
Kreszowe dresy, biust Sabriny i marzenia o złotym życiu. Max Cegielski wspomina lata 80.
Dżinsy marmurki, getry z lajkry, wielkie plastikowe klipsy, włosy układane na cukier, szkolne dyskoteki przy muzyce Modern Talking i Papa Dance... Każda z nas ma własne wspomnienia z lat osiemdziesiątych, ale Max Cegielski na kartach powieści „Prince Polonia” (wyd. Marginesy) dowodzi, że wiele doświadczeń mamy wspólnych. Jego opowieść o czasach, kiedy w Polsce rodził się kapitalizm, otwierając przed młodymi ludźmi nieznane wcześniej możliwości, jest fascynująca i chwilami bardzo zabawna.
Anna Zaleska: Ludziom, którzy jak ja w latach 80. chodzili do liceum, serwujesz swoją książką „Prince Polonia” kapitalny powrót do przeszłości. Skąd pomysł, by o tych czasach napisać powieść?
Max Cegielski: Jednym z głównych powodów było to, że chciałem wrócić do mojego okresu nastoletniego, do tamtych wspomnień i tamtych emocji. Urodziłem się w 1975 roku, ale pod koniec lat 80. byłem już całkiem dojrzałym chłopakiem. Mieszkałem tylko z matką, więc musiałem szybko dorosnąć. Zresztą rodzice w ogóle starali się wychowywać mnie tak, by dawać mi sporo wolności. Mając 12 lat robiłem różne rzeczy, których normalnie dzieciaki nie robią. Naszą sąsiadką w bloku na Stegnach była Helena Łuczywo. Z jej córką Łucją regularnie nosiliśmy Tygodnik Solidarność do mieszkań po drugiej stronie osiedla albo jakieś bibuły do Wujców. Helena zabierała nas też na demonstracje. No i często były u niej naloty tajniaków, więc i to mogłem obserwować.
Licealiści w twojej powieści to z jednej strony poeci, początkujący opozycjoniści lub artyści, z drugiej młodociani cinkciarze i złodzieje samochodów. Ale w większości to „złoty środek”, czyli „ludzie wahający się między ambicją zdawania na studia a potrzebą zarobienia na wieżę stereo”. Ty gdzie się sytuowałeś?
Przyznam, że zdarzyło mi się w pierwszej klasie liceum, tuż po wyborach 4 czerwca, stać z kolegą z klasy na rondzie de Gaulle'a i z łóżka polowego sprzedawać podróbki jakichś toreb. Zdążyłem się jeszcze na to załapać. Potem handlowałem też gaśnicami. W tamtych czasach nawet w środowisku inteligenckim pojawiła się chęć wzbogacenia się, sporo profesorów zajęło się różnymi biznesami. Ale jednocześnie podczas pierwszych wyborów w 1989 roku, biegałem po mieście i rozlepiałem plakaty Solidarności. W czasie kampanii wyborczej byłem też tłumaczem holenderskiego dziennikarza, który przyjechał do Warszawy relacjonować wydarzenia. Pamiętam, jak na wiecu w Ursusie przemawiał Adam Michnik, a ja, czternastolatek, temu dziennikarzowi na gorąco tłumaczyłem jego przemowę na angielski. Paradoksalnie obie te działalności miały sporo wspólnego.
Na pierwszy rzut oka nie widzę podobieństw.
Sprzedawanie toreb to była jedna z wielu przygód, fascynujących nowych rzeczy, które można było już robić, a wcześniej były zabronione. Równie atrakcyjna jak wiec w Ursusie. Ponieważ sam miałem takie doświadczenia, łatwiej było mi wejść w skórę młodych wilków ze Szczecina z lat. 80., którzy w liceum byli w stanie zarobić pierwsze pieniądze. To naprawdę wpływa na psychikę, kiedy wiesz, że potrafisz, że możesz. A jeśli już masz te swoje małe pieniądze, to myślisz: kurczę, mogę mieć więcej, i zaczynasz się rozkręcać.
Twoi bohaterowie, dwaj maturzyści, tak się rozkręcają, że wyjeżdżają do Indii i tam zostają przemytnikami. Wiem, że poznałeś takich ludzi. Jak na nich trafiłeś?
Razem z Jankiem Simonem, artystą wizualnym, zrobiliśmy w 2017 roku wystawę „Sklep polsko-indyjski”, którą prezentowaliśmy w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, a potem w Bombaju i w Szczecinie. Zbierając do niej materiały, poznałem mnóstwo osób, które w latach 80. na różne sposoby były z Indiami związane. Jedni fascynowali się kulturą, chodzili na zajęcia z jogi, to był taki nurt hipisowsko-newage'owo-duchowy. Innych Indie przyciągnęły jako miejsce, gdzie można było zarobić duże pieniądze na handlu i przemycie bawełny, elektroniki, potem również złota.
Ci przemytnicy stali się pierwowzorami bohaterów „Prince Polonia”?
