
Gabriela Muskała o ulubionych filmach: „Poruszają i zostają w pamięci na zawsze”
Ostatnio rozmawiałam ze znajomym o tym, przy jakich filmach, na przestrzeni lat, doznaliśmy czegoś w rodzaju katharsis”, opowiada Gabriela Muskała, gdy pytam ją o jej ulubioną listę. „Chodzi o takie emocjonalne uwolnienie, gdy człowiek zaczyna się śmiać lub płakać, albo śmieje się, płacząc, naprawdę szczerze, z całego serca, i z kina wychodzi z wypiekami na twarzy. Często wcale nie są to filmy, które uważam za najwybitniejsze – dodaje aktorka – ale mocno poruszają i na zawsze zostają w pamięci”.
Oto niezwykle ciekawy, nieoczywisty zestaw Gabrieli Muskały:
E.T. (reż. Steven Spielberg, 1982 r.)
Pierwszy raz naprawdę silnych emocji podczas seansu filmowego doświadczyłam, mając 13 lat. To było w kinie Aurora w Kłodzku. Wybrałam się na absolutny przebój początku lat 80., niezapomnianą opowieść o przyjaźni samotnego chłopca z kosmitą, który chce wrócić do domu. Do dziś pamiętam scenę, gdy wydaje nam się, że E.T. nie żyje, i zamykają go w worku dla nieboszczyków. Potwornie wtedy płakałam. Po czym nagle ktoś ten worek otwiera, wysuwa się z niego długi paluch i słychać: „E.T. go home”. Z płaczu płynnie przeszłam w śmiech wielkiej ulgi. Ale łzy wzruszenia pozostały. To było coś uwalniającego, czego chyba każdy szuka w kinie.
Ucieczka z kina Wolność (reż. Wojciech Marczewski, 1990 r.)
Zawsze niezwykle mocno przeżywam ten film. A oglądałam go wiele razy. Wielowymiarową postać cenzora zagrał genialnie mój ukochany aktor Janusz Gajos. Jego oczami patrzymy na bunt filmowych postaci, podczas seansu w kinie Wolność, w ostatnich latach peerelu. I ta spektakularna przemiana bohatera, scena, w której chodzi po dachach, a w tle rozbrzmiewa „Requiem” Mozarta… To film o poszukiwaniu wewnętrznej wolności. Za każdym razem podczas seansu mam wrażenie, że zarówno bohaterowie na ekranie, jak i my, widzowie, doświadczamy właśnie próby uwolnienia się z ram, w które zostaliśmy w jakiś sposób wtłoczeni.
Mała miss (reż. Jonathan Dayton i Valerie Faris, 2006 r.).
Historia rodziny jadącej przez Stany rozpadającym się vanem na konkurs piękności dla dzieci. Uwielbiam filmy o rodzinie, która staje wobec jakiegoś wyzwania, zagrożenia z zewnątrz lub wobec własnych demonów, z którymi musi się zmierzyć. To jest film właśnie o tym. O rodzinie nieudaczników, pogubionych, sfrustrowanych i przegranych freaków, których połączy jedno pragnienie – by spełnić marzenie ich dziesięcioletniej krewnej... Scena wspólnego tańca tej rodziny po katastrofie na wyborach miss odpaliła we mnie bombę oczyszczających emocji. Pamiętam, że gdy seans się skończył, ludzie wychodzący z kina patrzyli na mnie lekko skonsternowani, bo siedziałam w fotelu zalana łzami, czerwona od spazmów śmiechu i płaczu, których nie mogłam podczas seansu opanować.
Kobieta pod presją (reż. John Cassavetes, 1974 r.).
W ogóle wszystkie filmy nakręcone przez tego genialnego, niezależnego reżysera umieściłabym na mojej liście: „Kobieta pod presją” to historia żony i matki, która popada w szaleństwo. „Minnie i Moskowitz” (1971 r.) opowiada o przyjaźni dwojga samotnych ludzi z różnych światów. „Gloria” (1980 r.) – o narzeczonej gangstera, która przygarnia małego chłopca, i razem uciekają przed mafią. Czy „Premiera” (1977 r.) o aktorce obarczającej się winą za śmierć swojej fanki.
