
Orina Krajewska: „Joga to dla mnie niekończąca się podróż”
Orina Krajewska, aktorka, córka Małgorzaty Braunek i prezeska Fundacji „Bądź” znana jest nie tylko jako joginka, ale też promotorka medytacji integralnej, czyli holistycznego podejścia do zdrowia, w którym postrzega się na człowieka jako całość, a nie sumę niezależnych od siebie organów. Na aktorstwo zostaje je niewiele czasu, ale gra w serialu „Barwy szczęścia" i epizodycznie w innych projektach.
Magdalena Żakowska: Ćwiczysz czy praktykujesz jogę?
Orina Krajewska: Dziś praktykuję, ale zaczynałam od ćwiczenia. Gdybym ćwiczyła i myślała o sobie, że praktykuję, byłoby chyba nie fair.
Na czym polega różnica?
Na podejściu. Czy traktujesz jogę jako fajny rodzaj fitnessu, czy element stylu życia? Ćwiczyć jogę zaczęłam jakieś osiem lat temu. Przez pierwsze dwa lata to była hatha joga, czyli po prostu zestaw asan, który traktowałam jak szczególny rodzaj gimnastyki.
Co było bodźcem?
Bezpośrednim? To, że chciałam zachować szczupłą sylwetkę, a nie lubię biegać i nie miałam też innych sportowych zajawek.
A niebezpośrednim?
Jako nastolatka miałam problem z relacją ze swoim ciałem. Punktowałam wszystko i miałam potworne kompleksy, wydawało mi się, że jestem za gruba, mam za małe piersi i kręcone włosy zamiast prostych.
W jodze trzymam się swoich nauczycieli
Standard w tym wieku. Chociaż pochodzisz z domu, w którym relacja z ciałem i aktywność fizyczna były chyba ważne.
To taki schemat, że skoro buddyści medytują, to na pewno też ćwiczą jogę i są wysportowani. Ale prawda jest taka, że moja mama nie była jakoś szczególnie aktywną fizycznie osobą. Lubiła pływać i jeździć na rowerze, ale robiła to sporadycznie. Nie praktykowała jogi. Rano wykonywała jakieś błyskawiczne, proste ćwiczenia i to był koniec tematu. Stawiała na duchowość.
Mój tata z kolei praktykował pranayamę i stał często na głowie. Tak jako dziecko postrzegałam temat aktywności fizycznej. W naszym domu nie był to szczególnie ważny temat. Ale zdałam do szkoły teatralnej w Londynie, w której metoda budowania roli wiązała się bardziej z ciałem niż psychologią postaci. Treningi akrobatyczne były ważnym elementem naszej edukacji.
Miałam 20 lat i wtedy po raz pierwszy nawiązałam relację ze swoim ciałem. To było budzące i w jakimś sensie przełomowe. Po skończeniu szkoły wróciłam do Polski i szukałam aktywności, która wypełniłaby lukę po tamtych doświadczeniach. Chodziłam m.in. na pantomimę, przeszłam nawet fazę fascynacji crossfitem, aż w końcu trafiłam na ashtangę. To był dramat, kompletnie nie dla mnie, ale dzięki temu odkryłam hatha jogę. Miałam świetną nauczycielkę, która prowadziła mnie przez pierwsze dwa lata praktyki.
Nauczyciel w jodze jest ważny?
Dla mnie kluczowy. Ja w każdym razie trzymam się swoich nauczycieli, od trzech lat jestem związana z nauczycielką vinyasy, dzięki której robię realne postępy. Joga to niekończąca się podróż.
Co daje nauczyciel?
Powiedziałabym, że gwarancję, że jesteś na słusznej ścieżce. Słusznej ścieżce dla siebie. Dziś joga jest niebywale popularnym sportem, można ją ćwiczyć w każdym klubie sportowym, obok TBC i spinningu. Ale jeśli myślisz o praktykowaniu jogi jako o procesie, nie tylko aktywności fizycznej, to nauczyciel ci w tym procesie towarzyszy i cię prowadzi. W mojej nauczycielce lubię prostotę przekazu.
