
Sylwia Chutnik: „Ja jestem nobliwą panią!”
Sylwia Chutnik to jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich pisarek, nie tylko dlatego że od lat nosi różową grzywkę. Jej powieści „Kieszonkowy atlas kobiet”, „Dzidzia”, „W krainie czarów” – feministyczne, osadzone w warszawskim obyczaju i kolorycie mają własny styl i klimat. „Cwaniary”, nazywane babską wersją „Złego” Leopolda Tyrmanda albo warszawską wersją „Kill Billa” przenosi właśnie na scenę Teatru Polonia Agnieszka Glińska. Ale Sylwia Chutnik jest nie tylko pisarką, angażuje się w wiele społecznych kampanii, m.in. na rzecz mniejszości, bierze udział w protestach i manifestacjach kobiet, organizuje warsztaty twórcze. Przypominamy rozmowę, opublikowaną w „Urodzie Życia” 1/2016.
Jakub Janiszewski: Po Warszawie krążą ploty, że Sylwia Chutnik założyła zespół. Pewnie dlatego, że na twoim profilowym zdjęciu na Facebooku byłaś z gitarą.
Sylwia Chutnik: I to basową! Człowiek wygląda z nią godnie. Może też robić miny, co w przypadku takiej, weźmy, trąbki nie byłoby już możliwe. A wszystko wzięło się z tego, że niedawno wróciłam z czterodniowego obozu rockowego Lucciola Rock Camp dla tak zwanych starszych dziewczynek, czyli pań po późnej dwudziestce, które bardzo chciały zostać gwiazdami rocka, ale jakoś tak się im życie potoczyło, że nigdy wcześniej nie wzięły nawet instrumentu do ręki. Chwilę się wahałam, czy może lepiej zostać wokalistką, poszeptywać do mikrofonu i przymykać oczy, ale uznałam, że czego innego mi w życiu trzeba. Zakwalifikowałam się, pojechałam, spędziłam parę dni, a potem dałyśmy koncert w krakowskiej Kawiarni Naukowej.
No i jak poszło?
Ty mnie nie pytaj, jak mi poszło, ty mnie lepiej pytaj, jak się czułam. Oczywiście świetnie, bo włączyła się moja osobista fundacja „Mam marzenie” – właśnie odfajkowałam kolejny punkt z listy fantastycznych pomysłów, które w dzieciństwie chciałam zrealizować. Muzyka zawsze bardzo mnie interesowała, ale w domu to był rewir ojca, który grał na perkusji. Ja byłam ta od pisania. Dopiero teraz wdarłam się na jego poletko i mogę sobie śnić, że będę się uczyć, będę grać i wreszcie kupię sobie własną gitarę basową.
Znowu robisz performance. To jakby twoja druga zawodowa linia obok pisania.
To się zawsze zaczyna od wygłupów. Tak było podczas tego warsztatu i nauki grania na basie, tak było wiele lat temu w Fundacji „Mama”, gdy ją zakładałyśmy, tak jest, kiedy z dziewczynami trenujemy boks. Tak było, gdy założyłam grupę Radykalne Cheerleaderki i gdy w imię szeroko pojętego feminizmu śmigałam po ulicy w złotym staniku. To jest ta druga odsłona mnie, w której nie chcę być dorosła, chcę się dalej bawić, przynajmniej swoim wizerunkiem. Bo w tej pierwszej odsłonie jestem poważna, odpowiedzialna, poukładana. I to bardzo. Ale lepiej widać tę kolorową, bo jest głośniejsza.
Sylwia Chutnik: Mieszczka nieodkryta
Zabawa zabawą, ale jak się już mieszka na squacie, to chyba bardzo poważnie podchodzi się do sprawy tak zwanej kultury alternatywnej. A ty mieszkałaś.