Jako aktor Cassavetes grał często w produkcjach klasy B i C, nawet D. Ludzie go pytali: „Jesteś takim świetnym aktorem, dlaczego to robisz?”. A on odpowiadał: „Zbieram pieniądze na moje własne projekty”. Był absolutnie wolny i niezależny, pisał i reżyserował swoje własne filmy w sposób, w jaki chciał, i były one wysoko cenione przez krytyków. Nie mogę zrozumieć, że w Polsce nie wydano jeszcze boksu z jego filmami. To reżyser, którego kupuję w całości, i jestem pewna, że ma w Polsce wielu fanów. A Gena Rowlands, żona Cassavetesa, grająca we wszystkich jego filmach, znajduje się na pierwszym miejscu listy moich ulubionych aktorek.
Wszystkie nieprzespane noce (reż. Michał Marczak, 2016 r.)
Oglądałam ten film podczas kursu dokumentu w Szkole Wajdy. To kino łączące dwa gatunki – aktorską fabułę i dokument. Po pierwszych scenach pomyślałam, że pewnie bardziej poruszy dwudziesto- i trzydziestolatków, że ja jestem już gdzie indziej, dalej, i opowieść o młodych ludziach snujących się po imprezach, w poszukiwaniu sensu życia, raczej mnie nie wciągnie. Tymczasem nawet nie zauważyłam, kiedy zanurkowałam na główkę w tę opowieść i pod koniec seansu trudno mi już było uspokoić emocje…
Jest tam poruszająca, improwizowana scena, kiedy młody człowiek ubrany w kostium królika (nie pamiętam dokładnie, ale chyba to był królik) siedzi w parku na trawie i zaczepia przechodzących ludzi, zadając im różne pytania. Są rodzice z dziećmi, ale też staruszkowie. Jedni nie reagują na zaczepki, inni odpowiadają. Poczułam, że stoję gdzieś pomiędzy nimi, utożsamiając się zarówno z tą Młodością, jak i ze Starością, które nawiązały właśnie dialog. Ten film jest zresztą fenomenem – odnosił sukcesy zarówno na festiwalach filmów dokumentalnych, jak i fabularnych. Pod tym względem również jest „pomiędzy”.
Senna (reż. Asif Kapadia, 2010 r.)
Ostatnio mam fazę na dokumenty o wybitnych sportowcach. Na przykład dokument o argentyńskim kierowcy wyścigowym Ayrtonie Senna, trzykrotnym mistrzu świata Formuły 1, tragicznie zmarłym po wypadku z Grand Prix San Marino w 1994 r. Wszystko wskazywało na to, że nie powinien wsiadać do samochodu, bo dzień wcześniej na tym torze ktoś zginął, wiadomo też było, że jego samochód ma jakiś feler. Ale niesamowita, nieznająca kompromisów pasja, kazała mu nie słuchać ostrzeżeń. Ta pasja właśnie – uczucie bardzo mi bliskie – jest osią przewodnią wszystkich innych filmów o sportowcach. Serial „Ostatni taniec” o Michaelu Jordanie, „Oczami mojego ojca: historia Rondy Rousey” o amerykańskiej judoczce i pierwszej mistrzyni UFC, czy „Ronnie Coleman – Król” o amerykańskim kulturyście, który osiem razy z kolei zdobył tytuł Mr Olympia. Bywa, że są to postaci kontrowersyjne, tragiczne, które dla miłości do sportu poświęciły inną miłość lub swoje własne zdrowie, a nawet życie. To są filmy o życiowych wyborach, po obejrzeniu których człowiek myśli: Co daje nam większą satysfakcję i spełnienie? Życie bezpieczne, pełne asekuracji i kompromisów? Czy takie, gdzie mierzymy najwyżej, ale żeby tam dojść, musimy wiele poświęcić? I jak wielu z nas udaje się dotknąć tego złotego środka, gdzie możemy spełniać się w pasji pozostając szczęśliwymi?
„Dziecko Rosemary” (reż. Roman Polański, 1968 r.).
