
Maja Ostaszewska: „Wierzę w solidarność kobiet, bo sama jej doświadczyłam”
Maja Ostaszewka to nie tylko jedna z najpiękniejszych i najbardziej utalentowanych polskich aktorek (jest laureatką – podwójną! – Orła za pierwszoplanowe role kobiece w filmach „Jack Strong” i „Body/Ciało”), lecz także kobieta, która nie boi się mówić głośno tego, co myśli. Na swoim Instagramie namawia kobiety do walki o równouprawnienie i wzywa nas wszystkich do ochrony środowiska. „Moje zaangażowane wpisy często przysparzają mi sporo negatywnych komentarzy, hejtu. Ale nie wyobrażam sobie, żeby z tego powodu, lęku, że ktoś nie będzie mnie lubił, sprzeniewierzać się sobie” – mówi.
Wika Kwiatkowska: Poznaję pani psa ze zdjęcia na Instagramie – to Fuma, którą wzięliście ze schroniska.
Maja Ostaszewska: Tak, ze schroniska Azorek pod Sochaczewem. Jest z nami od sierpnia. Jest cudowna. Zaczęło się od innego pieska, niejakiego Wojtusia. Zobaczyłyśmy z mamą jego zdjęcie i wzruszający opis, że ponieważ jest stary i brzydki, nikt nigdy się nim nie interesował, że siedzi w schronisku już 10 lat. Wojtuś dostał szczęśliwy dom u moich rodziców pod Krakowem, a my zaczęliśmy jeździć do tego schroniska jako wolontariusze. Moje dzieci od lat marzyły o własnym psie – do tej pory mieliśmy tylko adoptowane wirtualnie – ale chciałam, żeby to była ich świadoma decyzja, by rozumiały proces adopcyjny, zobaczyły, jaka to odpowiedzialność. Pewnego dnia Fuma sama nas wybrała.
No właśnie, jak w schronisku wybrać psa?
To się dzieje samo. Mieliśmy zamiar zabrać starszego, który dłużej siedział w schronisku, ale któregoś dnia przyjechaliśmy powyprowadzać pieski, a Fuma, chociaż widziała nas pierwszy raz w życiu, nie odstępowała nas na krok. Jakby była nasza. To ona nas wybrała. Miała wtedy cztery miesiące – ludzie wyrzucili ją na początku wakacji jako dwumiesięcznego szczeniaczka. Była przerażona, chowała się przed obcymi w kąt, bała się gwałtowniejszych gestów, ale kiedy rozmawiałam z panią kierowniczką schroniska, zorientowałam się, że Fuma trzyma główkę na mojej stopie… To było bardzo rozczulające.
Nie bójmy się wizyt w schronisku. Czeka tam na nas morze zwierzęcej miłości. Nie naprawimy całego świata, ale świat jednego psa czy kota możemy. A Fuma każdego dnia otwiera nam serca. Daje tyle radości! Do tego odkąd poczuła się bezpieczna, zachowuje się idealnie – na przykład dzisiaj była ze mną grzecznie cały dzień na planie.
Jakim?
Czwartego sezonu „Diagnozy”. Nie nastawialiśmy się na tak wiele sezonów. Oczywiście od początku wkładaliśmy bardzo dużo pracy i serca w ten projekt, wierzyliśmy w niego. Ale tak ogromna oglądalność, nieustające wspaniałe komentarze widzów i środowiska, przerosły nasze oczekiwania. To wielka radość.
Zajmuje dużo czasu?
Stałam się mistrzynią planowania! Odkąd mam dwójkę dzieci, wydawało mi się, że wzbiłam się na wyżyny swoich możliwości organizacyjnych, łącząc bycie uważną mamą z pracą w teatrze, na planach filmowych i moim zaangażowaniem społecznym. Ale ogarnianie wszystkiego przy głównej roli w serialu graniczy z szaleństwem. A przecież pojawił się jeszcze pies. Jak na razie, odpukać, wszystko jakoś się udaje. „Diagnoza” to superfajna przygoda, jestem za nią bardzo wdzięczna.
Rola doktor Anny przyniosła pani bardziej masową popularność?
