
Maciej Stuhr: „Chcę wychować dzieci tak, żeby luksus nie był dla nich normalką”
Chociaż bliżej mu już do 50-tki, niż do 40-tki, wciąż lubimy go nazywać „młodym Stuhrem”. On sam mówi, ten tytuł musi już oddać synowi, a na to, żeby stać się „starym, porządnym Stuhrem” jeszcze nie zasłużył. Między innymi właśnie o takich relacjach między pokoleniowych Maciej Stuhr opowiedział w wydanej w zeszłym roku książce „StuhrMówka. A imię jego czterdzieści i cztery”. Wrócił w niej do zapisywania rodzinnej historii. Tym razem najnowszej, w której ponownie się ożenił i znów został ojcem.
Twierdzi, że po narodzinach syna zwolnił tempo, ale w tym roku mogliśmy go już oglądać w „Sali samobójców. Hejterze” Jana Komasy i w „Szadzi”. W nowym serialu kryminalnym w reżyserii Igora Breidyganta Maciej Stuhr gra religioznawcę Piotra Wolnickiego, pozornie wzorowego ojca i męża. W rolę jego żony, Moniki wcieliła się Anna Cieślak. Pierwszy sezon serialu „Szadź” obejrzysz na platformie VOD Player.
Magdalena Felis: Podobno nie można już o panu mówić „młody Stuhr”?
Maciej Stuhr: Wszystko wskazuje na to, że muszę oddać ten zaszczytny tytuł Tadzikowi, mojemu trzyletniemu obecnie synowi.
Ale średni Stuhr brzmi średnio...
Trzeba przejść przez czyściec, żeby móc się kiedyś stać starym, porządnym Stuhrem.
Czuje pan tę zmianę pokoleniową?
Na pewno. Po pierwsze jest genetyka, od której się nie ucieknie. Nagle nasz trzylatek idzie po pokoju i zakłada sobie ręce do tylu, identycznie jak dziadek czy pradziadek – no jak to jest możliwe?! Druga rzecz to wychowanie i dobrze znajome rzeczy, które w tym maluchu zaczynają kiełkować, jak poczucie humoru czy skłonność do popisów.
Syn Jerzego Stuhra, tata Tadeusza
A widzi pan też swojego ojca we własnym ojcostwie?
Odrobinę. Myślę, że uprawiam inny model ojcostwa. Bardziej aktywny, bliżej dzieci, nie wiem czy lepszy. Cały czas mam takie poczucie z moimi różnymi dziećmi – bo ja mam, proszę pani, trójkę dzieci z różnych sytuacji i w różnym wieku – że chciałbym być ojcem bardziej uczestniczącym. Ale zauważam też, że mam dużo mniejszy posłuch, niż miał u nas – u mnie i siostry – mój ojciec. Jak ojciec coś powiedział, to był blady strach. A żadne z moich dzieci nie przejawia nie tylko bladego strachu, ale nawet zastanowienia się, czy czasem groźba w moim słowach jest w ogóle realna. Raczej nie biorą tego pod uwagę.
Wspominał pan jednak, że Tadzik wykonuje polecenia.
Słucha, co mówię, tak! „Proszę iść do łazienki i umyć ręce”. I on idzie. Za każdym razem przeżywam szok, bo nikt do tej pory tego nie robił. Andrzej Chyra w spektaklu „Anioły w Ameryce” jako Roy M. Cohn mówi do mnie: „Największą cnotą w życiu jest zdolność do bycia dobrym synem. Ty ją masz”. Na razie Tadeusz też ją ma. Ja za to wciąż – jak się okazuje – nie mam autorytarności, której mój ojciec miał pod dostatkiem. I która, choć czasami lekko traumatyczna, nadała – jak to dziś oceniam – jasny kierunek w moim życiu. Czy lepszy jest tatuś tulący, który daje większe poczucie bezpieczeństwa i ciepła, czy jednak taki, którego się trochę należy bać? To jest pytanie, na które nie znam odpowiedzi, czasami mąci mi ono spokojny sen.
A pan planował posiadanie dzieci, zanim same się pojawiły?
Moja córka, Matylda, pojawiła się znienacka, kiedy miałem 24 lata, więc sam właściwie byłem dzieckiem. Dziecko z dzieckiem. A Tadeusz był w pełni zaplanowany, więc to są te różnice.
Wtedy był pan studentem szkoły teatralnej, dziś jest pan uznanym aktorem, który – jak zauważam – coraz mniej w życiu kieruje się zawodową ambicją.
