
Maria Sadowska śpiewa o miłości i kręci film o kobietach, które miłość sprzedają
Ciężko się z nią umówić. Od kilku tygodni pracuje po kilkanaście godzin na dobę, koordynuje kilka projektów. „Czy my się dziś umówiłyśmy, czy mi się przyśniło?” – dostaję od niej takiego sms-a o 8. rano i nic nie wiem o spotkaniu. Ale udało się – w przerwie między promocją singla i wyjazdem do Cannes na ostatnie dni zdjęciowe.
Magdalena Żakowska: Jesteś w trakcie zdjęć do filmu i właśnie wypuściłaś pierwszy singiel ze swojej nowej płyty. Jak ty to łączysz?
Maria Sadowska: Płyty przychodzą powoli, bo przede wszystkim robię filmy. Poprzednią nagrałam 6 lat temu. Na szczęście materiał na płytę mam od dawna gotowy. Ostatnie fragmenty, na przykład ten z Leszkiem Możdżerem, dogrywaliśmy w pandemii. Zrobiliśmy jam session na odległość, bo nie mogliśmy się już spotkać. Leszka lockdown zastał u rodziny, był tam tylko domowy, lekko roztrojony fortepian, który nadał naszej wspólnej piosence super klimat. Potem pojawił się film, praca nad nim pochłania mnie teraz kompletnie, więc zdecydowałam się przenieść premierę płyty na po zakończeniu zdjęć. Czeka na swój moment. Ale po „Marakeczi” planuję jeszcze kilka singli. Do drugiego nagrywam teledysk, to będzie od dawna wymarzony przeze mnie duet z artystką, którą podziwiam, z którą się przyjaźnię i która jest mi bliska. A przy tym to bardzo intymna i ważna dla mnie piosenka, którą skomponowałam na ukulele dla mojego męża jako przysięgę małżeńską.
Stałam się sentymentalna
Ile już jesteście po ślubie?
Trzy lata, ale w sumie to już czternaście lat razem. Dwójka dzieci, wspólne granie. Moja nowa płyta w przeważającej części będzie właśnie o miłości, chociaż do niedawna uważałam, że śpiewanie o miłości jest banalne.
Skąd ta zmiana?
Może dlatego, że jestem bardzo szczęśliwa i doceniam wszystko, co niesie ze sobą długi związek. Chyba „Sztuka kochania” miała na mnie taki wpływ. Stałam się sentymentalna. Jesteśmy z Adrianem tak blisko, tak mocno związani, że wiele z tych piosenek, które znajdą się na nowym albumie, napisaliśmy razem. To on zaczął pisać „Marakeczi”. On pojawia się na moich płytach, ja na jego – jesteśmy naczyniami połączonymi.
Czy twoja nowa płyta w całości będzie taka osobista, jak single?
Bardzo. Będzie też zupełnie inna niż poprzednia, zdecydowanie bardziej elektroniczna i popowa. „Marakeczi” to jedyny jazzowy akcent. Kto zna mnie lepiej, ten wie, że od lat śpiewam w klubach jako MC, marzyłam o tym, żeby nagrać taneczny album. Kilka lat temu dostałam od męża na urodziny ukulele, nauczyłam się kilka akordów i zaczęłam pisać proste piosenki. Nareszcie mogłam zabierać swój instrument wszędzie ze sobą. Z pianinem nie było tak łatwo. Objawienie! Śmieję się, że na starość wracam do prostoty. Kiedyś starałam się przede wszystkim śpiewać inaczej niż wszyscy, ambitnie, kombinowałam jak koń pod górę. Dziś rozumiem, że napisać dobrą prostą piosenkę to wielka sztuka. Jestem w takim momencie w życiu, kiedy już godzisz się z przemijaniem, a jednocześnie testujesz samą siebie na ile jesteś jeszcze wciąż tą młodą dziewczyną, która lubi potańczyć.