Nie potrzebuję i nie oczekuję od niej, że poda mi filozoficzną nadbudowę do jogi, chociaż czuję, że w naszej praktyce jest na to miejsce i przestrzeń. Ale jest to coś, co odkrywam sama. Dla mnie najważniejsze rzeczy dzieją się w środku. Być może dlatego, że wychowałam się w buddyjskiej rodzinie, i świat doświadczenia duchowego jest mi po prostu bliski, to łatwiej jest mi do niego dążyć samej. Ale to subiektywna sprawa. Myślę, że każdy oczekuje od nauczyciela czegoś innego.
Medytacja w domowej tradycji
Byłaś bardziej obserwatorką czy uczestniczką duchowego świata rodziców?
Powiedziałabym, że byłam częścią tego świata tylko jedną nogą, ale chłonęłam jak gąbka, bo drzwi były zawsze otwarte. Kiedy byłam mała, rodzice nie zmuszali mnie do medytacji, w wieku nastoletnim w ramach buntu uciekałam w przeciwnym kierunku, ale w pewnym momencie, już jako dojrzała osoba, też zwróciłam się w tę stronę.
Miałam 15 lat, kiedy sama, z własnej woli i dla siebie pojechałam na pierwsze odosobnienie. Dzięki rodzicom poznałam nauczycieli zen, których do dziś bardzo cenię. Buddyzm mnie w dużej mierze ukształtował. Żadna inna religia czy filozofia nie jest mi tak bliska, a duchowość to bardzo ważna część mojego życia. Ale nie mogę nazwać siebie buddystką.
Co to znaczy, że uciekałaś w przeciwnym kierunku?
Jak każda nastolatka przechodziłam fazę buntu, tyle że u mnie miało to trudny estetycznie przebieg. Mój tata ma moje zdjęcia z tego okresu i czasem mnie nimi szantażuje. Dorastałam w pierwszej dekadzie XXI wieku, panowała wtedy karykaturalna obsesja piękna. Dziewczyny dbały o siebie w nadmiarze, a ideał urody był kompletnie odrealniony – Paris Hilton, Christina Aguilera czy Britney Spears. Ja byłam przedziwną hybrydą popu z awangardą. Chodziłam do solarium i słuchałam Boba Marleya.
Pamiętam, jak wychodziłam na imprezę – bo miałam wtedy fazę klubową – i spotkałam Xawerego. Popatrzył na mnie tak, że chyba nigdy nie wymarzę tego z pamięci. Xawery należał do ideowej subkultury, jego żona, Mania, też. Chyba przejmowali się tym, co się ze mną działo, więc próbowali zainspirować mnie do pójścia w innym kierunku – podrzucając punkowe płyty, książki.
Bardzo skutecznie udało mi się łączyć je z solarium. Myślę, że ten cały chaos był też formą buntu pokoleniowego w kontrze do mamy, która była w stu procentach naturalna, w zasadzie się nie malowała. Ja malowałam się więc obsesyjnie. Ubierałam się na maksa prowokacyjnie, mama co chwilę była wzywana do szkoły na dywanik.
Komentowała twój wygląd?
Podchodziła do tego z wrażliwością. „A może byś tak na przykład spróbowała…” – to był najwyższy wymiar perswazji.
Długo trwał ten okres buntu?
Przeszło mi dopiero w Londynie, chociaż i tam potrafiłam się jeszcze wymalować na zajęcia sportowe. Myślę, że na dobre zmieniło się to kilka lat temu, kiedy faktycznie przestałam szukać akceptacji na zewnątrz, ważniejszy od „podobania się” stał się dla mnie mój własny wewnętrzny komfort.
A relacja z ciałem?
Dziś już je akceptuję. Bardzo pomogła mi w tym terapia. Zresztą zadziałało wiele czynników. Punktem zwrotnym była śmierć mamy, a później założenie Fundacji „Bądź”. Wtedy po raz pierwszy zadałam sobie pytanie, czym jest dla mnie zdrowie i czy mam na nie wpływ.
