
Kayah o aborcji: „To nasze prawo, a nie fanaberia”. Mery Spolsky: „Nie chcę stąd wyjeżdżać”
Swoją piosenką „Królestwo Kobiet” rozbiły bank – kobiety pokochały ją od pierwszego usłyszenia, do tego „Królestwo…” wyszło na ulicę i stało się jednym z hymnów strajkujących Polek.
Sylwia Niemczyk: Chodzicie na protesty kobiet?
Mery Spolsky: Oczywiście. Jesienią nawet jednego dnia byłyśmy razem.
Kayah: Wychodzę z założenia: nic o nas bez nas. 100 lat temu nasze prababki wywalczyły prawa obywatelskie, nie po to, byśmy dziś pozwalały je sobie odbierać. Wierzę, że kreujemy swoją rzeczywistość. Mamy na nią wpływ na znacznie subtelniejszych poziomach niż ulica. Kiedy jednak patriarchat przekracza granice i nie jest skłonny do dialogu, trzeba się przenieść na czynne protesty. Przekraczaniem granic nie tylko nazywam odbieranie nam praw, ale tę pogardę wobec kobiet, którą każda z nas odczuwa od dłuższego czasu. Niewiarygodne, że w XXI wieku wciąż musimy udowadniać swoją wartość, walczyć o równe wynagrodzenie. Jak to się mówi, kobieta musi być dwa razy lepsza niż mężczyzna, żeby była uznana za w połowie tak dobrą, jak on. Chcę przeżyć życie dobrze, wykorzystać potencjał, a moim potencjałem jest też mój głośny głos, bo jestem osobą publiczną, zatem zamierzam go wykorzystać w obronie wartości, w które wierzę. Kiedy zarzucają mi, że jestem artystką i powinnam otwierać usta tylko w piosence, oponuję. Jestem obywatelką z pełnym prawem zarówno do wyrażania sprzeciwu, jak i akceptu, do godnego życia w swoim kraju. Przede wszystkim jestem Polką.
MS: Według mnie to, co możemy zrobić najlepszego, to się angażować. Wiadomo, że jedną piosenką czy postem nie zmieni się tego świata, ale się przynajmniej dołoży małą cegiełkę.
K: Zgadzam się w pełni! Jest takie zdanie, że jedenaste przykazanie powinno brzmieć: „Nie bądźcie obojętni”, bo jeśli obojętnie przyglądamy się złu czy krzywdzie, to przykładamy rękę do tego zła i krzywdy. Jesteśmy za to odpowiedzialni na równi z oprawcą.
Czytaj także: Magda Umer: „Gdyby jakaś kobieta zapytała mnie, czy ma urodzić śmiertelnie chore dziecko, nie umiałabym jej odpowiedzieć”
Pamiętam, jak w swojej pierwszej ciąży nuciłam do brzucha twoje: „Córeczko, wolałabym, żebyś była chłopcem”.
K: Dzisiaj już bym tak nie zaśpiewała. Dojrzałam. Świat nie jest czarno-biały. Ale wciąż jestem dumna z tamtej piosenki: to był 1988 rok, byłam smarkulą nieświadomą prawie niczego, a podjęłam temat, który towarzyszy mi do dzisiaj. Wbrew temu, co czasem słyszę od nieżyczliwych, nie jest to wcale temat walki płci, ale niezależności, podmiotowości i solidarności kobiet. Po „Córeczko” były „Supermenka” i „Testosteron”, a teraz duety: „Ramię w ramię” z Viki Gabor i „Królestwo Kobiet” z Mery. Bo darzę kobiety siostrzanym uczuciem.
Sama słyszałam, jak „Królestwo…” rozbrzmiewało na jesiennych manifestacjach.
K: I dla mnie, i myślę, że też dla Marysi to było bardzo ciekawe doświadczenie. Piosenkę zrobiłyśmy na potrzeby promocji serialu o tym samym tytule – miała oczywiście pokazywać, że kobiety, gdy mogą na siebie liczyć, to mają moc. Pierwotnie miała być zabawą, ale nasze przekonania sprawiły, że nabrała mocy manifestu. Miesiąc po premierze zyskała zupełnie inny wydźwięk! Zaczęła żyć własnym życiem i rzeczywiście z utworu o kobiecej sile stała się protest songiem. Dziewczyny pisały wersy z „Królestwa Kobiet” na kartonach, unosiły nad głowę:
„Nam niepotrzebny żaden król /
bo i tak jesteśmy cool/
moje motto: być na złoto/
i nie dawać się idiotom”.
