
W łóżku z kompleksami? Atrakcyjność seksualna nie zależy od wyglądu
Patrzenie, jak komuś na nasz widok podniecenie odbiera rozsądek i każe robić szalone rzeczy, jest jedną z największych przyjemności na tym świecie. I największym afrodyzjakiem. Czego potrzebujemy, żeby tak było? Mówi Wojciech Kruczyński, psycholog oraz psychoterapeuta.
Krystyna Romanowska: Seksuolodzy mówią, że kobiety uważają się za niezbyt sexy: obsesyjnie liczą fałdki i mierzą cellulit. Mężczyźni z kolei boją się oceny długości i twardości. Potem spotykamy się w łóżku i zamiast czerpać z tego samą przyjemność, boimy się, co jest w nas nie tak. Tymczasem dobrze by było, gdybyśmy powiedzieli sobie… No właśnie, co?
Wojciech Kruczyński: Mogę powiedzieć każdej kobiecie i każdemu mężczyźnie: „Masz już wszystko, czego potrzeba, żeby ktoś stracił dla ciebie głowę. Zadbała o to natura”.
Czyli żeby stać się dla kogoś czystym obiektem seksualnym.
Patrzenie, jak komuś na nasz widok podniecenie odbiera rozsądek i każe robić szalone rzeczy, jest jedną z największych przyjemności na tym świecie. Co nas najbardziej podnieca u kogoś innego? Właśnie świadomość tego, że on lub ona czuje podniecenie na nasz widok.
Kompleksy to nieporozumienie
Jedna z moich znajomych, która często zmienia partnerów seksualnych, usłyszała kiedyś od koleżanki: „Nie martwisz się, że ci wszyscy mężczyźni oceniają twoje ciało?”. Odpowiedziała: „To nie ma dla mnie znaczenia”.
I nie powinno mieć. Kompleksy to w większości nieporozumienie, pogoń za Świętym Graalem w postaci płaskiego brzucha, sterczących piersi czy czegoś w tym rodzaju. Nie trzeba posiadać wszystkich cech idealnego obiektu seksualnego – zwłaszcza że taki ideał nie istnieje – żeby być odebraną jako pociągająca i seksowna. Partnerowi seksualnemu wystarczy drobiazg: odsłonięte ramię czy nawet specyficzny kształt ucha, by pożądanie się uruchomiło i zaczęło żyć swoim życiem. Czasem po prostu wystarczy temu nie przeszkadzać. Nie brzmi to może najlepiej, ale to przecież nie ja wymyśliłem, że miłość zaślepia. Oczywiście nie znaczy to, że można już teraz całkiem się zaniedbać.
Odbijać się w czyichś zachwyconych oczach – któż tego nie pragnie?
Możemy oczywiście z tym dyskutować, zastanawiać się, czy to racjonalne, czy może narcystyczne, albo ostrzegać się nawzajem przed konsekwencjami takich zauroczeń, ale fakt jest faktem: niezwykle miło jest patrzeć, jak na nasz widok ktoś zaczyna myśleć o seksie, czuje pożądanie. I naprawdę każdy i każda z nas ma możliwość „pobycia” takim czystym obiektem seksualnym – pożądanie chodzi różnymi drogami. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Są oczywiście osoby, które z racji choćby wielkiej urody albo magnetyzującego sposobu bycia, mają szansę być takim obiektem częściej niż inni. Podobno 10 procent ludzi ściąga uwagę 90 procent, co u tych pierwszych pewnie nieraz budzi euforię, a u pozostałych mniejszą lub większą frustrację.
Naprawdę taki jest rozkład sił?
Ale na szczęście ta informacja wydaje mi się nie do końca sprawdzona. Ja akurat z tym procentowym podziałem bym polemizował. W każdym razie osoby wyjątkowo atrakcyjne mają duże szanse na rozprzestrzenienie swoich genów w sposób dla nich najbardziej dogodny. Atrakcyjność seksualna jest jedną z najmocniejszych walut na świecie, więc nic dziwnego, że spędzamy nieraz długie godziny dziennie i wydajemy mnóstwo pieniędzy, by takim czystym obiektem pożądania się stać, choćby na krótki czas. A z kolei inna grupa nieźle na tym naszym pragnieniu zarabia.
Z jednej strony chcemy być seksowne, z drugiej – denerwuje nas, gdy ktoś nas postrzega tylko przez ten pryzmat.