Przebudowałam i dalej przebudowuję je na wszystkich poziomach. Zaczęłam zwracać uwagę na to, jak żyję, jakie decyzje podejmuję, czy mi służą. Czy się stresuję, co jem, czy się wysypiam i czy ćwiczę. W konsekwencji poczułam się lepiej w swoim ciele. Zrozumiałam, że sport ma olbrzymi wpływ na moją psychikę. Dziś praktykuję jogę kilka razy w tygodniu. Jak zaczynam sobie odpuszczać, to psychika mi siada.
Powitania słońca, surya namaskar, to moja droga
Czego szukasz w jodze?
Kilku rzeczy, na pewno siły i rozwoju. Mam satysfakcję, jak uda mi się zrobić asanę, w której kilka miesięcy temu sobie siebie nie wyobrażałam. A na poziomie mentalnym – poczucia wewnętrznej stabilności, równowagi i integracji. Ciało jest pierwszym krokiem do tego, żeby poruszyć wnętrze. Ale nie bez znaczenia jest też fizyczny aspekt jogi – fantastycznie wpływa na ciało. Zmienia się jego konsystencja, siła, ale żadna partia mięśni nie jest nadmiernie rozbudowana.
Ważniejszy jest dla ciebie psychiczny, duchowy czy fizyczny aspekt jogi?
Nie umiem tego oddzielić. To są naczynia połączone. Jak rano pójdę na jogę, to cały dzień czuję się o niebo lepiej.
Jesteś z tych, co praktykują jogę rano?
Zdecydowanie. Powitania słońca, surya namaskar, to moja droga. Vinyasa, joga, którą obecnie praktykuję, kojarzy mi się z rozbudzeniem, rozgrzewa mnie od środka na cały dzień. Powitania księżyca, ćandra namaskar, to zupełnie inne, relaksujące doświadczenie. Tego też chcę spróbować.
Z hatha jogi przerzuciłaś się na vinyasę?
Najpierw wróciłam do ashtangi. Wciąż jeszcze myślałam zachodnimi kategoriami – wyćwiczyłam ciało w hatha jodze, to teraz mogę spróbować czegoś bardziej hardkorowego. „Wyżyłuję się!” W końcu zrozumiałam, że to nie jest moja energia, i zaczęłam szukać czegoś innego. Przeszłam fascynację bikram jogą, spróbowałam też aerial jogi, którą ćwiczy się w hamaku, aż w końcu znalazłam swoją drogę: vinyasę, która bazuje na oddechu i powitaniach słońca.
Ostatnie dwa lata są dla mnie przełomowe, jeśli chodzi o świadomość ciała. Zrozumiałam, jak ważny jest oddech i przepływ energii.
Tuż przed naszym spotkaniem byłaś u lekarza. Medycyny konwencjonalnej?
Tak, medycyna integralna czy holistyczne podejście do zdrowia, którymi się zajmuję, bardzo często mylone są z medycyną alternatywną. W naszej świadomości medycynę konwencjonalną z alternatywną dzieli konflikt – albo, albo. Ta polaryzacja w świecie zdrowia trwa od bardzo dawna.
Niewielu jest wciąż lekarzy medycyny konwencjonalnej, którzy rozumieją potrzebę holistycznego spojrzenia na zdrowie.
Bardzo mało jest w Polsce lekarzy wykształconych w tym kierunku. Nie uczy tego żadna wyższa szkoła medyczna. Kiedy zakładaliśmy fundację, bardzo ambitnie wpisaliśmy do statutu plan wdrożenia zmian w systemie zdrowotnym. Dziś już wiem, że to bardzo długa droga. Ale fajnie mieć na horyzoncie taki dalekosiężny cel.
Jakie to miały być zmiany?
W skrócie, żeby wszyscy mieli taki sam dostęp do wiedzy i opieki zdrowotnej, która traktuje człowieka jako całość, a nie sumę niezależnych od siebie części, żeby praca nad zdrowiem obejmowała wszystkie poziomy funkcjonowania według zasady ciało-duch-umysł. Żeby lekarz miał wiedzę na temat holistycznego podejścia do zdrowia, a pacjent wiedział, że może takiej wiedzy od niego oczekiwać. Żeby jeden i drugi miał świadomość, że takie podejście zwiększa szansę na wyleczenie i życie w zdrowiu.
Brzmi dość utopijnie.