Zdecydowanie. I może zabrzmi to paradoksalnie, bo w momencie, kiedy rozmawiamy, do kin wchodzą dwa czy trzy filmy, w których zagrałem, ale jeśli chodzi o moje potrzeby, to zakończyłem etap robienia kariery. Teatr i film wciąż sprawiają mi radość, ale nie dam się już pochlastać, żeby zrobić następny.
Druga rzecz jest taka, że w ciągu ostatnich pięciu lat założyłem po raz drugi rodzinę i mam absolutne poczucie, że znalazłem swoje miejsce na ziemi i chciałbym to uszanować. Z doświadczenia wiem, że kariera zawodowa może w tym przeszkadzać. 20 lat temu też się mówiło, że rodzina jest najważniejsza, ale jednak trzeba było łapać rolę za rolą i de facto poświęcać się zawodowi kosztem rodziny. Nie chciałbym powielić tego schematu. A trzecia rzecz jest taka, że – bez zagłębiania się w rozmowę o sytuacji w naszym kraju – czasy sprzyjają udawaniu się na wewnętrzną emigrację i, wie Pani, niezwykle się cieszę, że nie jestem młodym aktorem dzisiaj.
Pana ojciec powiedział dawno temu w wywiadzie, że kiedyś w samolocie, w rozmowie ze stewardesą, zrozumiał, o co chodzi z tymi powrotami do domu po długiej nieobecności. Że najpierw jest wielkie szczęście, ale po kilku dniach ma wrażenie, że wszystkim odrobinę przeszkadza, zakłóca im codzienność.
I to jest właśnie taka rzecz, którą sobie w dzieciństwie obiecałem, bo pamiętam stres domowników z powodu powrotu ojca. Dwa dni przed było ogarnianie mieszkania, żeby się do niczego nie doczepił, ale i tak zawsze znalazł coś: ,,No tak, mnie nie ma i już coś”. Więc ja sobie obiecałem, że jak kiedyś gdzieś będę wyjeżdżał, to po przyjeździe będę miły. I to realizuję. Bo czasami człowiek wjeżdża wprost do bałaganu i przychodzi taka myśl: kurcze, dlaczego tu jest taki syf? Ale nauczyłem się to powstrzymywać, bo pamiętam z dzieciństwa jak to jest z drugiej strony.
Życie dlatego jest trudne, a zarazem fascynujące, że za każdym razem jest inne. Część się powtarza, ale nowy człowiek, nowa okoliczność, nowe czasy, nowe zagrożenia, więc trzeba kombinować, improwizować bez przerwy. Ale chodzi mi po głowie jedna rzecz, która – muszę przyznać – z córką się nie udała i chciałbym wyciągnąć wnioski. Jak wychować mądrze dzieci, jeśli się wiedzie wygodne, a czasem może nawet burżujskie życie? Żeby luksus nie był dla nich normalką, jak na przykład basen w ogrodzie u dziadków dla mojego syna. To nam z żoną chodzi po głowie. Jak nauczyć dzieci tego, że w prawdziwym życiu luksusu nie ma. Pod tym względem dorastanie w PRL-u robiło świetną robotę, bo mnie wizyta w luksusowym hotelu zawsze będzie jednak jakoś dziwić.
Czy z wiekiem nie stał się pan rodzicem z większą wyobraźnią na temat tego, co złego może się dziecku przydarzyć? Zauważyłam taką tendencję u dojrzałych rodziców.
Tu wręcz przeciwnie. Ilość dzieci na koncie ma na mnie wpływ uspakajający. Jak pierwsze dziecko się ocknęło, leciała do niego cała rodzina, drugie to jedna osoba, a trzecie to już się tylko sprawdza, czy się rusza. Debiutujący rodzice nie wyobrażają sobie, że dziecko w ogóle przeżyje dzieciństwo.
Millenialsi mają gorzej
Tymczasem Matylda ma już 19 lat, gen Stuhrów w postaci skrytości, jak sam pan mówi w „StuhrMówce...”, ale ma też gen mocnego dążenia do celu.
Po moim ojcu, tak. Myślę, że ta konsekwencja, przypominająca upór, daleko ją zaprowadzi. Ja jej nie mam.
Kierunkiem jest aktorstwo?
Decyzje jeszcze nie zapadły. Ona się musi odnaleźć w pokoleniu millenialsów. To jest pokolenie, które identyfikuje się ze swoimi rówieśnikami ze świata, których ogląda na YouTubie. Oni często niewiele potrafią, ale w ogóle nie o to chodzi. Są znani, zabawni i mają kasę.
To się wydaje takie proste, a jednak nie jest. Nie zazdroszczę. Moje pokolenie też miało marzenie o karierze, ale ja nie miałem cienia wątpliwości, że to jest okupione megaciężką pracą, a to, że jestem synem znanego aktora, oznacza tylko, że ta praca będzie jeszcze cięższa. A millenialsi tego poczucia nie mają. To raczej jest kwestia jakiegoś łutu szczęścia, ale żeby to poprzeć pracą?