Każda z postaci w powieści ma realny pierwowzór, ale to nigdy nie jest jeden do jednego. Oparłem swoją książkę na researchu, nie zamierzałem jednak pisać reportażu, miałem mnóstwo osobistych wspomnień, które chciałem wykorzystać. Moi bohaterowie są trochę starsi ode mnie, zdają maturę w 1984 roku, ale emocje związane z okresem dojrzewania, marzenia o wolności, ich rozterki – czy wybrać sztukę, czy pieniądze – są uniwersalne. Gdybyśmy spojrzeli na współczesnych maturzystów, byłoby podobnie. W okresie dojrzewania musimy się jakoś określić wobec świata i odpowiedzieć sobie na pytanie „być czy mieć”. Choć oczywiście zazwyczaj próbujemy to jakoś sprytnie połączyć.
Ty wierzyłeś, że to możliwe?
Tak, zawsze mi się wydawało, że można i być, i mieć. Ale potem pojawiają się takie mikrosytuacje, kiedy musimy decydować, czy na przykład będąc na studiach spędzimy ileś godzin zarabiając jako barmani w knajpie, czy poświęcimy ten czas na naukę do egzaminu albo na pisanie swojej książki. Choć dziś jesteśmy może w trochę innej sytuacji, bo już wiemy, czym kapitalizm i konsumpcyjny styl życia zagraża nam, naszej planecie, równowadze ekologicznej, równowadze społecznej i tak dalej.
Różnicę między dzisiejszymi maturzystami a tymi z lat 80. widzę przede wszystkim w tym, że ci dzisiejsi wiele rzeczy mają już dane, a trzydzieści lat temu o wszystko trzeba było samemu zawalczyć.
Zgadzam się z tobą. Kluczową różnicą pokoleniową w Polsce, a pewnie i w innych krajach postsocjalistycznych, jest to, że ktokolwiek zdążył urodzić się przed rokiem 1989 i poznać sytuację, w której czegoś NIE MA, a potem zobaczyć, że to coś MOŻE BYĆ, bardziej docenia, że teraz pewne rzeczy SĄ.
Lata 80. były czasem naiwnej wiary, że kapitalizm to raj na ziemi. Bohaterowie twojej powieści mocno w to wierzą.
Chłopaki tak, ale dla mnie bardzo ważną postacią jest Magda. To dziewczyna, która po latach wraca do Szczecina z zagranicznej placówki. Ta postać jest w jakiejś części zbudowana na moim wspomnieniu z ósmej klasy, kiedy u nas w szkole też pojawiła się dziewczyna, która przyniosła z sobą powiew Zachodu. Magda występuje w powieści w trzech, czterech scenach, ale wypowiada najważniejsze słowa. Tym chłopakom, którzy się w niej kochają i którzy chcą zarabiać pieniądze, by jej zaimponować, mówi: wy tak naprawdę nie wiecie, co to jest ta wolna konkurencja, o której tak marzycie. Dla niej Zachód nie jest już mityczny, jest realny. Ona jest też bardziej dojrzała od chłopaków, bo jak wiadomo, dziewczyny dojrzewają szybciej. Na etapie liceum to wyraźnie widać.
Wszyscy twoi bohaterowie chcą z Polski wyjechać, bo tu jest, jak mówi jeden z nich – „komuna syf malaria”.
Tak, i nie chodziło tylko o problem wyboru: komunizm czy kapitalizm. Lot do Indii czy do Singapuru pozwalał zakosztować zupełnie innego świata, można było przekonać się, że są różne religie i obyczaje, poznać inne możliwości. Nagle wszystkie modele życia stawały się dostępne. Nie chodziło już o to, czy będę Polakiem w Paryżu czy w Warszawie, ale o to, że mogę być nie-Polakiem. Jeden z bohaterów fantazjuje o ślubie z muzułmańską dziewczyną. Zdarzało się, że polscy przemytnicy brali śluby z Filipinkami.
Warszawa z twojej powieści to miasto szare, biedne, brudne, zaściankowe, z miejscami jak hotel Forum, do którego podjeżdża się wartburgiem czy trabantem, by zakosztować „wielkiego świata”. Ty pamiętasz taką Warszawę?
Dużo pamiętam, ale też oglądałem w internecie wiele filmów z tamtych czasów. Wystarczy otworzyć You Tube i wpisać w wyszukiwarkę na przykład „Warszawa 1988”, by zobaczyć nagrania wideo robione prywatnymi kamerami – z warszawskich ulic, z kolejek czy z bazaru Skra, gdzie handlowało się rzeczami przywożonymi z zagranicy. Ale Warszawa jest też budowana w „Prince Polonia” w kontraście do Szczecina. Żeby docenić to, jak bardzo te miasta się zmieniły, trzeba choć trochę wiedzieć, jak źle wyglądały przed 1989 rokiem. Ja w Szczecinie się zakochałem. Jako miasto pograniczne, miejsce, z którego jest bliżej do Berlina niż do Warszawy, pozwolił mi inaczej spojrzeć na peerel. Zacząłem pisać „Prince Polonia” w pociągu ze Szczecina. Oddalenie się od Warszawy, od dominujących tutaj stereotypów, opowieści i wspomnień, spowodowało, że pomysły ułożyły mi się w głowie.
