmowaniem się twoimi nadaktywnymi „a co będzie, jeśli...”, lękami, niepokojami i napadami histerii? Dobre pytanie. Oprócz tego, że przez wiele lat profesjonalnie się zamartwiałam, obecnie jestem też profesjonalną autorką poradników, takich jak: „Magia olewania”, „Ogarnij się” i „Rób swoje”. W każdym z nich opisywałam pewne aspekty własnej podróży ku temu, by stać się osobą szczęśliwszą i zdrowszą umysłowo, w połączeniu z praktycznymi, choć naszpikowanymi wulgaryzmami wskazówkami, jak tego dokonać.
Nazywają mnie „antyguru”. I nie będę udawać – to spoko robota.
„Jak uspokoić swoje myśli”, Sarah Knight, tłum. Anna Czajkowska, Muza 2020