Ale są na świecie kraje, które są blisko osiągnięcia tego celu. Na przykład Izrael, który przoduje na świecie w medycynie integralnej. Kiedy moja mama zachorowała i zaczęliśmy szukać na świecie miejsc, w których na chorobę patrzy się szerzej, dowiedziałam się m.in. że w Izraelu badają wpływ ziół chińskich na leczenie onkologiczne. Wydawało mi się to wtedy niesamowitym odkryciem, ale izraelscy lekarze i naukowcy zajmują się tym tematem od lat.
Stany Zjednoczone są pionierami w holistycznym podejściu do zdrowia, mają już kilka ośrodków kształcenia lekarzy medycyny integralnej, ale trzeba pamiętać, że służba zdrowia jest tam prywatna. Do pacjenta podchodzi się jak do klienta, oferując mu tylko to, na co go stać. Plusem takiej sytuacji jest to, że system musi reagować natychmiast na wymagania bardziej świadomej części klientów. Jeżeli jest popyt, to przekłada się to natychmiast na rynek zdrowotny. U nas między potrzebami społecznymi a tym, co oferuje system, jest olbrzymia przepaść.
Jesteś autorką książki „Holistyczne ścieżki zdrowia. Bądź” i ekspertką w medycynie integralnej. Czym się różni pojęcie medycyny integralnej od holistycznego podejścia do zdrowia?
Medycyna integralna to usystematyzowane podejście medyczne, bazujące na połączeniu medycyny konwencjonalnej z niekonwencjonalną. Wszystko opiera się tu na wiedzy przefiltrowanej przez zachodnie standardy. Holistyczne podejście do zdrowia zakłada, że leczenie to nie tylko zabiegi i farmakologia, ale też całe spektrum pracy nad zdrowiem – od odpowiedniej ilości snu, przez odżywianie, aktywność fizyczną itd. Pacjent bierze czynny udział w pracy nad swoim zdrowiem 24 godziny na dobę. Dla mnie w holistycznym podejściu do zdrowia bardzo ważny jest aspekt profilaktyki. Moje dwie największe fascynacje wśród niekonwencjonalnych metod to tradycyjna medycyna chińska i ajurweda.
Czym się różnią?
Nie jestem ekspertem, ale z własnej obserwacji powiedziałabym, że operują innym nazewnictwem, inaczej systematyzują pojęcia, inna jest diagnostyka i trochę inne są procedury leczenia. Ajurweda stawia na oczyszczanie i masaże, medycyna chińska na akupunkturę i zioła. Ale obydwa to niezwykle głębokie, pełne systemy opisujące człowieka i dające instrukcje do życia w zdrowiu na każdym poziomie. Oba zajmują się człowiekiem w całości, a nie poszczególnymi narządami. To filozofia życia.
Twoja fundacja organizuje trzeci już kongres medycyny integralnej.
Kongres jest jednym z kluczowych projektów naszej fundacji. Co roku odbywa się w Muzeum Polin w Warszawie. To cały dzień wykładowo-warsztatowy. W tym roku wyjątkowo odbywa się online. Program pozostaje bez zmian, a nawet wzbogaciimy go o kilka prelekcji. Cały poświęcony jest tematowi odporności. Przez pierwsze dwa lata kładliśmy akcent na medycynę chińską. Naszymi gośćmi byli m.in. profesor Li Jie, który założył w Holandii szkołę Qing-Bai, doktor medycyny chińskiej Yair Maimon z Izraela, który bada wpływ ziół chińskich na leczenie onkologiczne i doprowadził do tego, że w zeszłym roku tradycyjna medycyna chińska została przez WHO uznana za dziedzinę nauki.
W tym roku akcent stawiamy na ajurwedę. Naszym gościem będzie m.in. doktor Partap Chauhan, który od lat jest niezwykłym ambasadorem ajurwedy na świecie, Maciek i Karolina Szaciłło poprowadzą ajurwedyjski warsztat praktyczny, Marcin Petrus opowie o metodzie Wima Hofa, znanego jako „Człowiek lodu”. Będzie to wykład o budowaniu odporności poprzez oddech i ekspozycję na zimno. Elżbieta Dudzińska, moja ukochana doktor, która jest członkinią naszej rady i jedną z bohaterek mojej książki „Holistyczne ścieżki zdrowia. Bądź”, wygłosi wykład o oddychaniu, które jest dziś jednym z wiodących tematów w profilaktyce i pracy nad zdrowiem.