Tak działa telewizja. Pamiętam boom, kiedy graliśmy z Piotrkiem Adamczykiem w „Przepisie na życie”. Oglądalność „Diagnozy” jest ogromna, nieporównywalna do filmów artystycznych w kinach. Uważam, że jeśli jako aktorka chcę się rozwijać, powinnam grać w różnych formach, konwencjach. Stawiać sobie wyzwania. Lubię tę różnorodność. Moim domem artystycznym jest Nowy Teatr Krzysztofa Warlikowskiego, ale uwielbiam dla odmiany grać z Magdą Cielecką farsę „Upadłe anioły” wyreżyserowaną przez Krystynę Jandę w Och-Teatrze. Razem z widzami fantastycznie się przy tym bawimy, ale jest też to dla nas wyzwanie.
Jako widz lubi pani bywać w teatrze?
Bardzo i uważam, że to także mój obowiązek. Ostatnio zachwycił mnie spektakl-performance u nas, w Nowym Teatrze – „Polacy wyjaśniają przyszłość” Wojtka Ziemilskiego z Jaśminą Polak i Piotrkiem Polakiem. Niezwykle inteligentny, dowcipny, a jednocześnie wzruszający. Ale skłamałabym, gdybym nie przyznała, że mam teraz sporo zaległości. Sama tak strasznie dużo pracuję, że kiedy mam już ten wolny wieczór, to najczęściej spędzam go z dziećmi. Niedawno mieliśmy wspaniały czas, bo byliśmy na nartach przez dziesięć dni, non stop razem. Czasem zabieram też dzieci na wyjazdy teatralne. To bezcenne chwile. To też taki moment w moim życiu, że mniej bywam, również towarzysko, żeby właśnie wolny czas oddawać dzieciom. Mam świadomość że taka intensywność zawodowa nie będzie trwała wiecznie. Nadrobię wtedy wszystkie inne zaległości.
A dzieci dorosną.
Oczywiście, ale też specyfika mojego zawodu polega na tym, że są momenty bardzo intensywne, a potem pracy jest mniej. Nie przeszkadza mi to, wszystko ma swoje miejsce i czas. Na razie bardzo dużo się dzieje. Mam szereg wyjazdów zagranicznych z Nowym Teatrem. Czekam na premiery dwóch filmów – „Ja teraz kłamię” Pawła Borowskiego i „(Nie)znajomi” w reżyserii Tadeusza Śliwy, który debiutuje w fabule, ale wszyscy znamy go jako reżysera „Ucha Prezesa”.
Czyli ma poczucie humoru?
Ogromne. A do tego luz, inteligencję i świetny warsztat. Bardzo spodobała mi się obsada: Kasia Smutniak, Tomek Kot, Ola Domańska, Michał Żurawski, Wojtek Żołądkowicz, Łukasz Simlat, z którym po raz kolejny zagraliśmy parę. Atmosfera na planie była fantastyczna, choć trochę wszyscy dostawaliśmy świra, bo akcja dzieje się podczas jednego wieczoru i kolacji, więc przez miesiąc siedzieliśmy przy stole, w tym samym składzie, w tych samych kostiumach. Bez przerwy dostawaliśmy głupawki, jak dzieci. Nie mogliśmy już patrzeć na serwowane na okrągło dania. (śmiech) Każdy z aktorów miał swój patent, jak się nie przejeść – ja na przykład wyjadałam sam sos.
Prawdziwy „Dzień świstaka”.
Ale też świetna przygoda. Jestem też cały czas w trakcie zdjęć do filmu Leszka Dawida „Broad Peak” o Macieju Berbece. Bardzo ważnego dla mnie, również w czysto ludzkim wymiarze – gram Ewę Berbekę, którą zdążyłam poznać przed jej śmiercią. Znam jej synów. Bardzo dużo czytałam i oglądałam filmy o niej i jej mężu. Złapaliśmy bardzo dobry kontakt z Irkiem Czopem, który gra główną rolę. I mam nadzieję, że tę więź będzie się czuło na ekranie.
Wie pani, że jest influencerką?
Nie!
