
Kazik Staszewski: „Kwestia podzielenia Polski to ostatnie lata. Kiedyś rozmawialiśmy ze sobą”
Kazimierz Staszewski – rocznik 1963. Wokalista i autor tekstów, lider Kultu i wielu innych formacji muzycznych. Jedna z czołowych postaci polskiego undergroundu lat 80. Mąż (żona Anna), ojciec (synowie Kazimierz i Jan) i dziadek (wnuczki Hanna i Helena). W wywiadzie dla „Urody Życia” mówi: „Zrozumiałem, że piosenka, a tym bardziej wykrzyczany tekst, niesie za sobą o wiele większy przekaz niż słowo mówione czy pisane”.
Wika Kwiatkowska: Waszą kultową płytę „Spokojnie” nagraliście ponad 30 lat temu. Cenzura nie przeszkadzała?
Kazik Staszewski: Byliśmy już po dwóch płytach. Podczas obowiązkowych wizyt w urzędzie cenzury przepadł cały materiał pierwszej, musieliśmy wybierać z tekstów drugo- albo nawet trzeciorzędnych. Nie godziłem się na żadne ingerencje – albo teksty szły tak, jak napisałem, albo w ogóle.
Cenzorów było dwóch – ten dobry i ten zły. Zły nazywał się Witold Gawdzik, był leciwym panem i purystą językowym, zresztą autorem słynnych w PRL-u książek dla dzieci „Ortografia na wesoło” i „Gramatyka na wesoło”. Oczywiście czepiał się treści, ale czasem się rozpędzał i chciał też poprawiać ortografię czy składnię. Drugi nazywał się Wiesław Konopka i był tym dobrym. Mówił: „Musimy tak zrobić, żeby ci na górze się nie domyślili”. To była nie tyle walka z systemem, co prawdziwy Monty Python.
Na drugiej płycie po przepychankach przepuścili tekst „Wódki” pod warunkiem, że dam słuchaczom do zrozumienia, iż problem alkoholizmu dotyczy nie tylko Polski. Mocowałem się ze sobą, czy tego typu ustępstwo jest godne, czy niegodne. W końcu dałem tytuł: „Na całym świecie źle się dzieje, koledzy”.
Wybrnąłeś. A jak było ze „Spokojnie”?
Wiedzieliśmy, że przez cenzurę znowu nie przejdą nasze najlepsze, sztandarowe koncertowe piosenki, takie jak „Polska” czy „Wolność”. I postanowiliśmy stworzyć całkiem nowy materiał, muzycznie i tekstowo.
Zaniosłem te nowo napisane teksty do urzędu. I, o dziwo, była tylko jedna ingerencja, w jedno słowo. Powiedziałem do chłopaków: „Muszę to przewalczyć!”. Nastawiłem się, żeby być twardym, asertywnym młodzieńcem. Wchodzę do urzędu cenzury, Konopka z kimś rozmawia, a ja mówię: „Panie Wiesławie, jest taka sprawa – piosenka »Patrz« została zatrzymana przez jeden wyraz. Chcę, żeby było tak, jak napisałem”. „Tak chcesz? To niech tak będzie”. To był widoczny znak, że system się luzuje.
Dwa lata później cenzurę zniesiono. Już nagrywając tę płytę, byliśmy świadomi, że będzie inna niż dotychczasowe. Jeżeli dla nas nie rewolucyjna, to przełomowa. I tak się stało. To był czarodziejski, psychodeliczny czas. Tam jest i „Do Ani”, i „Arahja”…
„Moja ulica murem podzielona/ Świeci neonami prawa strona/ Lewa strona cała wygaszona/ Zza zasłony obserwuję obie strony”. O czym śpiewałeś w „Arahji” 30 lat temu, a o czym teraz?