Dla mnie osobiście to był zaszczyt. Mery, która napisała prawie całą piosenkę, ma pełne prawo, by pękać z dumy.
MS: Była duma, ale i wielkie wzruszenie. Widziałam, że „Królestwo Kobiet” dawało dziewczynom siłę do walki o swoje prawa. Zawsze miałam naturę wojowniczki: jak coś myślę i czuję, to mówię o tym głośno.
Kayah: Artyści powinni głośno mówić to, co myślą
Tak jak to było na ostatnim festiwalu w Opolu, gdzie wsparłaś społeczność LGBT+. Powiedziałaś przed występem: „Miłość zasługuje na równość i nieważne, czy dziewczyna z dziewczyną, czy chłopak z chłopakiem, chłopak z dziewczyną”.
MS: Wsparłam miłość, do której każdy ma prawo. Poprosiłam, żebyśmy wszyscy się szanowali nawzajem. Dla mnie to było ważne, aby zrobić to na scenie w Opolu, bo mam do niej sentyment. Debiutowałam na niej pięć lat temu, poza tym w moim domu panował kult Opola, tata w latach 90. grał tam w orkiestrze. Chciałam właśnie tam powiedzieć, co myślę o tym, co dzieje się w naszym kraju. Moje słowa o miłości i szacunku to nie był spontaniczny wyskok. Tylko z tego powodu zgodziłam się tam wystąpić. Dostałam potem setki wiadomości z podziękowaniami.
K: Artyści powinni głośno i odważnie mówić, co myślą, bo mają szansę zmieniać realnie myślenie wielu innych ludzi. Inspirować. Nawet jeśli narażą się na ostracyzm. W ubiegłym roku w lecie zaproszono mnie na Telewizyjny Festiwal Weselnych Przebojów. Zupełnie nie moja poetyka, ale pomyślałam, że mogę ten występ przekuć w coś pożytecznego. To był sierpień, czas strasznych ataków na osoby LGBTQ, więc postanowiłam zabrać głos. Wymyśliłam sobie kostium: połowa to była suknia panny młodej, druga – strój pana młodego. Nie mogłam tylko nigdzie znaleźć tęczowej poszetki, ale włożyłam do kieszonki skarpetkę w tęczowe paski i też było dobrze! (śmiech) I po piosence – oczywiście „Prawy do lewego” – powiedziałam, że mam nadzieję, że przyjdą takie czasy, kiedy wszyscy, którzy się kochają, będą mogli bawić się na swoim weselu. Nic wielkiego, żadne bohaterstwo, ale bardzo się cieszyłam, że to powiedziałam, że skorzystałam z okazji. A wracając do występu Mery w Opolu: uważam, że to była bardzo ważna rzecz. Ja to jestem stara wyga, ludzie od lat wiedzą, co myślę, ale Mery to głos młodego pokolenia.
W ostatnich protestach nie chodzi tylko o kobiecą solidarność czy prawa LGBTQ, ale głównie o dostęp do legalnej aborcji. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?
K: Dostęp do legalnej i bezpiecznej aborcji jest naszym prawem. Cywilizacyjnym. Prawem, a nie fanaberią. Odpowiedzialność za poczęcie leży po obu stronach, a to kobieta, jak widać, ponosi większość konsekwencji. To nigdy nie jest łatwa decyzja, to nie jest pójście na bal. Nie zgadzam się na to krzywdzące myślenie, że kobiety, które protestują przeciwko ograniczeniu prawa do legalnej aborcji, to latawice, które będą usuwać ciążę na klaśnięcie w dłonie, bo mają plany na wakacje. To dla wielu kobiet traumatyczne doświadczenie, kładące się długim cieniem na reszcie życia. Tak, jak tragiczna jest często rzeczywistość rodzin z niepełnosprawnymi dziećmi, których nie chroni państwo.
To osobny temat, ale bardzo bolesny. Zakazując aborcji, wcale nie zmniejszymy liczby. Spowodujemy, że zabiegi zejdą do podziemia, narażając życie wielu kobiet, stworzy się nietransparentny czarny rynek. Niektórzy zapomnieli, że w protestach Strajku Kobiet nie chodzi o to, żeby wykrzyczeć wulgaryzmy, ale o ból, cierpienie, to było wołanie o godność wielu kobiet. Mam 53 lata, więc problem dostępności aborcji mnie osobiście raczej nie dotyczy, natomiast cały czas dotyczy mnie przyszłość kobiet i przyszłość tego kraju. Chciałabym, żeby to był kraj, w którym się dyskutuje i znajduje wspólnie rozwiązania. A nie eskaluje konflikty. Szczególnie w tak niestabilnym i dziwnym momencie.