A jednak – to słowo oznacza przecież kogoś, kto wpływa na opinie i decyzje innych ludzi poprzez media społecznościowe. A pani konto na Instagramie obserwuje 270 tysięcy osób, na FB jest podobnie. I ta liczba cały czas rośnie. Co tak ludzi przyciąga?
Też jestem ciekawa, prowadzę to całkowicie sama, tak jak czuję. Może ludzie widzą tę autentyczność? Nie ulegam wskazówkom, jak utrzymywać zainteresowanie, jak sprawiać, żeby liczba obserwujących rosła. Nie umiałabym robić tego na siłę. Kalkulować. To nie moja bajka. Żachnęłam się na słowo influencerka, bo irytuje mnie, że dziś wszyscy wszystkim, bez względu na kompetencje, dają recepty na to, jak żyć, być szczęśliwym, co jeść, co pić, jak wyglądać, jak się ubierać.
Z pani mediów społecznościowych wyłania się taki obraz: zapracowana aktorka, kobieta zaangażowana w sprawy społeczne i walkę o prawa kobiet, aktywistka na rzecz praw zwierząt, a do tego kochająca matka i córka. To pani priorytety?
Dokładnie tak. To znaczy, że nie najgorzej to prowadzę. (śmiech) Zacznę od końca, od tego, co osobiste. Jest dla mnie szalenie ważne, by uchronić i zachować dla siebie życie prywatne, relację z moim partnerem – wieloletnią, w październiku minie 14 lat. Trzeba mieć cząstkę tylko dla siebie.
Zatem na sesję w sypialni nie można liczyć?
Nie. Jeśli chodzi o dzieci, to oczywiste, że one absorbują nas najbardziej. Są też moim największym szczęściem. Ale również chronię ich prywatność. Sądzę, że w tym wieku są zbyt małe – chociaż Franek ma już 11 lat, a Janka dziewięć – by decydować, czy mają ochotę być osobami publicznymi, czy nie. Od początku staram się bardzo szanować ich odrębność. Co czasem wymaga ode mnie pewnej ekwilibrystyki: jak pokazać na Instagramie, jednocześnie nie pokazując zbyt wiele, że to one są najważniejszymi bohaterami chwili, którą chcę się podzielić z innymi?
Na wyjeździe narciarskim okazało się to łatwiejsze – na zdjęciu dzieciom zasłaniają twarze kaski i gogle.
I dodatkowo naciągnięte kominy. Mimo to zrobiłam im zdjęcie w nieostrości. Czasem fotografuję ich sylwetki z bardzo daleka, czasem tylko cienie. Tylko jednego członka rodziny bez problemu pokazuję w mediach społecznościowych – naszą Fumę. Myślę, że jej to w niczym nie zaszkodzi, a przy okazji promuję adopcję psów ze schroniska.
To już twarz aktywistki.
Te zaangażowane posty dotyczą działań, spraw dla mnie naprawdę ważnych. Często przysparzają mi sporo negatywnych komentarzy, hejtu. Ale nie wyobrażam sobie, żeby z tego powodu, lęku, że ktoś nie będzie mnie lubił, sprzeniewierzać się sobie.
W działania przeciwko niehumanitarnemu traktowaniu zwierząt angażuję się od co najmniej 25 lat, od samego początku istnienia Fundacji VIVA na Rzecz Zwierząt. Wspieram też Klub Gaja, Otwarte Klatki, Compassion Polska, wielokrotnie współpracowałam z WWF Polska. Mam poczucie, że to absolutnie mój obowiązek. To przecież człowiek jest źródłem największego cierpienia zwierząt i musimy coś z tym zrobić.
Przeraża mnie też niebywała krótkowzroczność i bezmyślność u decydujących o losach naszej planety, jeśli chodzi o zagrożenia klimatyczne.
Boi się pani tego, dokąd zmierza świat?