Mieszkałam przez jakiś czas pod Warszawą, w wynajmowanej przez grupę osób punk-willi. To nie był squat. Wielki dom z dużym ogrodem, w którym żyliśmy tłumnie, na kupie. Ciągle ktoś u nas bywał, nocował, a w dużym pokoju organizowaliśmy koncerty. Coś pośredniego między studenckim mieszkaniem a czymś, co jest jakąś działalnością twórczą. To było dla mnie bardzo ważne, to był mój cały wolny czas, wielka miłość do kultury alternatywnej pochłonęła mnie do tego stopnia, że mam w życiorysie epizod licealnego niezdalucha, który w porę nie naumiał się na sprawdzian z matmy, bo organizował trzydniowy festiwal. Ale korzyści z tego też miałam, bo nauczyłam się przebywać z ludźmi, co dla jedynaczki nie było wcale taką oczywistą sprawą. Uspołeczniłam się i nauczyłam się działać, walczyć o wielkie cele, poważne ideały.
A jak się do tego ma pisanie felietonów do kobiecych miesięczników i obecność w prasie kolorowej? Z alternatywnej działaczki wyrosłaś na mieszczucha.
Bo ja jestem zupełnie nieodkrytą przez prawicowo-konserwatywne środowiska mieszczką, to wszystko prawda. Partner od lat ten sam, dziecko ubrane, obiad ugotowany, a mieszkanie wysprzątane. Nie jestem wczesną Agnieszką Chylińską i nie udaję takowej. A w mediach głównego nurtu znalazłam się, bo najwyraźniej jest wakat na człowieka z różową grzywką. Osobę, którą widzisz, a potem dopiero słyszysz i przeżywasz lekki dysonans, bo właściwie powinna mówić innym językiem, bardziej nieskładnie. Baba-dziwo. Ale zdradzę państwu sekret: po rozwinięciu papierka nie ma większych niespodzianek. Toteż ludzie czasem czują się rozczarowani. Na spotkaniu autorskim po moich godzinnych intelektualnych wywodach jakaś pani stwierdza, że ją zawiodłam. Tłumaczę coś spokojnym głosem, jak pani przedszkolanka, a miałam być zbuntowaną dziewczyną, która krzyknie, huku narobi. Ludzie chcą mieć wachlarz postaci, które ich jakoś zabawią. „Niezależny ekspert”, „Stary dziad – autorytet”, „Młody gniewny” – to są role do obsadzenia.
A tobie przypadła jaka? „Sformatowanej alternatywy” czy jak?
Cały pic polega na tym, że gdyby mnie formatowali, to bym słyszała, że: pani Sylwio, poprosimy lekki, zabawny tekścik na pięć tysięcy znaków. Albo że powinnam napisać coś mniej ostrego, bo to ostatnie to za mocne. A ja nie słyszę takich rzeczy.
I dobrze ci w tej odsłonie „Nobliwa pani pisarka”?
Ale ja jestem nobliwą panią! Ja cię rozgryzłam, panie redaktor, ty mnie tu chcesz przyszpilić, że taka, patrzcie tu, się buntuje, truje, z basem pozuje, a w garsonce wystąpiła! Otóż ja mam mentalną garsonkę, bardzo zwyczajną. Moja oryginalność zasadza się bardziej na poglądach politycznych, które, jak wykazały to wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych, są mocno mniejszościowe. A już naprawdę odmieńcem w dzisiejszej Polsce czyni mnie to, że się nie kłócę, nie lubię przerywać, nie czerpię przyjemności z żadnej medialnej szamotaniny.
Jakby literatura nie była polemiką z rzeczywistością.
Jest, ale na innych warunkach. Ja mogę drążyć, zadawać pytania o to, jak my tu dzisiaj żyjemy, ale nie czerpię przyjemności z podgryzania. Nie mam pazura polemicznego. Mogę zaprezentować swoje zdanie i posłuchać zdania kogoś innego, ale na akcję w parterze nie pójdę, bo mnie to zwyczajnie nie interesuje. Kiedy czytam polemiki z moimi felietonami, to nie przychodzi mi do głowy, żeby na nie odpowiadać. Ja bym chciała mieć święty spokój.
Żeby niczym literacki stachanowiec trzaskać co roku książkę za książką.
Tak jest. Dużo pracuję. To, że mam taką a nie inną pozycję literacką, to, że w tych czasach, w tym kraju mogę żyć z pisania – ja tego oddawać nie zamierzam. Takich jak ja znajdzie się za chwilę parę nowych, przyjdzie ktoś następny, tym razem z zieloną grzywką. Nie dam się zepchnąć ze sceny, jak dostaję zlecenie na tekst, to biorę.