Powoli dobijamy do wieku, w którym już wszystko wolno.
Dokładnie. O tym jest właśnie tytułowa piosenka „Początek nocy”. Ta noc nie jest wcale taka smutna!
Teledysk do „Marakeczi” też jest bardzo osobisty.
To zapis jednej z najpiękniejszych naszych podróży. Trzy lat temu wspólnie z Joanną Grabowiecką wyreżyserowałam w Teatrze w Bielsko-Białej spektakl „Wanda” poświęcony Wandzie Rutkiewicz [do repertuaru powraca w listopadzie], a w zeszłym roku dostaliśmy zaproszenie na festiwal teatralny do Maroka. Joanna jako reżyserka i dramaturg, ja jako autorka muzyki, scenografka, dwoje aktorów i mój mąż, jako najlepszy techniczny świata, czyli człowiek od wszystkiego. Przedstawienie, które mieliśmy tam pokazać, powstawało w trakcie podróży – historia Romea i Julii, którzy trafiają do czyśćca i muszą się tam od nowa dogadać. Festiwal odbywał się na pustyni, w mieście Zagor, które powstało na skrzyżowaniu szlaków karawan. Od setek lat w tym miejscu trwa wymiana kultur, spotkania teatrów, muzyków, artystów. Zagraliśmy tylko jedno przedstawienie dla miejscowej, arabskojęzycznej publiczności. Po polsku. I wygraliśmy ten festiwal, pokonując grupy z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Austrii czy nawet Konga. A co jest piękne i smutne zarazem – nigdy już więcej tego spektaklu nie zagraliśmy. Sztuka ulotna jak mandala.
„Jestem twarda, nie do zdarcia”
To była twoja pierwsza podróż do Maroka?
Tak. I od razu artystyczna! Maroko to w zasadzie obowiązkowa pielgrzymka dla wszystkich hippisowskich dusz. Wylądowaliśmy w Marrakeszu, wszędzie zabieraliśmy nasze ukulele, graliśmy z miejscowymi muzykami, atmosfera tej podróży była niesamowita.
Po zwycięstwie na festiwalu pojechaliśmy na kilka dni na pustynię. Mieszkaliśmy w namiotach, ale spadł deszcz, co się tam zdarza raz na kilka lat. Uciekaliśmy jedyną drogą, czyli wyschniętym korytem rzeki, która właśnie się odrodziła i zaczęła nas gonić. Wszystko to widać na teledysku do „Marakeczi”. Tekst piosenki też powstawał na bieżąco. Śpiewam „Dzika pani zmienia swoje oblicza”, bo pustynia kompletnie mnie zaskoczyła, tak naprawdę co dwie godziny zmienia się tam zupełnie krajobraz – mijaliśmy zielone łąki rukoli, po których biegają dzikie wielbłądy, pustynię żwirową, spękaną suszą.
Byłam zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że będziesz reżyserowała „Dziewczyny z Dubaju”. Mam wrażenie, że ty i Doda, która jest producentką tego filmu, jesteście z dwóch kompletnie różnych światów.
Nie bałam się tego, bo uważam, że najciekawsze rzeczy powstają tam, gdzie zderzają się właśnie różne światy. Trochę jak w mieście Zagor na pustyni. Same się z tego śmiejemy, że mimo że tak bardzo się różnimy, to potrafimy się dogadać. To jest prawdziwy girl power. Pod wieloma względami jesteśmy zresztą podobne – obie jesteśmy twarde, w zasadzie nie do zdarcia. Obie zjadłyśmy zęby w show-biznesie i nie dałyśmy się, nie pozwoliłyśmy, żeby zniszczyła nas krytyka.
Od razu byłaś przekonana, że chcesz robić ten film?