Oczywiście. Zwłaszcza, kiedy myślę o przyszłości moich dzieci. Musimy natychmiast zacząć działać. Korzystać z odnawialnych źródeł energii, zrezygnować z zalewającego nas plastiku. Wciąż za mało mówi się o tym, że największy, najbardziej szkodliwy wpływ na zmiany klimatyczne ma hodowla przemysłowa zwierząt. Nie wspominając o tym, jak potwornie są w niej zadręczane zwierzęta. Wiemy przecież, że Kartezjusz się mylił – one nie są przedmiotami, tak samo jak my czują ból, strach. Dlaczego trzyma się je w klatkach, w których nie mogą się ruszyć, nie mogą się opiekować swoimi dziećmi? Powinniśmy ograniczyć spożycie mięsa. Człowiek jako wszystkożerca nie potrzebuje go do zdrowego funkcjonowania. Sama nie jem mięsa całe życie.
Mój tata opowiada, że kiedy był mały, nie znano pojęcia wegetarianizmu czy weganizmu. Mięso jadło się raz w tygodniu z wielkim szacunkiem. Jeśli się teraz nie opamiętamy, to nie dość, że zdewastujemy planetę, to jeszcze wystawimy też bardzo złe świadectwo naszemu człowieczeństwu.
W ważnym dla mnie spektaklu, „(A) pollonia”, mam monolog o holokauście zwierząt.
40-minutowy!
Traktuję to zadanie nie tyle zawodowo, co ludzko. I za każdym razem, gdy wychodzę na scenę, dedykuję ten monolog zwierzętom. Dostałam listy od wielu osób, które po „(A)pollonii” przestały jeść mięso. Albo nosić futra.
Miłość do zwierząt wyniosła pani z domu?
Zawdzięczam to rodzicom. U mnie w domu było zawsze pełno zwierząt, kilka psów i kotów. Przez jedną zimę mieliśmy nawet w domu jeża, który nie zasnął. Albo żółwia, którego zabraliśmy ze szkoły, bo był tam bardzo źle traktowany. Moja mama ratowała ptaki. Jest niezwykłą osobą – taką od serca, spontaniczną, wolontariuszką od zawsze. Razem z mamą adoptowałyśmy konia, żeby uchronić go przed rzeźnią. Przepięknie się nim zajmowała.
To moi rodzice postanowili nie jeść mięsa z powodów etycznych. I jestem im za tę decyzję bardzo wdzięczna. Było to dla mnie całkowicie naturalne. Dzieci same z siebie nie chcą krzywdzić zwierząt. To rodzice często je okłamują: tu jest kotlecik na talerzu, a tam biega świnka, szczęśliwa i uśmiechnięta. Moje dzieci wiedzą, dlaczego nie jem mięsa.
A one?
Zawarliśmy z Michałem kompromis, w domu nie ma żadnego mięsa, ale on i dzieci jedzą ryby. Któregoś dnia dzieci same zdecydują, co dalej. Nie karmię ich drastycznymi opowieściami ani filmami, ale wiedzą, z czego jest kotlet. Same nie chcą po niego sięgnąć.
Pozytywne komentarze na Facebooku dają energię?
Tak, chociaż oczywiście sama sobie zadaję pytanie, czy media społecznościowe bardziej nas zniewalają, czy mają jednak więcej pozytywów. Z jednej strony ludzie słabiej kontaktują się w realu, uzależniają od opinii innych, od liczby polubień, ale z drugiej moc jednoczenia się w istotnych, dobrych sprawach, możliwość tworzenia globalnej wioski to coś fenomenalnego. Ja faktycznie mam bardzo dużo pozytywnego odbioru. Ale też, jak wspomniałam, sporo negatywnego, hejtu.
Przy postach dotyczących czarnych marszów?