Dla mnie to była i jest piosenka o Berlinie. Powstała podczas jednego z moich pierwszych tam pobytów. Pamiętam ten wolny przejazd pociągiem, w nocy, postój na Friedrichstrasse, spowite ciemnością miasto – Spielberg pokazał to świetnie w „Moście szpiegów”! – i nagle feerię świateł w Berlinie Zachodnim.
Wiem, że teraz narzuca się interpretacja, że to Polska jest podzielona tym murem. Dwa plemiona stoją naprzeciwko siebie, niezdolne do jakiegokolwiek porozumienia. Ale jednak dla mnie jako twórcy to zawsze będzie obraz podzielonego murem Berlina. „Arahję” gramy od 30 lat, a kwestia takiego ekstremalnego podzielenia Polski to ostatnie parę lat. Są jeszcze tacy, którzy pamiętają, że kiedyś rozmawialiśmy ze sobą.
W latach 80. świat był czarno-biały? Mroczny Berlin Wschodni i kolorowy Zachodni, zła komuna i dobry kapitalizm?
Ja tego tak nie odbierałem, dla mnie koniec lat 80. to niezwykle wybuchowo-kolorowe czasy. Jestem ulepiony z konglomeratu trzech różnych zjawisk. Raz: rebelia punkowa i szeroko pojęty anarchizm. Dwa: bardzo silny wpływ ducha rastafarianizmu. Trzy: studium biblijne u świadków Jehowy. Postrzegałem walkę komuny z podziemiem solidarnościowym jako konflikt w ramach tego samego babilońskiego systemu, poza którym stałem. Pamiętam, jak w angielskiej gazecie przy zdjęciu Margaret Thatcher zobaczyłem tytuł: „Let Her Eat Valium” [niech weźmie valium – red.]. I ja się z tym zgadzałem. Była wtedy dla mnie tą samą twarzą Babilonu – teraz uważam Thatcher za najlepszego premiera, jakiego miała Anglia w XX wieku. Jak tutaj Wałęsa czy Jaruzelski.
My, podziemna scena muzyczna, wcale nie obalaliśmy z Solidarnością systemu socjalistycznego. To szło osobnymi torami. Dla Solidarności graliśmy za mocno. I byliśmy za mało polityczni.
„Niejeden z nas idzie do siebie/ Niejeden z nas chce być w niebie (…)/ Niejeden z nas nie chce być nikim/ Niejeden z nas jest grzesznikiem”. To rodzaj oskarżenia ludzi o konformizm?
Raczej obrony ludzkich słabości. Rzadko kiedy oskarżałem czy potępiałem. Nawet w najgorszych sytuacjach staram się znaleźć okoliczności łagodzące. Każdy z nas jest słaby. I każdy jest grzesznikiem.
To, co pisałeś kiedyś, jest spójne z twoją obecną wizją świata?
Wydaje mi się, że jest. Właściwie z niczego się nie wycofuję. Nawet jeżeli robiłem coś słabego, to zawsze byłem ja, tylko w gorszej formie. Chociaż oczywiście o pewnych sprawach myślę teraz inaczej. Takie piosenki jak „Przebudźcie się” czy „Czterej jeźdźcy” to jeszcze reminiscencja moich studiów ze świadkami Jehowy.
Ostatecznie świadkiem nie zostałeś.
Czułem, że wymaga się ode mnie, bym rzucił muzykę, a ja zbyt ją kochałem. To był o tyle paradoks, że świadkowie Jehowy są bardzo pragmatycznym wyznaniem. Gdybym się wtedy utrzymywał z grania, to proszę bardzo. W USA świadkami Jehowy byli m.in. Michael Jackson i Prince, który podobno głosił Słowo Boże w asyście ochroniarzy. Ale ponieważ zajmowałem się muzyką w czasie wolnym od studiów, to zabierała czas, w którym należało głosić Słowo.
