
Były torturowane, głodzone, molestowane. Kanada przeprasza skrzywdzone dzieci – rozmowa z autorką „27 śmierci Toby’ego Obeda”
Kanada to kraj jak z pocztówki: otwarty, tolerancyjny, kolorowy. W rządzie proporcjonalne przedstawicielstwa płci i mniejszości. Ale na barwnych obrazkach z Kanady brakuje jednego: jej rdzennych mieszkańców. Dlaczego? Okazuje się, że ci, którzy witali białych Europejczyków, zostali potem przez nich zepchnięci na margines społeczeństwa. Ich dzieci trafiały do szkół z internatem, siłą odbierane rodzinom. Gdy wracały po kilkunastu latach, cierpienie, którego doświadczyły, nie pozwalało im dalej żyć.
Joanna Gierak-Onoszko w Toronto spędziła dwa lata. W książce „27 śmierci Toby’ego Obeda” odkrywa mroczne tajemnice Kanady. Opisuje też, w jaki sposób kraj sobie radzi z trudną historią.
Dominika Buczak: Czy jadąc do Kanady, miałaś pojęcie o trudnych relacjach między jej mieszkańcami? Czy raczej jechałaś do kraju rządzonego przez Justina Trudeau, otwartego i niedyskryminującego nikogo?
Joanna Gierak-Onoszko: Znałam, oczywiście, treści, które powiela polska prasa rozkochana w premierze Trudeau. Na miejscu zajęłam się urządzaniem mieszkania w Toronto, adaptowaniem dzieci do nowych warunków, języka, szkoły, przedszkola, systemu. Nie szukałam trudnych tematów. Chciałam doświadczyć Kanady z obrazka, zacząć nowe życie w Nowym Świecie, bez obciążeń i balastu. Oczywiście tak się nie da.
Jeszcze przed wyjazdem mój wujek wspomniał o tym, że dzieci rdzennych mieszkańców były w Kanadzie odbierane rodzicom i zamykane w szkołach z internatem, ale schowałam tę opowieść na samo dno bagażu. Wróciła do mnie po roku, kiedy przez Kanadę przetaczała się narodowa debata o winie i pojednaniu.
Czy pojednanie jest tematem numer jeden w Kanadzie?
Mówi się o nim wszędzie – w mediach lokalnych, mediach głównego nurtu, a także w mediach, które są prowadzone i kierowane do rdzennych mieszkańców. Od jakiegoś czasu Kanada przeniosła akcenty: uważa się, że to nie jest kwestia „indiańska”, tylko kanadyjska. To nie temat dotyczący mniejszości, to jest temat wszystkich obywateli i mieszkańców Kanady, w tym imigrantów i tak zwanych Nowych Kanadyjczyków.
Kanada, a szczególnie Toronto, kojarzą się z otwartością. Ludzie ze wszystkich stron świata o wszelkich kolorach skóry czują się tam dobrze. Wszyscy oprócz rdzennych mieszkańców.
Pierwsi gospodarze tamtych ziem zostali odsunięci od rzek, jezior, życiodajnych terenów. W wielu częściach USA rozprawiono się z nimi krwawo – południe Ameryki spłynęło krwią. W Kanadzie Ojcowie Narodu nie mieli pieniędzy na wojnę, więc rdzennych mieszkańców wysiedlano, osadzano w rezerwatach. Nałożono na nich bardzo ograniczające prawa, które zabraniały im handlować, głosować, praktykować obrzędy, w tym tańczyć.
Kraj opleciono również siecią szkół z internatami, zgodę na to wyraził pierwszy kanadyjski premier. Ponieważ jednak zabrakło personelu do prowadzenia takich placówek, trzon wychowawców stanowili w nich katoliccy księża i zakonnice, a także przedstawiciele niektórych Kościołów protestanckich. Do tych szkół trafiały wszystkie rdzenne dzieci, które skończyły cztery lata. Odbierano je rodzicom siłą, nie było od tego odwołania. Był obowiązek szkolny, system nie przewidywał od niego wyjątków. Dzieci spędzały w szkołach 10–12 lat. To była systemowa zbrodnia.
Nazwa „szkoła” może być myląca.
Rzeczywiście dzieci się tam nie uczyły, ale były formatowane biczem i trzciną. Chodziło o to, żeby oderwać je od rodzin, zerwać więzy, oduczyć rdzennej kultury i języka. To były również obozy pracy dla dzieci. Lekcje sprowadzały się do katechizacji, a po niej dzieci utrzymywały farmy okalające budynki szkół.
Wychodzą na jaw kolejne historie o tym, że dzieci w tych szkołach były katowane i wykorzystywane seksualnie.
To były miejsca zupełnie wyłączone spod kontroli państwa. Nie chodzi o to, że w jednej czy drugiej szkole funkcjonowała tamtejsza siostra Bernadetta czy zły ksiądz. To nie były pojedyncze przypadki patologii, lecz cały zorganizowany schemat wykorzystywania dzieci, przede wszystkim przez osoby duchowne.