Nie tylko. Niedawno spotkała mnie obrzydliwa historia. Wsparłam kampanię przeciwko odstrzałowi dzików, który mógł prowadzić do całkowitego zniknięcia tego gatunku z naszego kraju. I zaczął się hejt. Kiedy pierwsza osoba napisała: „Pani broni dzików, a dzieci uważa za zlepek komórek”, pomyślałam, że ktoś po prostu pisze głupoty. Ale gdy ten zarzut powtórzył się wielokrotnie, zrozumiałam, że – nie po raz pierwszy – mam do czynienia z manipulacją. No i dotarłam do źródła. Pani, której nie chcę tu przywoływać z imienia i nazwiska, zasugerowała, jakobym przy okazji walki o prawa kobiet nazwała pogardliwie dziecko w łonie matki zlepkiem komórek właśnie i jednocześnie głosiła wyższość ciąży lochy. To oczywiście wierutna bzdura. Skądinąd można rzec, że wszyscy jesteśmy zlepkiem komórek. Nasza ciąża przebiega dość podobnie do większości innych ssaków, więc i w tym porównaniu nie byłoby nic złego. Ale w tym lekceważącym kontekście nigdy nie użyłam takiego sformułowania. Sama jestem mamą dwójki dzieci. I należę do tych kobiet, które czuły więź z kiełkującym we mnie życiem, odkąd było „małą fasolką” z bijącym sercem. Oby teraz nikt nie powiedział, że uważam dziecko za fasolkę! Wszystko to razem idiotyzm, ale to przypisywane mi zdanie wywołało hejt, który odczuwam do dziś. Biorę odpowiedzialność za wszystko, co mówię, nie boję się krytyki, ale naprawdę mam dość tych wszystkich przekłamań, fake newsów na mój temat.
Jak pani godzi te wszystkie role – aktorki, mamy, aktywistki?
Doba jest dla mnie za krótka. Jestem wiecznie niewyspana. Kiedy dzisiaj ktoś zadaje mi pytanie, co jest dla mnie największym luksusem, odpowiedź brzmi: sen. Zazdroszczę wszystkim, którzy potrzebują go mało – mój partner śpi sześć godzin i budzi się o świcie sam z siebie, świeżuteńki. Krystyna Janda śpi cztery godziny i jest w świetnej formie. Dla mnie to za mało, jestem śpiochem.
Potrzebuje pani ciszy?
Bardzo. Rzadko zdarzają mi się też teraz chwile, żebym mogła pobyć sama ze sobą. Wyławiam je, celebruję, bo wiem, że są mi bardzo potrzebne. Przez lata intensywnie medytowałam, to skarb. Do dziś nawet w pośpiechu potrafię się szybko wyciszyć, skupić na tu i teraz, spróbować spojrzeć na swoje emocje z dystansu. To też kolejna zaleta posiadania psa, chwile wyciszenia odnajduję w codziennych spacerach. W teatrze koledzy trochę się ze mnie śmieją, bo po spektaklu zawsze wychodzę ostatnia, mimo że spieszę się do dzieci. Ale potrzebuję tej chwili, kiedy jeszcze przez moment siedzę sama w garderobie. Emocje opadają, jest cisza, a ja spokojnie oddycham.
Pani wpis w dniu ostatnich urodzin brzmiał: „Mam 46 lat… lubię siebie i daję sobie prawo do bycia tą, którą jestem”. Jest w pani zgoda na przemijanie?
Szczerze mówiąc, mnie dzieci bardzo pomagają w akceptacji przemijania, które w moim wieku oczywiście już się odczuwa. Myśli się o nim. Doświadczając upływu czasu, mogę obserwować, jak cudownie zmieniają się, dojrzewają moje dzieci. Fascynuje mnie to. Nadaje dodatkowy sens. Jednak byłabym hipokrytką, gdybym nie powiedziała, że czasem mój PESEL mnie wkurza. Zwłaszcza że czuję się dużo młodsza wewnętrznie.
Zewnętrznie też jest bardzo dobrze.
Dziękuję. (śmiech) Bo nie jem mięsa. Ani żadnego śmieciowego jedzenia, fast foody mogłyby dla mnie nie istnieć. Czasem ciało daje mi się bardziej we znaki – szybciej się męczę, szybciej niż kiedyś przybieram na wadze. No i pojawiają się zmarszczki. Chodzę do kosmetyczki, korzystam z zabiegów medycyny estetycznej, takich jak lasery czy mezoterapia. Tych wszystkich, które pobudzają autoregenerację. Uważam, że jako aktorka muszę mieć zadbaną, ale plastyczną, naturalną twarz.
Dobrze, że nie stosuje pani tej „diety”, która zmienia rysy twarzy.
Jestem daleka od tego. (śmiech) Słowem, mimo że bywa to denerwujące, rozumiem ten moment. Staram się go akceptować. I bardzo lubię to, że jestem z wiekiem coraz bardziej świadoma siebie. Dużo więcej rozumiem, łapię dystans.