Mimo wszystko chciałem udowodnić, że moje poglądy nie zniknęły z dnia na dzień, że będę jak piorun ze sceny. Dlatego napisałem sporo mocno zaangażowanych tekstów. A i po latach, mimo mojej prywatnej utraty wiary, nadal uważam świadków Jehowy za całkiem przyzwoite wyznanie.
Chciałeś zmieniać świat?
Wstrząsnąć słuchaczem i zmusić go, by zobaczył to, co widzę i w co wierzę. To się za mną jakiś czas ciągnęło. Ale na „Spokojnie” już zaczęło być w mojej głowie spokojniej.
Należysz do pokolenia muzyków rockowych, którzy mieli ogromny wpływ na kształtowanie światopoglądu i wrażliwości kolejnych generacji. Wy byliście wyjątkowi czy czasy?
Jedno nałożyło się na drugie. I wyjątkowość czasu, i nasza stworzyły pewne szersze zjawisko socjologiczne. Dzisiaj zresztą pewnie nie przebilibyśmy się z takim warsztatem muzycznym, bo teraz młode kapele na dzień dobry grają lepiej niż my w tamtych latach. Chociaż oczywiście było w nas to „coś”.
Robert Brylewski, którego niedawno pożegnałeś, starszy kolega ze szkoły, był dla ciebie wzorem?
Najważniejszym! Bez cienia wątpliwości. Muzycznie i nie tylko. Chodziliśmy do tego samego liceum. Był dwa lata starszy, ale ponieważ powtarzał pierwszą klasę, a ja poszedłem do szkoły rok wcześniej, znaleźliśmy się w równoległych klasach. Ja w biologiczno-chemicznej z angielskim, on w humanistycznej z francuskim. Ale mieliśmy wspólne zajęcia – łacinę. Siedzieliśmy w jednej ławce. On chyba jeszcze nie wiedział, że zostanie gitarzystą i wokalistą, a ja nie wiedziałem, że to będzie przez wiele lat mój konkretny idol numer jeden na ziemi polskiej. Wzór. Pamiętam, jak zobaczyłem go w szkole, od razu zrozumiałem, że to punkowiec. Pierwszy, jakiego widziałem.
Jak wyglądał?
Fajnie! Marynarka, trampki, spodnie rurki z dziurami, ufarbowane postawione włosy i agrafki. Jak na wczesnych zdjęciach Sex Pistols. Wkrótce potem stworzył Kryzys. Obserwowałem go od tej ławki na łacinie i do pewnego momentu byłem pod ogromnym wrażeniem wszystkiego, do czego się wziął. Brygada Kryzys, Izrael, Armia… Nawet nie myślałem o tym, żeby wyjść z propozycją współpracy – nie miałem odwagi.
Gdyby on mnie poprosił, to bym chyba zemdlał. Podziwiałem go, ale żyliśmy równolegle, nie było między nami bliższej relacji. Kiedy się dowiedziałem, że leży w śpiączce, do końca wierzyłem, że się wybudzi.
Wpłynął na to, że w ogóle zająłeś się muzyką?
Punk rock na to wpłynął. Ale w formie anegdoty: niejaki Robert Schmidt, kolega jeszcze z podstawówki, rywalizował z Brylewskim o dziewczynę. I wymyślił sobie: „Aha, skoro ona jest z nim, bo on gra w zespole, to ja też założę zespół i ona do mnie wróci”. Namówił mnie, żebyśmy założyli Poland. To był mój pierwszy zespół.
I znowu – tydzień przed premierowymi koncertami w Teatrze Stara Prochownia wylądowałem w szpitalu z mononukleozą. Nie mogliśmy pozwolić, żeby przepadł nasz pierwszy prawdziwy koncert! Nawet moja mama przyszła prosić doktora, żeby mnie wypuścił na te dwa wieczory, na co usłyszała: „Czy pani zwariowała? Syn nie może wyjść na scenę, przecież może mu się coś stać!”. Więc chłopaki poprosili Bryla o pomoc, on nauczył się w jeden dzień wszystkich piosenek i pierwszy koncert zespołu Poland był z nim i na wokalu, i na gitarze. W „Młodych warszawiakach” do dziś jest grana solówka, którą wtedy wymyślił!