Może ten kult pracy został ośmieszony, bo nasi rodzice ciężko pracowali i wylądowali na końcu z niczym.
Z kolei nasze pokolenie po zmianie władzy rzuciło się w wyścig szczurów. Więc oni szukają po prostu swojej drogi.
A czym różni się bycie ojcem córki od pojawienia się męskiego potomka?
Mimo że sam czuję, że to trochę passé i nie do końca wypada o tym mówić, ale jednak coś jest takiego w tym męskim potomku, że raźniej robi się mężczyźnie na duszy. Bo patrzy się na tego synka trochę jak na siebie.
W relacji z córką ten pierwiastek męski nie jest raczej do naśladowania, tylko poglądowo do pokazania, jaki powinien być mężczyzna. Więc się go, umówmy się, idealizuje. Nie pokazujemy naszych prawdziwych ciągot, tylko tę najlepszą stronę.
Rodzina patchworkowa
Poznał pan chłopaka córki?
Na szczęście bardzo go lubię. Nawet muszę powiedzieć, że wolę spędzać czas z nimi obojgiem niż sam na sam z córką. On w jakiś sposób staje się takim bezpiecznym buforem między nami.
Jak pan sobie radzi w tym modelu patchworkowym? Jak dbać o więzy, o poczucie, że jednak jesteśmy rodziną?
Wydaje mi się, że najważniejsze jest wyjście poza „ja” i „moje”. Ja mam całą armię hejterów, którzy jak tylko coś się dzieje w związku ze mną w sieci, siadają do pracy. I zauważyłem, że jak gdzieś się pokażę ze Stasiem, moim pasierbem, to zaraz znajduje się jakiś odważny, który zadaje niewinne pytanie: „A nie przeszkadza ci, że to nie twoje dziecko?”. Więc ja proponuję, żebyśmy ćwiczyli wciąż wychodzenie poza tę niezdrową plemienność, bo ta rozmowa, która zaczyna się od rodziny patchworkowej, kończy się na uchodźcach i innych religiach. Czy tylko będziemy się odgradzać od innych? Czy bardziej chcemy szukać połączeń z innymi światami, czy chodzi nam o sprecyzowanie, co jest moje, i tego będziemy bronić, wytatuujemy to sobie na plecach albo na łydce? Otwartość na to, co nie jest moje do końca, jest tutaj kluczowa, żeby umieć wyjść ponad plemię.
Jakie pięć rzeczy chciałby pan przekazać swoim dzieciom?
Zacząłbym od takiej maksymy, która towarzyszy mi, od kiedy tato przywiózł mi pierwszą kasetę z muzyką zagraniczną ze zgniłego Zachodu – to była kaseta Stinga. I tam jest piosenka ,,Englishman in New York”, gdzie on śpiewa: „Be yourself no matter what they say”. Ta maksyma ciągnie się za mną. Ale z drugiej strony zastanawiam się czasem, że może warto posłuchać „what they say”.
Trzymając się angielskich maksym, powiedziałbym też: „Take it easy”. Jestem człowiekiem niezwykle zaangażowanym w wiele spraw: swój zawód, rodzinę, demokrację, ale gdzieś z tyłu głowy mam to: „Take it easy”. Im bardziej będziemy szukać w sobie spokoju, tym lepiej nam się będzie żyło. I to, że nie ja i nie moje zdanie musi być najważniejsze – to jest bardzo uspokajające myślenie.
Trzecia zasada to może „keep on smiling”. Bo z uśmiechem się jednak cudownie idzie przez życie. I można dużo więcej w życiu załatwić niż zaciśniętą szczęką i pokazywaniem zębów w innym celu niż uśmiech.
Mamy trzy – to jeszcze dwie.
To po czwarte powiedziałbym, przechodząc już na język polski, że nie zawsze większość ma rację. Mam coś takiego, co czasami może jest irracjonalne, że wszyscy lecą w prawo, to ja się zastanawiam: „A może w lewo?”. I czasami oczywiście wpadam w paszczę lwa, przed którym wszyscy uciekają, ale wiele razy w życiu mi się opłaciło pójść w lewo. No i piąte: zbieraj kupy po psie. Chociaż teraz mówią, żeby nie zbierać, tylko przenosić w gęste krzaki.
Żeby użyźniać glebę dla następnych pokoleń?
Właśnie.
***
Rozmowa z Maciejem Stuhrem ukazała się w „Urodzie Życia” 11/2019