
Królowa popu i synonim obciachu lat 90., czyli za co kochamy Britney Spears?
Wiem, że dla wielu z was Britney Spears to synonim plastiku, różu i taniości. I to na pewno jest cześć prawdy o niej, a raczej o czasach, w których powstały jej największe przeboje. Koniec lat 90. to był estetyczny koszmar, chyba największy od czasów baroku, ale, powiedzmy to sobie uczciwie, każda z nas w mniejszym lub większym stopniu brała w tym udział. Malowałyśmy się jak opętane, stroiłyśmy w dopasowane bluzki z dekoltem i prawie wszystkie chciałyśmy być blondynkami. Do kina biegałyśmy na „Słodkie zmartwienia”, „Ten pierwszy raz” i „Szkołę uwodzenia”, ikoną mody była Paris Hilton, Victoria Beckham miała jeszcze sztuczne piersi, a z radia straszył przebój „Barbie Girl”, który powinien być dziś zakazany na równi z manifestem Andersa Breivika.
Właśnie w takiej scenerii ukazał się drugi album Britney Spears „Oops!… I Did It Again”, który w samych Stanach Zjednoczonych sprzedał się w nakładzie ponad 10 mln egzemplarzy. Bo przypomnę: to były czasy, w których nie było jeszcze Facebooka i telefonów komórkowych, za to kupowałyśmy masowo płyty CD. 17 sierpnia z okazji 20. rocznicy ukaże się specjalne winylowe wydanie „Oops!...”.
W momencie wydania „Oops!...” Britney miała 19 lat, z czego już 11 spędziła na scenie. Była produktem wymyślonym przez wytwórnię muzyczną. Nie pisała swoich piosenek, nie decydowała o tym, jak będą wyglądały jej teledyski, ani o tym, jak długo będzie trwała trasa koncertowa. Jej zadaniem było śpiewać, tańczyć i szeroko się uśmiechać. I dawała z siebie to wszystko. „Oops!…”, „Lucky”, „Stronger” to ponadczasowe hity, które do dziś znam na pamięć. Pamiętam nawet fragmenty układów tanecznych Britney, uczyłam się ich z MTV. Te piosenki, te teksty, te teledyski ilustrowały nasze nastoletnie fascynacje, towarzyszyły nam, kiedy byłyśmy zakochane i kiedy ktoś złamał nam serce. Czy tego chcemy, czy nie, są w dużej mierze ścieżką dźwiękową naszej młodości.
To, co później stało się z Britney Spears, sprawiło, że niechętnie nam się dziś do tego przyznać, ale właściwie dlaczego? Czy mamy moralne prawo, żeby ją oceniać? Wszystko, co spotkało Britney Spears, miało swoje źródło w tamtych dość obleśnych, jeśli chodzi o branżę muzyczną, czasach.
Jej kariera to cykliczne upadki i wzloty. W latach 1998-2002 była księżniczką popu. Za sprawą „Hit Me Baby” stała się jedną z najbogatszych piosenkarek na świecie z majątkiem wartym ponad 500 mln dol. Jej kolejne występy na MTV Video Music Awards przechodziły do historii w kategorii „legendarne”. Spotykała się z członkiem boysbandu NSYNC, Justinem Timberlake'iem (na zdjęciu powyżej: ich najlepsza jeansowa stylówka), którego poznała w wieku ośmiu lat w Klubie Przyjaciół Myszki Mickey (razem z nimi występowali wtedy Christina Aguillera i Ryan Gosling).
Ale w 2002 roku ich związek się rozpadł, a Justin Timbelake wypuścił swój pierwszy solowy album „Justified”. W teledysku do promującej go piosenki „Cry Me a River” śpiewa o tym, jak został zdradzony, jak cierpi, jak tęskni, i wodzi smutnym wzrokiem za dziewczyną do złudzenia przypominającą Britney Spears. Po tym teledysku wszyscy zapisali się do klubu Timberlake'a, a Britney Spears zalała pierwsza fala hejtu. Będzie ich jeszcze później wiele – kiedy weźmie w Las Vegas ślub z kolegą z dzieciństwa i odwoła go po 55 godzinach, kiedy ogoli głowę na łyso, kiedy nietrzeźwa zaatakuje robiących jej zdjęcia paparazzi, kiedy w 2007 roku zaliczy na VMA najgorszy występ w swojej historii, kiedy odwoła koncerty w Las Vegas, bo bilety się nie sprzedały.
Rzadko wspomina się natomiast jej późniejsze sukcesy – genialne przeboje „Toxic” i „Me Against the Music”, które Britney już współkomponowała i napisała, słynny występ z Madonną i Christiną Aguilerą na VMA, podczas którego Madonna pocałunkiem namaszcza ją symbolicznie na nową królową popu, mocny powrót w 2008 roku z przebojem „Womanizer”. Ale fakt, nie było tego dużo.
Britney Spears jak Marilyn Monroe?
Britney Spears nie potrafiła zarządzać swoją karierą. Podczas gdy Justin Timberlake ma dziś pozycję genialnego muzyka, aktora i głowy szczęśliwej rodziny, ona po kilkuletniej walce odzyskała prawo do opieki nad dziećmi, wyszła z alkoholizmu i prowadzi w niezamierzony sposób śmieszne konto na Instagramie. Przedstawiana była przez lata jako niestabilna emocjonalnie gwiazda w stylu Marilyn Monroe. Ale jeśli przyjrzeć się bliżej, nie ma nic dziwnego w tym, że tak bardzo się pogubiła.
W wieku 17 lat straciła wolność wyboru tego kim i jaka chce być. Wytwórnia zdecydowała za nią i sprzedała ją na okładce magazynu Rolling Stone w samej bieliźnie. Taka miała od dzisiaj być – szczupła, seksowna, niewinnie młoda, ale już niegrzeczna. W wieku 18 lat stała się największą gwiazdą muzyki pop i od tego momentu każdy jej nastoletni błąd, każdy głupi ruch, spotykał się z globalną falą krytyki. Była ścigana przez paparazzi, odarta z prywatności, pozbawiona głosu nawet w swojej własnej sprawie. A jednocześnie niewyobrażalnie bogata i odizolowana od świata.
W dokumencie pokazującym kulisy trasy koncertowej „Me Against the Music” Britney z zakłopotaniem przyznaje się przed kamerą, że chociaż codziennie na scenie wygina się w seksualnych gestach, jedyne zbliżenie, jedyny pocałunek, jaki dzieliła z drugim człowiekiem w ciągu ostatnich dwóch lat, to ten z Madonną. W teledysku do niedocenionej piosenki „Everytime” gra samą siebie – zaszczutą, prześladowaną i samotną – i rozważa samobójstwo. Ale taka wersja Britney Spears nie spodobała się fanom. Odmówiono jej prawa do mówienia w swoim imieniu, stworzenia własnej narracji, zdefiniowania własnej dojrzałej artystycznej tożsamości. A potem wyśmiano kolejne potknięcia. Dlatego kiedy patrzę na nią dzisiaj, na przykład w towarzystwie Jamesa Cordena w Carpool Karaoke, myślę sobie, że i tak nieźle sobie dała z tym wszystkim radę. Żyje, nie pije, dużo ćwiczy, zajmuje się dziećmi. To mało i dużo jednocześnie.
Nie wróci już raczej z żadnym nowym przebojem, ale na mojej prywatnej playliście i tak zawsze będzie wysoko.