30 lat temu miałeś 25 lat, kochałeś brytyjski punk i kontestowałeś rzeczywistość. Teraz mieszkasz na luksusowym osiedlu, obok Dody i Okrasy, i odpoczywasz na Teneryfie – jak zamożny Brytyjczyk. Punk is dead? Luksus i dobrobyt nie psują artysty?
To, czy psują artystę, nie mnie oceniać. Natomiast uważam, że to jest komfortowa sytuacja, kiedy nie muszę się parać innymi zajęciami, by się utrzymać.
Muzyka nie musi być hobby?
Komfortem jest to, kiedy hobby jest tożsame z pracą. Bo wtedy twórcę, artystę stać na kreatywność. Nie uważam, że sukces komercyjny stoi w sprzeczności z wysoką wartością artystyczną i ze szczerością.
Ale sam śpiewałeś…
Że tylko wiarygodny jest artysta głodny? Tak, ale muzyk to przecież zawód! W Stanach zarobki i wartość artystyczna jakoś nie stoją w sprzeczności, a u nas chwalenie się tym, że się dobrze sprzedał koncert, jest szeroko pojętą ujmą. To się bierze z tego, co po niemiecku określa się Schadenfreude, czyli radość z cudzego nieszczęścia. Może to zabrzmi smutno, ale wolimy, jak się kuzynowi nie powiedzie, niż jak się powiedzie. Wolimy mu pomóc, jeżeli się poślizgnie, niż cieszyć się z jego sukcesu.
Odczuwasz cudzą zawiść?
Pewnie. Przecież ta Teneryfa wielu stoi ością w gardle. Urasta do rozmiarów pałacu, a to jest 42-metrowy apartament z jedną sypialnią.
A „wszyscy artyści to prostytutki”? Naprawdę tak uważasz?
Tak. Dlatego że prostytutka i artysta są po to, by uprzyjemnić klientowi jego czas.
Za pieniądze.
Tak. I już. Przy czym proszę, żeby nie zabrzmiało to jako forma potępienia zawodu prostytutki czy tym bardziej artysty. Po prostu robimy to samo i za to samo. Tyle że są tanie prostytutki i takie, które biorą 10 tysięcy dolarów za noc. I to one, a nie klient decydują, co będą robić. I ja się czuję taką prostytutką.
Luksusową?
Bardzo. Która sama decyduje, co chce klientowi dać.
Co chcesz dawać: rozrywkę, refleksję, wstrząs?
To się wszystko mieści w słowie rozrywka. Jej definicji jest tyle, ilu ludzi. Rozrywką nazywam dobre spędzanie czasu, spełnianie potrzeb drugiego rzędu po tym, jak już się najemy, wyśpimy i zarobimy. Jeden może czytać „Ulissesa”, a inny wypić piwo i poskakać na koncercie Kultu albo innego zespołu.
Pamiętasz, jak w Sopocie w 1992 roku śpiewałeś: „Wałęsa, oddaj moje sto milionów”? Wybuchł skandal, niemal polityczny. Czy teraz taka prowokacja byłaby możliwa?
Nie wiem, czy byłaby możliwa – chociażby ze względu na technologię. Kiedyś byłem w TVN, to był wywiad na żywo. Nagle kątem oka widzę, że to nie leci na żywo, tylko z jakimś pięciosekundowym opóźnieniem. Więc gdyby do jakiegoś skandalu miało dojść, to pewnie by to wyłączyli. To faktycznie był skandal – zagraliśmy w sobotę, a w poniedziałek Wałęsa udzielił specjalnego wywiadu, żeby się ustosunkować do tekstu. Pierwszy raz w historii Polski piosenka wywołała taką reakcję.
Kompromisy – jak do nich podchodzisz?
