
Jude Law: „Żyjemy w epoce krótkich emocji. Cieszymy się przez chwilę, smucimy niewiele dłużej”
Dokładnie 20 lat temu dostał pierwszą nominację do Oscara za rewelacyjną rolę w filmie „Utalentowany pan Ripley”. Od tamtej pory nieprzerwanie nas zachwyca. Wcielał się w przeciwnika króla Artura – Vortigerna, doktora Watsona, rosyjskiego snajpera, a nawet papieża. Teraz Jude’a Law możemy podziwiać w dwóch przejmujących kreacjach. W serialu HBO „Dzień trzeci” jest zrozpaczonym ojcem, który stracił dziecko. W dramacie „Gniazdo” (w kinach od 9 października) gra zaś biznesmena, który konfrontuje się z małżeńskim kryzysem. Teoretycznie te postaci wszystko dzieli. Ale mają punkt wspólny: Jude’a Law, który w obu produkcjach daje prawdziwy popis!
Artur Zaborski: W „Dniu trzecim” twój bohater trafia na wyspę u wybrzeży Wielkiej Brytanii, gdzie żyje odizolowana od świata społeczność. Serial dostarcza wielu ciekawych tropów interpretacyjnych – można pomyśleć, że mieszkańcy to banici albo naród wybrany. Jak ty na nich patrzysz?
Jude Law: Niejednoznaczność tego wątku wydała mi się w scenariuszu najciekawsza. Jeszcze w latach 60. popularne komuny przyciągały ludzi hasłami wolności, niezależności, propozycją życia na własnych warunkach. W Stanach Zjednoczonych furorę robiły farmy, na których ludzie uprawiali ziemię i hodowali zwierzęta, by żyć z dala od kapitalistycznego społeczeństwa. Zaledwie pół wieku później jesteśmy już w zupełnie innym miejscu jako cywilizacja. Dzisiaj termin „życie w izolacji” wydaje się oksymoronem. Z jednej strony coraz częściej chcemy uciec w głuszę przed przebodźcowaniem – wybieramy więc te miejsca, gdzie otacza nas natura, a na horyzoncie nie maluje się nawet pojedyncza chałupa. Z drugiej strony – nawet w takich miejscach trudno poczuć, że jest się odciętym od świata.
Dlaczego?
Co z tego, że trafimy do domku w głębi lasu, jeśli mamy telefon albo tablet? Technologia sprawia, że zagłębiamy się w życiu społecznym na taką samą skalę, jak w każdym innym miejscu. Trudno sobie wyobrazić komunę na modłę tych z ubiegłego wieku właśnie ze względu na kompletną zmianę sposobu podtrzymywania relacji. Dzięki mediom społecznościowym mamy wrażenie, że cały czas jesteśmy na bieżąco z tym, co dzieje się u naszych przyjaciół i znajomych. A gdy idziemy do sklepu, robimy zdjęcia produktom, które mamy kupić dla kogoś, by upewnić się, czy na pewno o te chodzi. Współczesne możliwości technologiczne uniemożliwiają ucieczkę od świata, ale wcale nie przeszkadzają nam czuć się bardzo samotnie.
W dodatku bardzo nam unifikują świat, wszystko staje się do siebie coraz bardziej podobne.
Świetnie pokazuje to film „Gniazdo”, w którym zagrałem rolę brytyjskiego biznesmena. Akcja rozgrywa się w latach 80. Bohater decyduje się na powrót ze Stanów Zjednoczonych do rodzinnej Wielkiej Brytanii, dokąd zabiera ze sobą żonę. Wtedy taka przeprowadzka oznaczała ogromną zmianę. Reżyser Sean Durkin opowiadał nam na planie, że w dzieciństwie, przypadającym na tamte lata, sam przenosił się kilkakrotnie między Nowym Jorkiem a Londynem. Jego brytyjscy kumple byli zupełnie inni niż ci amerykańscy – mieli inne zainteresowania, co brało się też z dostępu chociażby do kultury. Na Wyspach radio grało jednak inną muzykę, a telewizja emitowała inne seriale niż w Wielkim Jabłku, Brytyjczycy oddawali się piłce nożnej, Amerykanie – baseballowi i rugby, my jedliśmy rybę i frytki, oni burgery.
Dziś różnice są mniejsze?