Bez obaw, że się zacznę powtarzać? Jak się tak pisze tekst za tekstem i co roku książkę albo i dwie, to można w tę pułapkę wpaść.
Ale ja się nie powtarzam. Dobrze piszę. Mogę pisać książkę rocznie, bo jestem pisarką zawodową. Zawodowy sportowiec musi trenować codziennie, ja codziennie piszę. Choćby po to, żeby być w formie. Poza tym literatura to jest moja domena, współprowadzę program literacki w TVP Kultura, redaguję rubrykę kulturalną. Piszę i czytam, robię w literach, z tego żyję.
„Cwaniary" mogły się zemścić
Zastanawiam się jednak, co się właściwie dzieje, kiedy tak się zdefiniuje swój zawód. Czym się wtedy staje ta literatura?
Wiem, że ludzie nienawidzą swojej pracy, ale to nie jest mój przypadek. Ja moją pracę lubię. Poza tym cały czas próbuję ci przemycić tezę, że to wszystko, co robię, nie jest rzeczą zastaną. To, że jestem dzisiaj jakaś, to nie znaczy od razu, że za 25 lat w Piwnicy pod Baranami odbędzie się mój benefis celebrujący ćwierćwiecze pisania do gazet. To jednak na pstrym koniu jeździ, te moje fascynacje.
Odnoszę raczej odwrotne wrażenie. Przed chwilą opowiadałaś, jak to konsekwentnie budujesz swoją pozycję.
Naiwaniam, bo nie chcę dać się wysadzić z siodła. To taka robota, że dziś jesteś, a kto wie, co będzie na tapecie jutro.
A można by spojrzeć na to tak: Sylwia Chutnik, mocno wspierana przez środowisko feministek, blisko kręgów akademii i literackiej warszawki, ma swoją wierną armię, która nie da jej zginąć.
No, siostrzeństwo jest, ale jedną z najgłupszych recenzji mojej książki, jakie przeczytałam w polskiej prasie, wydrukowało jednak feministyczne pismo „Zadra”. Że źle piszę, że wielowątkowo, że tak i owak. Nie mam poczucia, że funkcjonuję na szczególnych zasadach i jestem głaskana po głowie.
Ale książki krytycznej wobec własnego środowiska byś nie napisała.
Nie napisałabym, bo mnie to nie pociąga jako temat. Kiedyś usłyszałam, że co ja tak w koło o tych starych kamienicach, starych babach i bezrobotnych, a przecież mogłabym coś o jakiejś pani z apartamentowca na przykład. Może i bym mogła, ale jakoś nie czuję w tym wyzwania. W ogóle takie mówienie, czy bym coś napisała, czy nie, nie wydaje mi się zbyt trafione.
Chodzi mi raczej o to, żeby zrozumieć, co cię literacko uruchamia.
Przykro mi mówić, ale wychodzi na to, że moja inspiracja zawiera się w jakimś współodczuwaniu i wzruszeniu. Nie chodzi mi o pozycję klasy średniej, która z przerażeniem patrzy na człowieka bez rąk i nóg, w szmatach i zasikanego, chodzi mi o rodzaj współodczuwania czyjegoś cierpienia. Co nie znaczy, że ta empatia nie prowadzi do paradoksalnych wniosków, że nie sprawia, że się własnego bohatera chwilami nie lubi, nie rozumie i ma się ochotę nim potrząsnąć, żeby się ogarnął. Tak miałam, pisząc „Jolantę”.
To cię pchało do napisania historii tej kobiety?
To był dla mnie rewers „Cwaniar”. W tamtej książce portretowałam dziewczyny, którym, najoględniej mówiąc, źle się w życiu wiodło, a ode mnie dostały specyficzny prezent, który rzadko się nam przytrafia – możliwość zemsty. Chciałam zobaczyć, co się stanie, gdy ktoś, kto czuje się zmiażdżony, będzie miał możliwość odparowania ciosu. „Cwaniary” brały sprawy we własne ręce, Jolanta ani nie wie, że ma sprawy, ani gdzie są jej własne ręce. Sama nie wie, co się dzieje. To było dla mnie wyzwanie, bo ona była przez to nieoczywista, niedookreślona, tkwiła w stuporze. Sądzę, że wszyscy takimi Jolantami czasem bywamy.