Jeden z najlepszych horrorów w historii kina, choć określa się go również – zresztą słusznie – mianem kina psychologicznego. Nie jestem miłośniczką horrorów, ale takie filmy jak „Psychoza” Alfreda Hitchcocka (1960 r.), „Egzorcysta” Williama Friedkina (1972 r.), „Carrie” Briana de Palmy (1976 r.), „Inni” Alejandra Amenabara (2001 r.) czy właśnie „Dziecko Rosemary” są wyjątkami, bo strachu, który pojawia się w widzu, nie wywołują puste, banalne „straszaki”, tylko coś, co powoli, inteligentnie budzi nasze własne ukryte lęki i otwiera je, uwalnia, byśmy mogli się z nimi skonfrontować.
Ostatnio sama zagrałam w horrorze „W lesie dziś nie zaśnie nikt” w reżyserii Bartosza Kowalskiego. To specyficzny gatunek filmowego horroru, tak zwany slasher, który ma bardzo konkretną konstrukcję dramaturgiczną – bohaterowie po kolei giną w dziwnych, jednak zawsze spektakularnie krwawych okolicznościach. Zupełnie nie moja bajka i do tej pory szerokim łukiem omijałam kino w rodzaju „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Ale w przypadku „W lesie dziś nie zaśnie nikt” przekonał mnie świetnie skonstruowany scenariusz. Zresztą Bartek Kowalski, reżyser, którego wcześniejszy film „Plac zabaw” mnie zachwycił, był dla mnie gwarantem sukcesu. Intuicja też mnie nie zawiodła (śmiech), i bardzo się cieszę z tego nowego doświadczenia.
Kobieta samotna (reż. Agnieszka Holland, 1981 r.)
Poruszająca opowieść o poniżanej przez otoczenie kobiecie, wychowującej nieślubne dziecko, która próbuje ułożyć sobie życie z niepełnosprawnym mężczyzną. Wspaniała, przejmująca rola Marii Chwalibóg. A Bogusław Linda zagrał tu według mnie swoją najlepszą rolę. Uważam, że to aktor niezwykle wrażliwy, delikatny, z neurotycznym rysem, i tu, w tym filmie, był genialny. Tak samo w „Przypadku” Kieślowskiego. A potem, po roli we wspaniałych, kultowych już „Psach” Pasikowskiego, przylepiono mu łatkę romantycznego twardziela. I mam wrażenie, że od tego czasu widzowie chyba trochę oczekują, że będzie już tylko Franzem Maurerem, wymachującym pistoletami w filmach, w których ściele się trup, również kobiecy.
A ja czuję, że prawdziwy Linda to ten subtelny aktor z „Kobiety samotnej”, mający wiele odcieni, grający na niuansach, przejmujący. Linda, który nie wstydzi się pokazać słabości. Chciałabym go jeszcze zobaczyć w takiej roli.
Dzisiejsze czasy (reż. Charlie Chaplin, 1936 r.)
Chaplin jest ojcem kina, tego w najlepszym wydaniu, i inspiracją chyba dla wszystkich filmowców. Najbardziej lubię jego „Dzisiejsze czasy”, satyrę na życie w społeczeństwie kapitalistycznym. Mam tam ukochaną scenę, z maszyną do karmienia robotnika, by nie tracił czasu na posiłki. Pamiętam, że kiedy miałam 15 lat i oglądałam ten film z mamą, we dwie ze śmiechu sturlałyśmy się z kanapy. A wiele lat później sytuacja się powtórzyła. Z Gregiem Zglińskim robiliśmy film „Cała zima bez ognia” i w czasie prób mieszkaliśmy w Szwajcarii, w apartamencie, ja, Greg i operator filmu Witold Płóciennik. Okazało się, że właściciel ma całą kolekcję filmów Chaplina. Włączyliśmy „Dzisiejsze czasy” i dokładnie jak kiedyś z moją mamą, tak z Witkiem i Grześkiem tarzaliśmy się po podłodze ze śmiechu. Zawsze najbardziej nam się podoba to, co możemy odnieść do obecnej sytuacji w świecie lub naszych własnych emocji. A ten film jest niezwykle aktualny – w dzisiejszych czasach szczególnie. (śmiech)
Wysłuchała Anna Zaleska