MS: Ja w przeciwieństwie do Kasi, czuję, że protestuję nie tylko w imieniu innych kobiet, ale też jak najbardziej w swojej sprawie. To mnie bardzo dotyczy. Nie wyszłam na ulicę dlatego, że „coś się działo” i można było sobie fajne zdjęcie wrzucić na Instagram. Wyszłam, bo poczułam nie tylko zdenerwowanie, ale też duży niepokój. Chciałabym mieć prawo wolnego wyboru i odczuwam strach przed tym, że się nam tę wolność odbiera.
K: Wydaje mi się, że cała kobieca złość jest wynikiem wielu czynników. To ograniczone zaufanie do działań rządu, Trybunału Konstytucyjnego, jego praworządności i prawomocy, ale i faktu, że decydują za nas mężczyźni i Kościół. Który powinien być osobistym wyborem, a nie nałożonym jarzmem. To się kłóci z samą koncepcją wiary, sacrum korespondującym z sumieniem każdego z nas. Jestem za państwem świeckim. Czas zaprzestać używania religii w celach politycznych, zaprzestać działań szowinistycznych i dyskryminujących. To prowadzi do wielkiego kryzysu Kościoła.
Czytaj także: Ola Petrus: „Jestem niepełnosprawna i jestem za aborcją. Moja mama miała wybór”
Określacie się jako feministki?
K: Wiele lat temu zostałam o to zapytana i pamiętam swoją odpowiedź: „Nie jestem, ale wspieram”. Dzisiaj, gdybym tak odpowiedziała, straciłabym szacunek do siebie. Wtedy nie rozumiałam do końca, co to słowo znaczy. Być feministką to mieć wizję siebie, stawiać granice, umieć być niezależną i świadomą praw.
Wiele lat temu przerosło mnie zjawisko, z jakim się zetknęłam – z fanatycznym, radykalnym odłamem feminizmu, który wtedy mnie przeraził, bo był wykluczający nie tylko dla drugiej płci, ale też dla kobiet, które myślą trochę inaczej, mniej skrajnie. Dziś rozumiem, że prawa kobiet to nie jest płaszczyzna na kompromisy. „Mężczyznom ich prawa – nic więcej. Kobietom ich prawa – nic mniej”. Zresztą świadomi, współcześni mężczyźni są feministami. Ale z drugiej strony szowinistyczny tekst: „Miejsce kobiety jest w kuchni” nie jest w stanie odebrać mi przyjemności pichcenia dla ukochanego mężczyzny, kiedy mam na to ochotę. Ale podkreślam: to są moje wybory, a nie za ciasne buty tradycji czy przekonań rodem z ciemnogrodu.
MS: Od zawsze myślałam o sobie jako o feministce, ale wiem, że to słowo ma nawet wśród kobiet różne definicje. Kiedyś, wiele lat temu, śpiewałam na jakiejś imprezie feministycznej i czułam, że nie do końca byłam tam akceptowana. Na pewno niektórym dziewczynom nie podobało się to, że noszę trochę większy dekolt, że eksponuję swoją kobiecość. A ja jestem jak najbardziej feministką, tyle że na swoją modłę. Słychać to w moich piosenkach, w których podkreślam, że „każda dziewczyna ma wierzyć w siebie”.
K: Wiesz, dużo zależy też od kontekstu, sytuacji. Gdybyś teraz, kiedy w moim kraju wrze, zapytała mnie, czy jestem Polką, to bez wahania odpowiem, że oczywiście, tak, w stu procentach. Ale gdybyś zapytała mnie o to niecały rok temu, kiedy wszyscy patrzyliśmy ze zgrozą, jak płonie Australia, to bym odpowiedziała, że przede wszystkim jestem człowiekiem żyjącym na Ziemi.
Kayah: „Kocham Polskę i przez to śpię niespokojnie”
Doradziłabyś Mery: „Wyjeżdżaj do Londynu, rób tam karierę?”.
K: Doradziłabym, żeby nie bała się robić tego, o czym marzy. Nie ma nic gorszego, niż nie skosztować najsłodszych owoców, tylko dlatego, że nie miało się odwagi potrząsnąć drzewem. I tak, oczywiście, że powiem, żeby jeździła po świecie. Ale bardzo, bardzo bym nie chciała być zmuszona do powiedzenia: „Dobrze ci radzę, wyjedź na stałe” to dla mnie równoważne z banicją i stratą, nawet jeśli życie zaowocuje dużą światową przygodą.