Patrząc na twoje literackie tematy, można odnieść wrażenie, że stoi się przed biblioteczką akademicką z dziedziny nauk społecznych: wykluczenie kobiet, spychanie mniejszościowych wersji historii na margines, obwinianie ofiar, wtórna wiktymizacja. Zupełnie jakbyś te tematy ilustrowała, a nie próbowała odkryć coś nowego.
Spokojnie, panie redaktorze, jeszcze będzie pan zadowolony. Ja się do tego zbliżam, ale to przecież jest work in progress. Nigdy też nie ukrywałam, że studia kulturoznawcze na Uniwersytecie Warszawskim i antropologia codzienności, którą odkryłam za sprawą prof. Rocha Sulimy, to było coś, co ustawiło moje myślenie o świecie. Moim tropem są przygody człowieka zwyczajnego, ja opisuję Polskę z perspektywy kawalerki z meblościanką. Wielkie narracje, gdzie naród, historia i ojczyzna piszą się z dużej litery, w ogóle mnie nie interesują.
Zagadka Sylwii Chutnik
Jak to się w ogóle stało, że zaczęłaś pisać? Dlaczego?
Zaczynałam od prób opisu drzewa za oknem, tak jak próbują robić dzieci, potem mi to przeszło w ekspresję własnego buntu, a w którymś momencie już bardzo chciałam napisać książkę…
To mnie nie interesuje. Ja chcę zrozumieć, dlaczego literatura, co w niej jest dla ciebie takiego ważnego?
A ty myślisz, że ja ci się tutaj z nagła tak otworzę? To jakby zapytać: dlaczego lubisz kolor różowy? Mogę odpowiedzieć z przypisami: subwersywny róż, kampowe granie stereotypem lalki Barbie i Cheerleaderek. Róż, który dla feministek był synonimem opresji, ja teraz przekształcam w coś swojego, no cholera!
Oczywiście możesz tak odpowiedzieć, ale to jest zwykłe zbywanie. Pytanie o to, dlaczego ktoś wybiera literaturę, nie jest głupie i można na nie odpowiedzieć, jeśli tylko się chce.
Najwyraźniej nie chcę. To zbyt osobiste, nie będę o sobie mówiła do jakiegoś pisma kolorowego. Gdyby to nie było pismo kolorowe, też bym miała opory. Ze wszystkich form autoekspresji, jakie znałam, pisanie wychodziło mi najlepiej, było naturalną drogą. To odpowiedź A. Odpowiedź B: wydawało mi się, że w ten sposób można światu różne rzeczy powiedzieć. Odpowiedź C: bo to jest zawód, który pozwala mi mało z ludźmi rozmawiać. To zawód dla osób introwertycznych. Siedzisz w domu, po kryjomu, w kapciach. Nie uczestniczysz w grze zespołowej, nie dochodzi do zderzenia rozmaitych osobowości, jak to na przykład jest w teatrze, możesz sobie po prostu być.
Brzmi to tak, jakbyś zabudowała się tym kolorowym i barwnym wizerunkiem, tak, żeby cię nikt nie znalazł.
No tak, pojawiają się takie analizy kontrkulturowców. Zwykle wynika z nich, że ci, którzy mają po 40 kolczyków, tak naprawdę mają dobre serce.
Wszystko musisz skontrować przypisem?
Powiedzmy, że lubię takie strategie. Po prostu nie chciałabym, żeby ta rozmowa kończyła się pozornym rozwikłaniem zagadki Sylwii Chutnik. Że teraz, proszę państwa, już wiemy, jaka ona naprawdę jest. W takich rozmowach można opisać mój wizerunek, moją twórczość, ale nie mnie. To się nigdy nie stanie.
***
Rozmowa z Sylwią Chutnik ukazała się w „Urodzie Życia” 1/2016