
Tego nie wiedzieliście o pandemii. Wstrząsające informacje z pierwszej linii frontu walki z COVID-19
Nadzwyczajni”, reportaż dziennikarzy Marcin Wyrwała i Małgorzaty Żmudki to dokonywany „na gorąco” zapis ostatnich miesięcy. Autorzy zabierają nas do szpitali, w których brakuje odpowiedniego sprzętu i rąk do pracy. Przedstawiają medyków, lekarzy i ratowników, którzy pracowali ponad własne siły, po kilka dób. Pozostawionych bez środków ochrony — maseczek, rękawiczek i płynów do dezynfekcji. Zestresowanych, jak mają rozmawiać z pacjentami, kiedy sami nie wiedzą, co będzie dalej. Chroniących najbliższych.
***
Przeczytajcie fragment książki „Nadzwyczajni” Marcina Wyrwała i Małgorzaty Żmudki:
Na początku kwietnia wybucha ognisko wirusa w domu pomocy społecznej w Bochni. Zakażenie zostaje potwierdzone u 54 osób, w tym 37 podopiecznych i aż 17 pracowników. Działanie DPS-u zostaje sparaliżowane.
9 kwietnia Burza przyjeżdża na miejsce z dwoma zespołami Zintegrowanej Służby Ratowniczej. Przed budynkiem spotyka się z urzędniczką ze sztabu kryzysowego miejscowego starostwa i dyrektorką DPS-u, starszą osobą, która jego zdaniem nie do końca zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, a przede wszystkim z presji czasu i konieczności wdrożenia odpowiednich procedur.
– Oczywiście, zapraszamy, działajcie – mówi Burzy.
– Pani dyrektor, chcemy wam pomóc, ale żebym mógł wpuścić ludzi do środka, to muszę mieć z panią umowę, że pani zleca nam konkretne czynności. Bo potem może się okazać, że wykonaliśmy coś, czego pani sobie nie życzyła, a mówimy tu o czynnościach medycznych – tłumaczy.
– Proszę pana, ale mnie tu wszyscy wierzą na słowo – odpowiada dyrektorka.
Burza nawet się jej nie dziwi. Skoro państwo nie jest przygotowane na taki kryzys, to jak ma być przygotowana dyrektorka DPS-u w 30-tysięcznym miasteczku? Próbuje jeszcze raz:
– Niech pani weźmie pod uwagę, że jeżeli to ognisko wirusa zacznie się rozprzestrzeniać, to ci ludzie w środku zaczną umierać. Znaczna część personelu nie może pracować. Jeżeli tam nie wejdziemy, zostanie pani sama z tymi umierającymi ludźmi.
– Dobrze, dobrze, załatwimy to, ale mam tu mnóstwo spraw na głowie. Jutro może przyjadą siostry i ksiądz, muszę się zastanowić, gdzie ich położyć.
Zespół czeka na wejście, ale mijają kolejne godziny i nic się nie dzieje. Zespół musi rozpoznać ośrodek, pogrupować pacjentów na dodatnich i ujemnych i umieścić ich w oddzielnych salach, zbadać ich stan ogólny, a tymczasem robi się coraz później.
– Ci ludzie zaraz pójdą spać i nic tu nie zrobimy – denerwuje się Burza.
W końcu decyzję o wejściu ekipy do DPS-u wydaje starostwo.
Do środka wchodzą w pełnym zabezpieczeniu. Szybko się okazuje, że sytuacja jest dramatyczna. W budynku znajdują się tylko dwie osoby z personelu medycznego, z czego jedna zdradza objawy choroby i czeka na karetkę, która odwiezie ją do szpitala.
Kolejna rozmowa z dyrektorką:
– Ten ośrodek nadaje się w całości do ewakuacji – mówi Burza. – Z personelu jest tylko pielęgniarka, opiekun i osoba, która obsługuje kotłownię. A macie tu sześćdziesięciu pacjentów, którzy muszą dostać leki psychotropowe. Kto im ma je wydawać? Facet z kotłowni?
– To co my mamy zrobić?
– Teraz to ja sam już nie wiem, co macie zrobić.
Po krótkim zastanowieniu wysyłają do starosty prośbę o zaangażowanie miejscowego szpitala.
Na dobre wchodzą do ośrodka w kolejnych dobach. Przyjeżdża też dyrektor miejscowego szpitala i szef oddziału ratunkowego w jednym Jarosław Gucwa, postać dobrze znana Burzy. Był jednym ze szkoleniowców, którzy 17 lat temu szkolili go z zakresu ratownictwa na wypadek wystąpienia zdarzeń o charakterze masowym. Nauka nie poszła w las.
Dołącza do nich Sebastian Lewandowski, koordynator ratownictwa medycznego w Bochni. Jednocześnie do pomocy przyjeżdżają siostry zakonne. Dziesięć dominikanek bez żadnego zabezpieczenia wchodzi między pacjentów i zaczyna się nimi zajmować. Późniejsze testy wykażą, że cudem żadna z nich się nie zaraziła.
Tymczasem ekipa jest im wdzięczna za pomoc i przygotowuje plan działania. Wyznaczają bezpieczne miejsca, strefy dekontaminacji. Kiedy wszystko jest gotowe, wyprowadzają wszystkich pacjentów na zewnątrz do specjalnie przygotowanego namiotu.
Do akcji wkracza grupa chemiczna miejscowej straży pożarnej. Wykonują tak zwaną fumigację budynku, czyli dezynfekcję za pomocą gazu. Potem pojedynczo wprowadzają pacjentów z powrotem do budynku. Każdy z nich poddany zostaje wstępnej dekontaminacji. Zostają przydzieleni do osobnych sal, aby ograniczyć ich przemieszczanie się. Nie jest to proste. Spróbuj wytłumaczyć facetowi z poważną dysfunkcją, który jest przyzwyczajony, że co godzinę wychodzi na fajeczkę, że teraz nie może opuszczać swojego pokoju.
Ale z pomocą przychodzi szpital, który decyduje się wprowadzić na stałe do DPS-u swoich ratowników. Następnego dnia wchodzą ratownicy ze szpitala, dokonują ponownej analizy stanu zdrowia pacjentów i przejmują obowiązki medyczne.
Wspólne działania Zintegrowanej Służby Ratowniczej, miejscowego szpitala i miejscowych służb ratowniczych pozwalają opanować sytuację. Umrze tylko jeden z zarażonych pacjentów. Miesiąc później wirus ostatecznie zniknie z ośrodka, a działania zespołu zostaną określone jako wzorcowe w sytuacji kryzysu.
Ekipa Burzy wycofuje się z ośrodka w siódmej dobie od wejścia, pozostawiając na miejscu świetnie funkcjonujące ekipy ratowników, wspomagane przez siostry zakonne, już wyposażone w odpowiednie środki zabezpieczenia. Jednak Burzy nie ma już wtedy z nimi. Rozpoczyna misję w innym ośrodku, w którym wszystko idzie nie tak, jak powinno.
„Nadzwyczajni”, reportaż Marcina Wyrwała i Małgorzaty Żmudki ukazał się 16 września nakładem wydawnictwa Akurat.