Mam wrażenie, że nieźle się bawiłeś pisząc tę książkę. Przywołałeś z niebytu takie gwiazdy muzyki, jak Sabrina, zespół Papa Dance czy Danuta Lato.
To prawda, bawiłem się świetnie. To, że ta książka jest muzyczna, wynika z tego, że przez lata pracowałem jako didżej czy jako dziennikarz muzyczny, więc świat muzyczny cały czas u mnie istniał.
Nie wierzę, że zespół Papa Dance jakoś u ciebie istniał.
Kiedy miałem 10 lat, to niestety słuchałem i Modern Talking, i Papa Dance. Potem już raczej punka, metalu… Natomiast Sabrina to było zjawisko kulturowe, dlatego chciałem opisać jej słynny koncert z 1988 roku. Pamiętam, że dziewczyna, z którą – jak to się wtedy mówiło – chodziłem w siódmej klasie, miała w pokoju plakaty półnagiej Sabriny i Samanthy Fox. Moje koleżanki wieszały sobie takie zdjęcia. Współcześnie rzecz nie do pomyślenia, żeby szanująca się dziewczyna, która ma świadomość maczystowskiej dominacji i męskiego szowinizmu, chciała mieć w pokoju tego typu plakaty. Ale pojawienie się wtedy tych seksbomb musiało być dla nastolatek opowieścią o nowych modelach kobiecości. One nie traktowały tego jak my teraz – jak sprzedawanie towarów przez seks, wykorzystywanie męskich fantazji itd. Dla nich to była jakaś oferta tożsamościowa.
Z dużym pietyzmem odtwarzasz też modę tamtych czasów: dresowa bluza z kreszu, spódnica z dekatyzowanego dżinsu, do tego getry z lajkry i adidasy za kostkę… Sama przypominam sobie własne wstydliwe kreacje, wiele zdjęć z lat 80. zniszczyłam. Ty jak się wtedy ubierałeś?
U mnie w domu raczej się nie przelewało, więc ja szedłem w sznyt punkowy. Występowałem z zespołem alternatywnym w ósmej klasie, śpiewałem w chórkach i byłem menedżerem, więc nosiłem skórzaną kurteczkę lotników kanadyjskich z drugiej wojny światowej. Ale generalnie, gdy widzę swoje zdjęcia z przełomu lat 80. i 90., to też się wstydzę. W pierwszej klasie, oprócz tego, że sprzedawałem torby z łóżka polowego, założyłem też z kolegami Klub Młodych Gentlemenów. To były szybkie przejścia, chwilę wcześniej byłem anarchistą – Che Guevara, akcje Międzymiastówki Anarchistycznej i tak dalej.
Co robiliście w Klubie Młodych Gentlemenów?
To jest dobre pytanie (śmiech). Wydaje mi się, że szukaliśmy swojego miejsca w świecie. Skoro już można być punkowcem, anarchistą, nawet monarchistą, można być kimkolwiek się chciało, to pojawił się trend powrotu do arystokratyczności. Klub Młodych Gentlemenów był jakimś poszukiwaniem formy. Generalnie spotykaliśmy się w kawiarniach i prowadziliśmy długie rozmowy. Wyglądałem wtedy dosyć śmiesznie w przydużych marynarkach po moim dziadku.
Gdzie są dzisiaj tacy ludzie jak bohaterowie „Prince Polonia”, ci dawni przemytnicy?
To są w tej chwili stateczni mężczyźni czy kobiety. Zabawne, bo z powodu mojej wystawy i książki oni zaczęli się ponownie spotykać, niedawno zrobili sobie zjazd, oglądali stare zdjęcia, wspominali tamte czasy. Trzeba pamiętać, że formalnie – z punktu widzenia prawa polskiego – oni nigdy nie popełnili przestępstwa. W świetle prawa indyjskiego przemyt magnetowidów, kryształów czy bawełny też nie był przestępstwem, łamali prawo dopiero gdy przerzucili się na złoto. Ciekawe, że wielu tych przemytników mówi to samo, co mówił Robert Brylewski, legenda sceny alternatywnej. Brylewski kiedyś mi powiedział: Max, po 1989 roku my kompletnie zgłupieliśmy, nie wiedzieliśmy, co robić, lata 90. nas wykończyły. Z przemytnikami było podobnie. Legalne zainwestowanie tych zarobionych pieniędzy w Polsce, gdzie panował dziki kapitalizm, mafia, łapówki, było naprawdę trudne. Wielu na tym poległo. Pracuję teraz nad książką o tych czasach.