Dlaczego to taki gorący temat?
Bo okazuje się, że większość z nas oddycha nieprawidłowo, hiperwentylujemy się, jesteśmy niedotlenieni, a w konsekwencji wszystkie nasze tkanki funkcjonują słabiej. Gościem kongresu będzie też profesor Fahri Saatcioglu, który na uniwersytecie w Oslo zajmuje się biologią molekularną oraz wpływem jogi, oddechu i medytacji na zdrowie. Będą też specjaliści reprezentujący medycynę konwencjonalną. Nie starczyłoby miejsca, żeby ich wszystkich wymienić.
Powiedziałaś, że twoją ostatnią fascynacją jest ajurweda. Dlaczego?
Bo niesamowicie odnalazłam się w ajurwedyjskiej systematyce trzech dosz [vata, pitta i kapha – red.], które określają nasz typ psychofizyczny.
Którym typem jesteś?
Dominuje we mnie vata. Naturą doszy vata jest ruch i ciągła zmiana. Ponieważ jest to energia wywodząca się z żywiołu przestrzeni i powietrza, jej obecność w ciele człowieka powoduje wychłodzenie i suchość. Mam suchą skórę, włosy, a nawet paznokcie.
Oschłość emocjonalna?
Co to, to nie. Przeciwnie – jestem spontaniczna, mam tendencję do nadwrażliwości, bywam lękowa. Osoby, w których dominuje vata, mają problem z utrzymaniem w organizmie wody, zaleca się nam ciepłe, nawilżające i tłuste posiłki. I rzeczywiście najlepiej się po takich posiłkach czuję. Co do dalszych zaleceń – czekam na wykład doktora Chauhana.
Od kilku lat jesteś prezeską Fundacji „Bądź”, piszesz książki popularyzujące wiedzę na temat medycyny integralnej, piszesz teksty, prowadzisz podcast. Czy myślisz jeszcze o sobie jako o aktorce?
Też. Na co dzień gram w serialu „Barwy szczęścia”, epizodycznie w innych projektach. Praca w fundacji pochłania pewnie jakieś 70 procent mojego czasu. Ale ten płodozmian sprawia mi radość.
Rozmawiałam kiedyś z twoją mamą o buddyzmie i aktorstwie, o tym, że to dwie życiowe drogi, które stoją trochę w sprzeczności – w jednej trzeba się wyzbyć ego, w drugiej ego to podstawa. Mam wrażenie, że odkąd zajęłam się fundacją, odpuściłam wygórowane aktorskie ambicje. Już nie zżera mnie strach, czy uda mi się w tym zawodzie. I paradoksalnie dzięki temu granie sprawia mi więcej przyjemności.
Miałaś w ogóle ciśnienie na sukces?
Straszne. Miałam paranoję, że będę czarną owcą w rodzinie, że jako jedynej mi się nie uda. Mama jest wielką aktorką, brat reżyserem, a ja – wielkie nic. Byłam kompletnie zablokowana przez strach, że mi się nie uda, i wewnętrzną presję, żeby coś osiągnąć. Przełomem był dla mnie moment, kiedy powiedziałam sobie, że nic nie muszę. Ale oczywiście chciałabym przeżyć jeszcze kiedyś artystyczne spełnienie.
W wiosennym lockdownie zagrałaś w filmie krótkometrażowym brata, Xawerego Żuławskiego, nakręconym dla HBO.
To było fantastyczne przeżycie. Mam poczucie, że w malutkiej formie, ale dla mnie dotknęliśmy tym filmem sztuki. Od dawna zastanawiałam się, czy uda nam się spotkać z Xawerym w kinie. I udało się w najmniej spodziewanym momencie. Nakręciliśmy 30 minut, bo nie doczytaliśmy umowy, że ma być równo 10. Ale co się natrzaskałam monologów i nagrałam, to moje!
***
Rozmowa ukazała się w miesięczniku „Uroda Życia” 10/2020