Praca na planie w rodzinnej Wielkiej Brytanii nie różni się bardzo od pracy przy filmie w Stanach. Nie chodzi tylko o rzeczywistość planu filmowego, ale głównie o to, co dzieje się poza nim. Zglobalizowany rynek przekłada się na rodzaj posiłków, które serwuje catering, pracownicy planu na obu kontynentach ubierają się w takie same ciuchy i podśpiewują te same piosenki.
Wszyscy mamy takie same telefony, na których zainstalowaliśmy identyczne aplikacje. Gdyby nie krajobraz czy charakterystyczne budynki za oknem, naprawdę trudno byłoby się połapać, gdzie właściwie jesteśmy.
To dlatego tak często uciekasz przed współczesnością do filmów, których akcja osadzona jest w przeszłości?
„Gniazdo”, „Wróg u bram”, „Sherlock Holmes”, „Król Artur” czy „Utalentowany pan Ripley” pozwoliły mi skonfrontować się z życiem w zupełnie innej rzeczywistości. Nie powiedziałbym, że uciekam przed teraźniejszością, bo ją lubię. Ale jako że w niej żyję, znam ją dość dobrze. Ciekawsze wydaje mi się poznawanie postaci, które pozwalają odpowiedzieć sobie na pytanie, co bym zrobił na ich miejscu, gdybym nie miał tych możliwości, które daje mi współczesny świat. Bo przecież mimo upływu wieków nie zmieniła się natura człowieka, więc potrzeby czy troski mamy wciąż takie same. „Dzień trzeci” też o tym mówi, bo przecież Sam pragnie tego samego, co mieszkańcy wyspy: spokoju.
Zgadzasz się z nim, że spokój jest najważniejszy?
Mam refleksyjny charakter, dlatego to, co dzieje się dziś na świecie, nie napawa mnie optymizmem. Jednocześnie wiem, że złe myśli przed niczym nas nie ocalą, więc staram się robić swoje i nie wybiegać myślami w przyszłość.
Sam jest podobny: jemu chodzi nie tyle o odcięcie się od świata, ile raczej o przedefiniowanie relacji społecznych. W miejscu, do którego trafia, obserwuje, jak ludzie się wspierają. Rozmawiają o swoim bólu i wspólnymi siłami próbują tę emocję przekuć w inną. Wypracowali szereg rytuałów, które im to umożliwiają. Na wyspie Sam przestaje czuć się samotny. Dostrzega wartość grupy, której członkowie dają sobie nawzajem wsparcie, zamiast rywalizować ze sobą i się zwalczać.
Sam trafia na wyspę pogrążony w żałobie. Na ekranie wchodzisz w tę emocję w pełni – masz nieobecny wzrok, snujesz się, jakby uleciało z ciebie życie. Jak się osiąga taki stan?
Wywodzę się z teatru, którego najważniejszą częścią są próby. Wielokrotnie czyta się tekst, analizuje go, rozkłada na czynniki pierwsze i na tej podstawie szuka motywacji bohatera i sposobu, w jaki funkcjonuje ze swoim psychologicznym bagażem.
W stacji HBO mają to do siebie, że nie interesują ich produkcje oparte na niepogłębionych postaciach. Przed zdjęciami odbywaliśmy z twórcami próby – jakbyśmy przygotowywali się do wystawienia sztuki. Musiałem znać Sama od podszewki i rozumieć, przez co przechodzi. Kiedy z każdym kolejnym czytaniem wchodziłem głębiej w tę rolę, uświadomiłem sobie, jak bardzo bohater, którego gram, jest zaskoczony tym, że cały czas pozostaje w jednym stanie emocjonalnym. Że nie może go z siebie zrzucić ani zastąpić inną emocją.
Dlaczego to zaskakujące?
Żyjemy w epoce krótkich emocji. Cieszymy się czymś przez chwilę, smucimy się niewiele dłużej. Nie mamy czasu, by zagłębić się w radości czy smutku, bo tyle się w naszym życiu dzieje, że od razu przechodzimy do nowego zajęcia albo nowej informacji, które niosą za sobą nowe emocje i przeżycia. Świetnie widać to na przykładzie filmów czy seriali – kiedyś przeżywaliśmy to, co obejrzeliśmy na ekranie, jeszcze kolejnego dnia. Dzisiaj idziemy w stronę binge-watching, nie przetrawiając nawet za bardzo losu bohaterów. Bo przecież w kolejce już czeka na nas następny serial. Sam dziwi się, że emocja żalu cały czas ma go we władaniu, nie chce go opuścić nawet wtedy, kiedy próbuje ją przeganiać na własną rękę, choćby przy pomocy alkoholu.
