
Depresja, toksyczne miłości i samotność – Natasza Socha wraca z nową książką „Zagubieni”
Natasza Socha jest dziennikarką, felietonistką, a przede wszystkich autorką bestsellerowych powieści dla kobiet. Choć pochodzi z Poznania, od lat mieszka z mężem i nastoletnimi dziećmi w małej miejscowości pod Akwizgranem. Mówi o sobie, że na pełen etat wychowuje syna i córkę, a na pół etatu pisze książki. Najnowsza „Zagubieni” (Wydawnictwo Edipresse) to opowieść o współczesnych trzydziestolatkach. Mati jest człowiekiem sukcesu, który zachłysnął się życiem na wysokich obrotach. Sonia przeciwnie – żyje z dnia na dzień, robiąc rzeczy, które w najmniejszym stopniu jej nie interesują, i wchodząc w kolejne nieudane związki. Dla Nataszy Sochy para trzydziestolatków staje się pretekstem do przyjrzenia się przyczynom coraz powszechniejszej depresji.
Anna Zaleska: Pani nowa powieść „Zagubieni” opowiada o współczesnych trzydziestolatkach. Dlaczego właściwie są tak sfrustrowani i nieszczęśliwi?
Natasza Socha: Bo żyjemy za szybko, wszystko robimy naraz, jesteśmy wiecznie zagonieni i rozproszeni. Jednocześnie gotujemy obiad, przeglądamy książkę, przeszukujemy internet, słuchamy radia, odpowiadamy na wiadomości na Messengerze, a i tak mamy nieustająco poczucie marnowania czasu. Pamiętam, że jako dziecko nie znałam pojęcia „nuda”, mimo że nie miałam komputera, różnych gadżetów, nawet roweru. A moje dzieci jeśli czegoś nie robią przez pięć, dziesięć minut, to już czują niepokój. Współcześni trzydziestolatkowie do 20. roku życia przeżyli całe swoje życie. Nic dziwnego, że są sfrustrowani.
I doznali już mnóstwa rozczarowań?
Tak. Bo jeśli człowiek za główny cel stawia sobie szybkie osiągnięcie szczęścia, a poprzeczkę oczekiwań ustawia bardzo wysoko, wtedy łatwo o rozczarowania. To działa jak lawina. Coś się zaczyna psuć i nagle sypie się wszystko po kolei. Każda rzecz, która nie spełnia naszych wygórowanych kryteriów szczęścia, wyśrubowanych oczekiwań, wydaje się porażką. Tymczasem to niekoniecznie musi tak być. Może to raczej lekcja, wskazówka, że następnym razem trzeba postąpić inaczej. Spojrzeć z dystansu, nie traktować wszystkiego jak koniec świata.
Kiedyś nie mieliśmy tak wygórowanych oczekiwań wobec życia?
Z pewnością dużo mniejsze. Dziś człowiek ciągle obserwuje innych. W mediach społecznościowych jesteśmy bombardowani ładnymi obrazkami. Piękny dom, dobry samochód, świetne ciuchy, rajskie wakacje, przystojny partner. Przeglądamy Instagram i myślimy – moje życie jest beznadziejne. Oceniamy siebie przez pryzmat innych ludzi i ciągle się porównujemy.
Na przykład praca. Sonia z „Zagubionych” pracuje w centrum logistycznym, wysyła i przyjmuje paczki. Nie brzmi to jak kariera marzeń…
Można do tego podejść pozytywnie – okej, to co robię, w ogóle mnie nie interesuje, ale przynajmniej mam pracę, a wielu jej nie ma. Albo spróbować znaleźć inną. Sonia chciała być nauczycielką plastyki, ale dowiedziała się, że to zawód nadwyżkowy, że jest zbyt dużo chętnych, więc poddała się bez walki. Tym samym utwierdziła się tylko w poczuciu, że życie jest beznadziejne i nic się nie da z tym zrobić.
Największym źródłem rozczarowań stają się jednak związki „Kiedy książę na białym koniu okazuje się co najwyżej stajennym”, cytując panią.
I Sonia, i Mati, z którym się zaprzyjaźnia, dochodzą do wniosku, że ponad wszystko pragną mieć kogoś, komu można rano zaparzyć kawę. Ponieważ jednak własne życie uważają za nieudane, nie wychodzi im też z innymi ludźmi. Wpadają w błędne koło. Ona cały czas wybiera nieodpowiednich facetów, zapętla się w tym, on szuka szybkich związków. Kiedy w końcu wydaje mu się, że spotkał tę jedyną, okazuje się, że ona nie jest nim zainteresowana. Mati uważa, że to kolejna porażka, a jego życie nie ma sensu. Bo wszystko trzeba mieć od razu, teraz, już. Inaczej przychodzi kolejny emocjonalny kryzys.
Bardzo życiowy wydaje się motyw związku Soni z niby-architektem, który po prostu szuka kobiety, która będzie go utrzymywać. W Polsce już w co piątym związku jest taka sytuacja.