Taka świadoma kobiecość?
Tak, kiedy byłam młodą dziewczyną, wciąż szukałam swojego miejsca, byłam strasznie krytyczna wobec siebie. Teraz też miewam kryzysy samoakceptacji – wydaję się sobie najbrzydsza na świecie albo uważam, że popełniam same błędy – ale szybko pojawia się myśl: „Stop! Co ja wygaduję?”. Potrafię spojrzeć na siebie z boku. To bardzo ważne, żebyśmy potrafiły traktować same siebie jak kogoś bliskiego, przyjaciółkę. Nikt nie jest idealny. Każda z nas jest inna. Inaczej wygląda, postrzega siebie i świat. Dajmy sobie do tego prawo i bądźmy solidarne. Wtedy mamy wielką siłę.
A jesteśmy solidarne?
Różnie z tym bywa. Ale ja wierzę w solidarność kobiet, bo jej doświadczyłam i widzę ją wokół. Angażuję się w działania na rzecz praw kobiet, spotkałam bardzo wiele wspaniałych aktywistek, feministek, dziewczyn i kobiet, które są bardzo solidarne i empatyczne. Mam cudowne siostry, mamę, wspaniałe przyjaciółki. Przyjaźnię się z kobietami.
Jak pani rozumie partnerstwo?
Jesteśmy z Michałem bardzo różnymi typami, które świetnie się uzupełniają. Zgadzamy się w wychowywaniu dzieci, a to bardzo ważne. Mamy bardzo silną więź. Ale szanujemy przestrzeń drugiego, dajemy sobie wolność. Jesteśmy niezależni. Rozumiemy specyfikę swoich zawodów. Michał jest niezwykle utalentowanym operatorem, pracuje bardzo dużo, również za granicą, i ja od początku naszego związku byłam przyzwyczajona – trochę jak żona marynarza – do tego, że często na długo wyjeżdża.
To nie jest łatwe.
Na początku było mi z tym bardzo trudno. Ale teraz się przyzwyczaiłam. Poza tym to ma swoje dobre strony: jest między nami jakiś rodzaj świeżości, tęsknota. Są pary, często bardzo dobre, które spędzają ze sobą 24 godziny na dobę. My potrzebujemy osobnej przestrzeni. Ale pielęgnujemy za to tę naszą wspólną. Myślę, że tworzymy silny, fajny związek. Choć oczywiście nie da się żyć ze sobą 13 lat bez kłótni ani kryzysów.
Drzwi czasem trzaskają?
Wiadomo! Zresztą te pary, które nigdy się nie kłócą, często – ku zdumieniu wszystkich wokół – nagle się rozchodzą. Zarówno Michał, jak i ja mamy bardzo silne osobowości, ale to jest bardzo ważne, żeby dać tej drugiej osobie po prostu być sobą. Obsesyjna zazdrość jest dla mnie chora. My oboje lubimy ludzi, potrafimy mówić razem: „Patrz, jaka piękna kobieta!”. Albo: „Jaki fajny, superfacet”. Więc to, że Michał pracuje z aktorką, która jest piękna i fascynująca, tylko mnie cieszy. Nie wyobrażam sobie, żebym wkraczała z pazurami.
Wiele wkracza.
I przede wszystkim robi krzywdę sobie. Jestem bardzo przeciwna zachowaniom powodowanym zazdrością. Pewnie też dlatego, że jestem dość dumna. Ważne jest dla mnie to, co nas łączy. Że się inspirujemy nawzajem. Podziwiam to, co robi Michał. Jego talent, inteligencję, poczucie humoru. To, że jest świetnym ojcem. Dla mnie jest szalenie ważne, że żyję z człowiekiem, który podobnie jak ja ma pasję, kocha życie, lubi smak życia. W tym mieści się wszystko: namiętność życia, to, że lubimy podróżować, tańczyć, lubimy dobre jedzenie, dobre wino. Cała nasza czwórka uwielbia się ze sobą wygłupiać, śmiać. Lubimy innych ludzi i potrafimy się nimi zachwycać.
Zdjęcia Marlena Bielińska/Move Picture