Scena, w której wypijasz szota za szotem, to twój wielki triumf aktorski. W kilka minut przechodzisz od stanu powierzchownego opanowania przez bezradność po rozpacz, wyrażaną również tym, że nie potrafisz ustać na nogach.
Wiesz, że nakręciliśmy ją w pół godziny? Mieliśmy mało czasu i musiałem jakoś wprowadzić się w stan maksymalnego wyczerpania. Oczywiście nie mogłem naprawdę pić alkoholu, a nawet gdybym mógł, to bym tego nie zrobił. Sam jest dość rozrywkowym chłopakiem, w odróżnieniu ode mnie, bo prowadzę raczej nudny tryb życia.
Chyba kokietujesz – premiery, bankiety, ceremonie rozdania nagród to przecież dla takiej sławy jak ty chleb powszedni.
Zupełnie nie. Jestem strasznym nudziarzem, dlatego nie goszczę na łamach prasy plotkarskiej. W moim życiu mało się dzieje, więc nie mam o czym opowiadać dziennikarzom. Wolę się skupiać na postaci, bo jej analiza wydaje mi się najciekawsza. Wiele mediów nie akceptuje tego, że nie jestem bohaterem skandali ani sensacyjnych doniesień. Prowadzę na tyle stateczne życie, że paparazzi, którzy by mnie śledzili, albo zasnęliby, czatując pod moim domem, albo zbankrutowali. Bo nie mieliby czego sprzedawać swoim agencjom.
Tak jak mówiłem, nie wiem, jak to jest rozluźniać się regularnym piciem, a z szumiącą głową raczej nie byłbym w stanie tego zagrać. To, co musiałem zrobić, to rozluźnić ciało w jakiś inny sposób. Postanowiłem wykończyć się fizycznie, żeby nogi, ale też ręce, ramiona i barki same odmawiały mi posłuszeństwa. Dopiero wtedy mogłem skupić się wyłącznie na emocjach, które musiałem w sobie uruchomić.
Jak ci się to udało?
Zamknąłem się w przyczepie, w której przez pewien czas opętańczo tańczyłem, wyrzucając z siebie całą energię i wypacając hektolitry potu. Kiedy nie byłem już w stanie się ruszać, wszedłem na plan i raz-dwa odegraliśmy ujęcia z kolejnymi szotami w ustach mojego bohatera. Wtedy czułem się z nim jeszcze bardziej zespolony.
Ale czy takie poświęcenie widzowie dzisiaj docenią, skoro – jak sam mówisz – oglądamy serial za serialem?
Kiedy dostajesz scenariusz, którego bohaterem jest mężczyzna cierpiący po śmierci dziecka, czujesz się w obowiązku przed nim, ale też przed widzem, wygrać jego stan jak najbardziej wiarygodnie i oddać jego doświadczenie.
Dla aktora to wielki zaszczyt i powinność. Tak do tego podchodzę. Mam nadzieję, że ludzi takich jak Sam będzie na świecie jak najmniej. Ale nie zmienia to jednak faktu, że ból i rozpacz, przez które przechodzą, powinny być opisywane i sygnalizowane.
Granie tej roli nie było przyjemne. Noszenie w sobie skrajnej emocji nie jest nigdy prostym zadaniem. Ale na tym polega moja praca, żeby tłumaczyć sobie, a przez to i widzom, jak wygląda nasz świat naprawdę.
Traktuję aktorstwo z honorem, bo jestem też przecież widzem i wiem, jak na mnie działają takie produkcje, jak „Fargo”, genialna „Olive Kitteridge”, „Gra o tron”, „Stranger Things” czy „The Get Down” Baza Luhrmanna. One operują tak wspaniale napisanymi bohaterami, że oglądanie ich daje poczucie, jakbym wszedł w ich buty. Dzięki nim czuję się bogatszy w wiedzę o ludziach i o sobie samym.
Długo wychodziłeś z roli Sama?
Do dziś noszę w sobie doświadczenie mojego bohatera. Nie da się szybko zrzucić emocji tak potężnej, tak dojmującej. Nie wiem, czy w ogóle można o niej zapomnieć. Mnie ta rola zmieniła. Sam jestem ojcem piątki dzieci, są moim oczkiem w głowie, dlatego zmierzenie się z tak trudnym tematem, jak utrata dziecka, zostawiło we mnie jakieś blizny. Ten zawód nieraz sprawił, że przeczołgałem się po bruku. I za to właśnie go kocham.