W sztuce nie ma kompromisów. Ani demokracji. W Kulcie jej nie ma i świetnie funkcjonuje.
Kazik Staszewski – monarcha oświecony
Jesteś królem w zespole?
Monarchą oświeconym. W sztuce masz jakąś wizję albo nie. I jeśli musisz ją naginać do wizji drugiej osoby, to ta twoja ubożeje. Więc albo jest jego, albo twoja.
W związku też jesteś bezkompromisowy?
Tu niekoniecznie. Jesteśmy z Anią razem od 1984 roku – życie dwojga ludzi przez tak długi czas jest nieustającym pasmem kompromisów. Z tym że mam nieodparte wrażenie, że ostatnimi czasy coraz bardziej to ja jestem skłonny do ustępowania w spornych kwestiach (śmiech). Bywa piekło, niebo, są upadki, wzloty. Wszystko. 34. sezon i cały czas coś się dzieje.
Napisałeś dla Ani jedną z piękniejszych polskich piosenek miłosnych. Wciąż jesteście siebie ciekawi?
Po prostu nie wyobrażam sobie życia bez Ani. Myśmy się właściwie stali jednym. Z tym że czasami to zszycie aż się szarpie i pęka, to normalna rzecz. Nie wierzę, by ktoś mógł przeżyć 50 lat razem w nieustającej idylli.
Czym jest dla ciebie wolność?
Możliwością decydowania w każdej chwili o sobie samym.
I czujesz się wolny?
Nie. Nikt nie jest wolny. Ale to dobrze – gdyby wszyscy byli wolni, to by się mogło źle skończyć. Musimy uświadamiać sobie pewną konieczność związaną z bytem. Bo wolni moglibyśmy być tylko na jakiejś bezludnej wyspie.
Lubisz podróże?
Tak, ale wszędzie czuję się obco. Nawet w Hiszpanii, na Teneryfie, gdzie od kilkunastu lat mamy swoją przystań, znamy miejsca, ludzi, cały czas mam wrażenie, jakbym w gości przyjeżdżał. Chodzi o emocje: kiedy premier Hiszpanii wygaduje bzdury, to mnie to jakoś nie denerwuje. A tu mnie denerwuje. To znaczy, że przynależę tutaj, a nie tam.
Do tego plemienia?
Bardziej do etosu kulturowego, bo plemiona mamy teraz dwa.
Twoje wnuczki mówią do ciebie po imieniu czy „dziadku”?
Dziadku! Liberalizm ma swoje granice (śmiech).
Rozpieszczasz je czy wychowujesz?
Rozpieszczam, jestem przecież dziadkiem! Różnica pomiędzy byciem rodzicem a dziadkiem czy babcią jest taka, że już nie mamy obowiązków, a odpowiedzialność jest krótkoczasowa. Rozpieszczamy wnuczki, kiedy do nas przychodzą, i jest zajebiście, a potem wychodzą, i znowu jest zajebiście.
Dziewczynki słuchają już Kultu?
Starsza, Hania, mniej. Ale młodsza, Helena, ma jakąś totalną na mnie zakrętkę.
Czujesz się jeszcze buntownikiem?
Nigdy nim nie byłem!
Przecież punk był rodzajem buntu przeciwko rzeczywistości?
Nie, raczej manifestacją artystyczno-kulturalną. Należały do niej rebelianckie teksty, dekonstruujące i negujące system. To była swego rodzaju prowokacja. Kiedy pierwszy raz usłyszałem „London Calling” The Clash, zrozumiałem, że piosenka, a tym bardziej wykrzyczany tekst, jak w estetyce punkowej, niesie za sobą o wiele większy przekaz niż słowo mówione czy pisane. Taka negatywna narracja quasi-reporterska, ale bez prowadzenia tłumów na Bastylię.
Rozmowa z Kazikiem Staszewskim ukazała się w „Urodzie Życia” 8/2018