Może się zdarzyć, że mężczyzna przez pewien czas nie ma pracy. Wtedy jednak powinniśmy funkcjonować na zasadzie partnerstwa, współdziałania. Ona pracuje, w takim razie on zajmuje się domowymi sprawami. Ale jeśli facet uważa, że robienie obiadu i opieka nad dziećmi nie należy do obowiązków mężczyzny i zamiast tego siedzi czekając, aż zostanie obsłużony, to coś tu nie gra. Niektóre kobiety się na to godzą. Jedne żeby po prostu kogoś mieć. Inne mają syndrom matki kwoki, wydaje im się, że są stworzone do opieki nad facetem, do głaskania go po główce, bo jest przecież biedny i nieszczęśliwy. Tymczasem jeśli on nie pracuje dlatego, że po prostu mu się nie chce, tu chyba gdzieś popełniamy błąd.
Jeśli w mieście na 100 wolnych wykształconych mężczyzn przypada 130 kobiet, obniżamy oczekiwania.
Umówmy się, że faktycznie nie każdy znajdzie swoją drugą połówkę. Kiedyś babcie i mamy powtarzały nam, że jeśli nie poznamy kogoś na studiach, potem będzie coraz trudniej. Wtedy wydawało się to jakimś absurdem, ale potem nagle okazało się, gdzieś w okolicach trzydziestki, że faktycznie większość ludzi jest już w jakichś związkach i trudno nawiązać relację.
Być samotną kobietą nie zawsze bywa łatwo. Niby nie jest już stygmatyzowana jako „stara panna”, ale w wielu aspektach świat nie jest przyjazny dla singielek. Choćby na wakacje trudno samej wyjechać.
Przeczytałam kiedyś świetne zdanie: jeżeli odważyłaś się pójść sama do kawiarni, to jesteś w stanie zrobić wszystko. Trafione w sedno. Bo my się ciągle boimy. Wstydzimy. Dlaczego przyszłam sama na kawę? Bo nie mam faceta, nie ma mnie kto zaprosić. Albo: wyglądam, jakbym przyszła na łowy. Nie ma w nas odruchu samotnego wyjścia na kawę po to tylko, by pobyć ze sobą samą. Zawsze wtedy bierzemy książkę albo laptopa, żeby udawać bardzo zajętą. A samotna kobieta na wakacjach? Wiadomo, w jakim celu pojechała. Tymczasem człowiek powinien się nauczyć żyć sam ze sobą. Być w związku jest fajnie, ale to co pomiędzy związkami też może być całkiem udane. Trzeba się tym cieszyć, doceniać, a nie tylko czekać na kolejnego faceta.
Pani pozycjonuje swoje książki jako literaturę środka. Co to właściwie znaczy?
To trochę jak z muzyką. Nie wszyscy musimy słuchać jazzu, miło jest też posłuchać dobrego popu. Literatura środka powinna być przyjemna w czytaniu, napisana ładnym językiem, nie może ogłupiać ani obrażać inteligencji czytelniczki. Ale powinna pozwolić odpocząć, nabrać dystansu, zobaczyć w książce nie tylko siebie, ale i swoje problemy. Nie piszę wydumanych historii, w których trudno się odnaleźć. To ma być książka o nas. O małżeństwie, o dzieciach, rozwodach, o zdradzie, o menopauzie, o sprawach, które nas dotyczą, z którymi borykamy się każdego dnia.
Od kilku lat mieszka pani z rodziną na niemieckiej wsi. Zaprzyjaźniła się pani z tamtejszymi kobietami?
Bardzo. Nawet stworzyłam coś w rodzaju klubu. Poznałam tu typowe kury domowe, kobiety, które od lat nie były same w kinie. A teraz często wychodzimy, organizujemy babskie wieczorki, a raz w roku jedziemy na długi weekend. Byłyśmy już w Barcelonie, w Madrycie, w Wenecji, Rzymie, Wiedniu. Tylko kobiety. Bez dzieci, bez facetów. Po to, żeby odetchnąć i nabrać dystansu. Zrobiłam też kurs instruktora zumby i prowadzę zajęcia w tutejszym fitness clubie. Przychodzą do mnie kobiety w moim wieku, a nawet sporo starsze, którym początkowo wydawało się, że są już za stare na tańce i podobne wygibasy. Po jakimś czasie dotarło do nich, że tu wcale nie chodzi o technikę i perfekcyjne ruchy. Ważne, by dobrze się bawić i uświadomić sobie, że wszystko nam jeszcze wolno. To nie jest czas, kiedy należy ściąć włosy, zrobić trwałą i włożyć beret. Nikt nie ma prawa narzucać nam, co mamy robić, jak żyć i jak długo cieszyć się sobą. Próbujmy ciagle czegoś nowego. Ja sama chodziłam na zajęcia z malowania akwareli, z rzeźby, tańca współczesnego. To nie jest tak, że życie po czterdziestce się nagle kończy. Tak naprawdę to od nas zależy jak długo będzie chciało nam się tańczyć.