To prawda: najbardziej oczywistą wadą dla większości z nas jest możliwość pozostania tym czystym obiektem seksualnym i niczym więcej. Namiętność relatywnie szybko słabnie i ustępuje miejsca innym potrzebom: bliskości czy porozumienia intelektualnego. W dłuższym związku obiektem seksualnym już się nie „jest”, tylko się nim „bywa”. Od czasu do czasu. I jedni doceniają taki stan rzeczy, a inni – rozczarowani – odchodzą w poszukiwaniu kolejnego obiektu. Relacje oparte tylko na seksie mają specyficzną cechę: jeśli nasz partner jest wyłącznie odpowiedzią na naszą seksualną fantazję, to tym samym jest wymienny, przechodni. To, co nas w nim pociągało, możemy odnajdywać w niezmienionej formie u kolejnych osób i reagować identycznie.
Czyli nie warto być wyłącznie obiektem seksualnym?
Nie, bo pozbawiamy się swojej jedyności i specyficzności. Jeśli wchodzimy w rolę obiektu pożądania wyłącznie np. z lęku przed odrzuceniem, to musimy się liczyć z kłopotami, czasem bardzo poważnymi. Oznacza to w praktyce daleko idące kompromisy, w wyniku których stajemy się czymś w rodzaju lalki do zabawy, do realizacji czyichś seksualnych fantazji. Bardzo dobry obraz takiego procesu można zobaczyć w filmie „9 i pół tygodnia”, gdzie kobieta najpierw przeżywa w związku erotyczną fascynację, a potem coś w rodzaju wypalenia i załamania nerwowego. A bywa jeszcze gorzej. Jeżeli chcemy bardziej trwałego związku, pojawia się kwestia zaufania do partnera. Nie widzę możliwości czerpania zdrowej przyjemności z bycia „obiektem” w stałym związku, w którym brakuje miłości i wzajemnej troski – oczywiście pomijając związki typowo perwersyjne. Dopiero w związkach, w których istnieją miłość, troska i zaufanie, można przekraczać granice, balansować na styku przyjemności i grzechu, zgadzać się na chwilowe pobycie lalką albo tak właśnie traktować partnera. Z tych potencjalnie perwersyjnych zachowań trzeba mieć dokąd wrócić: do wzajemnej czułości, jakby powiedziała Olga Tokarczuk.
Kobiety
Dzisiaj kobietom jest trudno czerpać przyjemność z tego, że budzą w kimś wyłącznie pożądanie?
Powiedziałbym, że jest wprost przeciwnie: czerpanie przez kobiety przyjemności z bycia obiektem seksualnym jest dzisiaj niezwykle łatwe. Na pewno o wiele łatwiejsze niż 20 lat temu. Najmłodsze pokolenie jest już w dużej części wyzbyte zahamowań związanych z konserwatywną pruderią. Można bez skrępowania podkreślać swą seksualną atrakcyjność bez ryzyka posądzenia o „złe prowadzenie”. Temu właśnie służyła rewolucja seksualna. Z tego powodu też to mężczyźni częściej niż kiedyś stają się „ciachem”, czyli obiektem służącym przyjemności. I nie zawsze sobie z tym radzą. Stając się przez chwilę lalką do zabawy, tracą całą swoją ważność, którą kiedyś zapewniały im konserwatywne reguły. Zniknęła też w dużym stopniu wstydliwość wpajana wcześniej kobietom – i przekłada się to na męską niepewność seksualną, kłopoty z erekcją itp.
#MeToo: granica między uwodzeniem a molestowaniem
Rozumiem, że mężczyźni stają przed trudną nauką: jak czerpać przyjemność z bycia, hmm, żywym wibratorem?
Nauka bycia obiektem i czerpania z tego satysfakcji jeszcze w dużym stopniu przed nami, mężczyznami. Część z nas radzi sobie w ten sposób: wymaga od kobiet pewnej dawki zachowań matczynych, żeby odzyskać swą zachwianą ważność i dzięki temu być gotowym do seksu. Ale to nie całkiem tędy droga, bo matkująca kobieta może bardzo szybko stracić ochotę na seks. Można więc raczej powiedzieć, że dzisiaj kobietom coraz trudniej czerpać przyjemność z bycia wstydliwą, zahamowaną i wpatrzoną w swego pana i władcę, co akurat zaliczyłbym do zjawisk pozytywnych. Problemy pojawiają się w innych miejscach. Jednym z nich jest to, że bycie obiektem seksualnym, a także traktowanie kogoś w taki sposób ma dziś generalnie złą prasę.
Po #MeToo często jest po prostu utożsamiane z nadużyciem seksualnym.
Jak już wspomniałem, może tak być, ale nie musi. Wiele społecznych zjawisk jest dziś poddanych swoistemu prześwietleniu, by oczyścić je z każdej możliwości potraktowania kogoś w przedmiotowy sposób. Intencje są tu oczywiście dobre, ale obawiam się, że możemy przy okazji zostać pozbawieni czegoś bardzo ważnego.