Zachwycił mnie scenariusz napisany między innymi przez Mitję Okorna [scenarzysta i reżyser „Planety Singli”, „Listów do M.” i „39 i pół”]. Film niewiele ma wspólnego z książką Piotra Krysiaka, ale wszystko, co pokazujemy, jest oparte o fakty. Przed rozpoczęciem zdjęć przewertowałam zapisy z rozpraw, przesłuchania, ale przede wszystkim rozmawiałam z kobietami, które były bohaterkami książki. Mam poczucie, że przed kobietą bardziej się otworzyły.
Twoje filmowe bohaterki zawsze miały silny rys heroiczny – Halina, bohaterka „Dnia Kobiet”, pracownica sieci handlowej, która walczy o prawa pracownicze, ale też podstawowe prawa człowieka, czy Michalina Wisłocka, autorka pierwszego popularnonaukowego podręcznika seksuologicznego w PRL. A tym razem?
Tym razem tak nie jest. Po raz pierwszy robię film, którego bohaterki nie są jednoznacznie pozytywne. To dla mnie tym bardziej ciekawe – opowiadam o mrocznej stronie naszej osobowości. To nie jest film o prostytutkach, tylko zwykłych dziewczynach, które zdecydowały się przyjąć niemoralną propozycję i przekroczyć jakąś swoją granicę. Są tu dziewczyny, które zapłaciły za to wysoką cenę i takie, które radzą z tym sobie dobrze. Ale na pewno nie da się przez coś takiego przejść kompletnie „bezkarnie”. Mimo że akcja filmu dzieje się 15 lat temu, to przecież tego typu historie zdarzają się nadal. Nawet częściej, dzięki social mediom, możliwościom, które daje na przykład Instagram, ten rynek się znacznie rozwinął. Pośrednicy przestali być już potrzebni.
To będzie film demaskatorski?
W jakimś sensie tak. Chcemy zdemaskować kłamstwo, które kryje się za tymi wszystkimi zdjęciami pokazującymi piękne, wystrojone dziewczyny na jachtach, w rezydencjach, na basenach – nadal nie mówi się o tym, co jest pod spodem, co się za tym kryje, a to po prostu handel ludźmi. Bardzo zależy mi też na tym, żebyśmy wszyscy dzięki temu filmowi powstrzymali się od wydawania łatwych ocen. Żebyśmy w tych kobietach zobaczyli ludzi. Zresztą nie tylko w nich, także w mężczyznach, którzy uczestniczą w tym procederze. Próbuję zrozumieć tych bohaterów i pamiętać o tym, że w tym temacie nie ma łatwych odpowiedzi. Mam świadomość, że to bardzo trudne. Tym bardziej że to świat kompletnie mi obcy i daleki od wartości, które wyznaję. Ale wierzę, że mi się uda.
W „Sztuce kochania”, czy „Dniu kobiet” było odwrotnie – wręcz na siłę szukałam słabszych stron tych moich bohaterek, żeby nadać im ludzki rys. Tutaj mam sytuację odwrotną. Ale bardzo się cieszę, że udało mi się w tym filmie zebrać naprawdę wielkich artystów polskiego kina. Arthur Reinhard to operator o światowej sławie, Wojciech Żogała zrobił nam tak genialną scenografię, że czułam się przy nim jak hollywoodzki reżyser, i jeszcze aktorki – Katarzyna Figura, Paulina Gałązka, Katarzyna Sawczuk, Olga Kalicka. To będzie film z rozmachem.
Przy „Sztuce kochania” pracowałaś z Piotrem Starakiem, producentem, który słynął z tego, że nie oszczędza na jakości filmu. Teraz będzie podobnie?
Myślę, że rozmach będzie większy. Ale na pewno ten film jest dużo trudniejszy niż „Sztuka kochania” – ze względu na złożoność psychologiczną postaci, ale też na inscenizację, świat, który pokazujemy.
Boisz się kiczu?
Nie, bo kicz jest wpisany w tę historię. To wyzwanie, ale jestem przekonana, że nie przekraczamy granicy dobrego smaku.