W każdej kwestii powinniśmy mieć wybór. Podróżuję, jestem głodna przygód, ale nie uciekam z własnego kraju, bo nie da się w nim już żyć. Miałam wiele razy okazję, by ułożyć sobie życie za granicą. Ale chyba jestem lokalną patriotką. Kocham Warszawę, myślę o niej z ogromną czułością. I tak samo myślę o Polsce. I ta miłość sprawia, że śpię niespokojnie, że czuję lęk, patrząc na mojego syna, na Mery, innych młodych ludzi. W jakim kraju oni będą wychowywać swoje dzieci? Chciałabym bardzo, żeby to był kraj bezpieczny, mądry i oparty na szacunku do innych.
Zastanawiam się nad słowem tolerancja. Jest niewystarczające. Tolerancja to zgoda na istnienie innych koncepcji, ale brak asymilacji. Akceptacja jest właściwsza, bo w moim mniemaniu zakłada współpracę i współistnienie na równych warunkach. Nie znoszę idei nacjonalizmu. Nacjonalizm i patriotyzm to są zupełnie inne rzeczy. Patriotyzmem nie jest chuligański pochód 11 listopada, bicie rodaków, wandalizm. Moim patriotyzmem jest godne reprezentowanie mojego kraju za granicą, dbanie o porządek w lesie i o przyszłe pokolenia. To interesowanie się polityką i aktywność obywatelska. To dobre słowo dla sąsiada.
Mery, a co ty na to? Myślisz czasem o tym, by wyjechać, spróbować gdzieś indziej? Czy tak jak Kayah myślisz: banicja?
MS: Dużo znaków na niebie świadczyło o tym, że wyjadę. Kończyłam szkołę niemieckojęzyczną z maturą niemiecką, potem poszłam na amerykanistykę, mnóstwo moich znajomych mieszka teraz w Berlinie, w Londynie. Ale ja cały czas czułam, że chcę być tutaj. Nie jestem patriotką w tradycyjnym sensie, ale jestem stąd, chcę tutaj mieszkać, pisać po polsku, śpiewać o polskich sprawach. Zobaczymy, co powiem za kilka lat, ale na razie jest właśnie tak.
K: Dla mnie to wspaniałe, że dzisiaj młodzi artyści mogą być obywatelami świata. Pochodzę z takiego pokolenia, które jeszcze nie miało paszportów. Chcąc odwiedzić mojego ojca w Wiedniu, musiałam pisać podania – i wiele razy w odpowiedzi dostawałam odmowy. A kiedy wreszcie dostałam paszport, to te moje pierwsze wyjazdy były okupione wielkimi kompleksami. Pakowałam do walizki najlepsze ciuchy, jakie miałam, a okazywało się, że i tak wyglądam jak uboga krewna. Przy pewnych siebie, świetnie ubranych, modnie umalowanych dziewczynach czułam się jak gąska z prowincji. Oczywiście było to subiektywne, lecz bardzo bolesne.
Tata nie był zbyt hojny, dostawałam od niego jakieś szylingi na drobne wydatki, oczywiście wszystko przeznaczałam na prezenty dla rodziny w Polsce. Na niewiele było mnie stać, a nie chciałam żadnej z ciotek pominąć, w kraju rarytasem były rajstopy, więc pamiętam, jak w supermarkecie szukałam w koszu tych najtańszych, podczas gdy co chwila z głośnika padało jakieś wezwanie kasjerki do kasy, ale po niemiecku, którego wtedy nie znałam. I pamiętam, że co wyciągałam ręce po te rajstopy, to momentalnie je cofałam, bo byłam przekonana, że w głośnikach mówią o mnie: „Uwaga, uwaga, tam stoi Polka i na pewno chce ukraść rajstopy!”.
Bardzo długo mi zajęło, zanim poczułam się pełnowartościową i pełnoprawną Europejką. Nie chciałabym, żeby mi ktoś to poczucie zabrał, dlatego z przerażeniem patrzę na niefrasobliwość pewnych wypowiedzi m.in. w Parlamencie Europejskim. Oczywiście żadne takie działanie nie jest w stanie wpłynąć na moją tożsamość, ale może nas wszystkich cofnąć do mrocznych czasów, które jako urodzona w końcu lat 60. dobrze pamiętam.
(…)
Cały wywiad z Kayah i Mery Spolsky znajdziecie w „Urodzie Życia” 1/2021