Czego?
Wytłumaczę na przykładzie, który opisał Stanisław Lem w genialnej książce „Powrót z gwiazd”. Po 127 latach w kosmosie astronauci wracają na Ziemię i dowiadują się, że podczas ich nieobecności ludzkość przeszła proces betryzacji, czyli chemicznego wyeliminowania agresji. Nie ma wojen, społeczeństwo wygląda na szczęśliwe. Ale przy pierwszej próbie seksualnego kontaktu główny bohater książki dowiaduje się, że w nielegalnym obiegu istnieją środki znoszące efekt betryzacji – po to, by seks mógł nadal być źródłem rozkoszy, by zawierał niezbędną porcję ryzyka i gwałtowności. Z kolei jego partnerka, gdy dowiaduje się, że astronauta nie był nigdy betryzowany, doznaje ataku paniki, czuje się, jakby była w pokoju z dzikim zwierzęciem! W efekcie rozstają się. Ta sytuacja pokazuje, że świadoma zgoda na bycie obiektem wzmaga przyjemność seksualną, natomiast kontakt z czymś, na co się nie umawialiśmy, wywołuje coś, co psychiatrzy nazywają psychotyczną dekompensacją. Co ciekawe, w dalszej części książki kobieta próbuje ponownie zaprosić mężczyznę do siebie, wiedząc już, z czym ma do czynienia, ale mężczyzna odmawia, bo zdaje sobie sprawę, że będzie jej służył wyłącznie jako czysty obiekt seksualny, a to go nie interesuje.
„Szara strefa” seksualnego kontaktu, w której dwoje ludzi ustala, co jest jeszcze przyjemnością, a co już nadużyciem, to jak widać obszar niezwykle wrażliwy, ale i elastyczny.
Żeby umieć balansować na tej krawędzi, trzeba mieć świadomość swych granic, a także duże zaufanie do partnera. Poza tym widzimy, że gdy jakiś zewnętrzny autorytet zdecyduje, że konkretne zachowanie jest bezdyskusyjnie nadużyciem – to wiele osób tak je właśnie będzie przeżywać, zagradzając sobie drogę do pełnej satysfakcji. W ten sposób kończy się w łóżku intymność, a pojawia się Wielki Brat, ideolog, który mówi: „Jesteś winny, tylko jeszcze o tym nie wiesz”. Ceną za bezpieczeństwo może być seksualna nuda, seks bezkofeinowy. Mam wrażenie, że ostatnio wzrósł odsetek kobiet, które potrzebują idealnie bezpiecznych warunków, bez żadnych dwuznaczności. Dowodem na to może być ostatnio przesuwanie granic definicji molestowania seksualnego, co z jednej strony jest zjawiskiem bardzo dobrym, ale z drugiej prowadzi do takich pomysłów, żeby już samo spojrzenie na określoną część ciała w określony sposób traktować jako molestowanie.
Są kobiety, które nigdy nie zgodzą się na klapsa w sypialni. Są i takie, dla których to podniecające przeżycie.
Jeśli chodzi o biologię, to istnieją badania dowodzące związków pewnych dawek bólu z rozkoszą, co wiedzą chociażby długodystansowi biegacze. Polega to na wydzielaniu endorfin i blokowaniu receptorów bólu. Do przeżywania wspomnianego klapsa jako rozkoszy potrzebna jest nasza psychika, która nadaje temu bólowi specyficzne znaczenie. W przypadku biegacza jest to rodzaj zwycięstwa nad oporną materią, a w sytuacji erotycznej jest to automatycznie czytane jako objaw namiętności partnera, a nie jego agresji. Do tego rodzaju psychofizycznych interpretacji potrzebny jest nam w miarę poprawny i stabilny proces psychoseksualnego rozwoju uwzględniający świadomość własnych granic, a także kodów kulturowych. Najprostszym przykładem takiego kodu jest, wydawałoby się „niewinne”, zaproszenie na kawę, które w wielu przypadkach ma kontekst erotyczny. Część ludzi jednak takich kodów nie czyta, bo wiązałoby się to właśnie z wejściem w rolę obiektu seksualnego, co – jak powiedzieliśmy – nie każdy dobrze znosi. Konsekwencje bywają takie, że np. kobieta zostaje oskarżona, oczywiście niesłusznie, o erotyczne prowokacje lub nawet o cyniczną zabawę z mężczyzną.
Rozmowa z Wojciechem Kruczyńskim ukazała się w „Urodzie Życia” 3/2020