
„My, dzieci z dworca ZOO” od HBO to piękna wydmuszka. Zamiast edukować, drażni
Książkę „My, dzieci z dworca ZOO” Christiane F. (a tak naprawdę Very Christiane Felscherinow, bo tak nazywa się autorka) wydaną po raz pierwszy w Polsce w 1984 roku czytałam jako młoda dziewczyna. Niedługo potem obejrzałam bardzo naturalistyczną ekranizację, film fabularny z 1981 roku w reżyserii Uli Edela, pod tym samym tytułem. Do dziś pamiętam, co ze mną zrobiły. Poczułam się brudna. Chciałam zmyć z siebie emocje bohaterów i swoje własne. Nigdy nie spojrzałam na narkotyki. Bałam się, że skończę, jak Christiane, Axel czy Detlef. Po seansie serialowej wersji HBO czuję tylko jedno: złość na twórców.
„My, dzieci z dworca ZOO”
Serialowa wersja „My, dzieci z dworca ZOO” (dostępna na platformie HBO Go od 27 lutego), podobnie jak książkowy pierwowzór, opowiada o szóstce nastolatków żyjących w Berlinie Zachodnim. Historia jest (mniej lub bardziej wiernym) zapisem wydarzeń z życia autorki powieści. Główna postać, Christiane, jest wzorowana na samej Christiane F. W książce i filmie bohaterowie mają jednak po 13 lat, a w serialu to już młodzi dorośli.
Wchodzimy w historię bohaterów i ich rodziny. Jesteśmy z nimi, gdy się poznają i zaczynają tworzyć paczkę. Towarzyszymy im w szkole i na imprezach. Widzimy, jak coraz śmielej eksperymentują z narkotykami i obserwujemy ich powolny upadek. Serial podzielono na osiem odcinków (każdy trwa prawie godzinę), które nie pozwalają nam zrozumieć ich motywacji. Christiane w książkowym pierwowzorze pochodzi z dysfunkcyjnej rodziny. Choć serialowej bohaterce (w tej roli Jana McKinnon) nie brakuje problemów (agresywny ojciec, rozwód rodziców), trudno odgadnąć, przeciwko czemu tak naprawdę się buntuje. O jej chłopaku Benno (Michelangelo Fortuzzi) wiemy jeszcze mniej. Tylko tyle, że mieszka z ojcem, który jest listonoszem. Najtrudniejszą sytuację ma Stella (Lena Urzendowsky). Zgwałcona nie może liczyć na wsparcie matki-alkoholiczki. Zostaje z traumą całkiem sama.
Czytaj też: Najpiękniejsze filmy, które wzruszą cię do łez
Trudno ją jednak polubić, podobnie jak resztę paczki. Bohaterowie wydają się „odklejeni od rzeczywistości”, nierealni. Jak mamy wczuć się w ich beznadzieją sytuację, gdy wyglądają jak gwiazdy filmowe? Cierpią fizyczne i psychiczne katusze, ale niemal nie odbija się to na ich wyglądzie fizycznym. Zawsze są czyści, modnie ubrani. Jest zbyt ładnie, zbyt kolorowo. Nawet słynny dworzec Berlin Zoologischer Garten, nazywany Bahnhof Zoo (który za czasów Christiane F. był istnym siedliskiem narkomanów), nie budzi grozy. Trudno też połapać się, w jakiej poruszamy się epoce. Stroje i wnętrza sugerują lata 70. ubiegłego wieku, ale muzyka (poza akcentem w postaci Davida Bowie) jest nowoczesna. Język, jakim posługują się bohaterowie, nie różni się od języka dzisiejszych nastolatków.
Romantyzowanie nałogu
Rozumiem zamysł twórców. Do współczesnych nastolatków najlepiej przemówi współczesny język. Kolorowe, ostre i oryginalne kadry sprawdzają się, gdy idzie za nimi jakaś treść (jak w fantastycznym serialu od HBO „Euforia”). Ale to, co miało być przestrogą przed uzależnieniem, w serialowej wersji „My, dzieci z dworca ZOO” stało się romantyzowaniem nałogu.
Zabrakło wiarygodności. Mimo że dwoje bohaterów umiera po przedawkowaniu, pozostali „magicznie” wychodzą z nałogu (końcówkę ostatniego odcinka ogląda się jak przesłodzony film familijny). Twórcy nie mają pomysłu, jak wyjaśnić widzom, dlaczego właśnie teraz bohaterowie wyszli na prostą. Nie widzimy ich wewnętrznej walki, nawet nie możemy przypuszczać, że życie, które toczyli, rzeczywiście im przeszkadzało.
W pamięci zostają niekończące się imprezy, zabawa i obraz pięknych, kolorowych ludzi. Przyjaźń bohaterów i ich złudne poczucie wolności. Boję się, jak wielu nastolatków po obejrzeniu serialu będzie im tego zazdrościło.
Czytaj też: Filmy i seriale, które uczą wdzięczności i doceniania życia