Oczywiście istniały też szkoły, w których dzieciom nie działa się krzywda, które spełniały funkcję edukacyjną, ale były to wyjątki od reguły.
Ostatnia z takich szkół dla dzieci rdzennych Amerykanów funkcjonowała aż do 1996 roku. Jak to możliwe?
Kanada dwukrotnie zaczęła się przyglądać tym instytucjom. Pierwszy raz tuż po wojnie – żołnierze przywieźli wtedy z Europy, gdzie walczyli, ideę praw człowieka. Drugi – w latach 60. Wtedy okazało się, że szkoły nie działają. Ludzie, którzy je ukończyli, nie radzą sobie z życiem. Dzisiaj nawet nie nazywamy ich absolwentami, ale ocaleńcami – po angielsku: survivors.
Czyli tym samym terminem, jakim określa się ludzi, którzy przeżyli Holokaust.
To pokazuje skalę przemocy, która spotkała te dzieci. Ocaleńcy wracali do swojego dawnego środowiska, które ich nie przyjmowało.
Dzieci zamknięte w szkołach musiały uczyć się angielskiego albo francuskiego, a używanie rodzimych języków było surowo karane. Chodziło o to, żeby przerwać wszystkie więzy łączące je z domem. Po skończeniu szkoły nie pamiętały języka rodziców, były dla nich obcymi ludźmi. Zatarto ich tożsamość, a nowa, narzucona, nigdy się nie przyjęła. Później, w dorosłym życiu, ci ludzie nie potrafili utrzymać pracy, nie mieli żadnego kapitału społecznego. Wszystkie konflikty i napięcia regulowali przemocą, bo przecież nie mieli żadnych innych wzorców. Zakładali rodziny, które się jednak szybko rozpadały, bo nie wiedzieli, na czym w ogóle polega życie w rodzinie. Nie obserwowali nigdy wcześniej, jak przytula się dziecko, jak się o nie troszczy. Pojawiły się nie pojedyncze, tylko masowe przypadki uzależnień. Trauma rozlewała się na kolejne pokolenia.
W latach 60. rządzący Kanadą dostrzegli wreszcie, że te szkoły nie działają, zaczęto je wygaszać, zamieniać w zwykłe szkoły zawodowe, a przede wszystkim odsuwać kler od ich prowadzenia. Ten proces trwał bardzo długo, był przeprowadzany lokalnie, nie centralnie, więc dzieci ciągle trafiały do szkół i działa im się krzywda. Aż do 1996 roku.
Kiedy usłyszałaś po raz pierwszy o Tobym Obedzie?
W listopadzie 2017 roku, gdy jego fotografia ukazała się na jedynkach kanadyjskich gazet. Ubrany w bluzę hokejową, unosił ręce w geście triumfu. Płakał. To zdjęcia ze spotkania, na którym premier Trudeau miał w imieniu Kanady przeprosić Toby’ego Obeda jako przedstawiciela dzieci krzywdzonych w szkołach z internatem.
Obed to człowiek bardzo dumny. Nie chciał sprowadzić swojej historii i historii innych dorosłych dzieci, które przeszły przez szkoły, do krótkiego uściśnięcia dłoni. Nie chciał do tego sprowadzić swoich krzywd i traumy, która trawi całe pokolenia. Justin Trudeau postanowił go ubiec. Czekał na niego za kulisami i nie wyciągnął ręki, tylko otworzył ramiona. To scena rozdzierająca serce.
Bardzo wzruszająca.
Oglądałam ją wiele razy i płakałam, płakałam, płakałam. Postanowiłam poznać Toby’ego Obeda i jego historię. Próbowałam dotrzeć do niego przez Facebooka, przez dziennikarzy, którzy z nim rozmawiali, ale najskuteczniejszy okazał się kontakt przez gospodę we wsi, w której mieszka Toby. Napisałam do właścicielki, że jestem reporterką z Polski, że chciałabym poznać bliżej jego historię i poprosiłam o przekazanie mu mojego namiaru. Zgodził się. Chciał, żeby jego opowieść wybrzmiała, żeby ludzie dowiedzieli się, co mu zrobiono. Jemu i innym dzieciom, które tak jak on wyrywano z domów rodzinnych i krzywdzono na wszystkie możliwe sposoby. Opowieść Toby’ego to nie tylko zapis cierpienia, ale też niełatwa i niekończąca się droga do pojednania.
Toby Obed na spotkaniu z premierem Kanady Justinem Trudeau.
Toby Obed to jeden z ocaleńców, którym trudno dzisiaj odnaleźć się w świecie.
Toby Obed ma dzisiaj około 50 lat i nie ma się dobrze. Wielu bohaterów mojej książki też nie ma się dobrze. To jest powtarzająca się historia o leczeniu ciągle otwierających się ran po szkołach. Wielu z nich próbuje sobie z tym radzić, próbują żyć, chociaż mają świadomość tylko chwilowej remisji. Jednak to niemożliwe, żeby ta rana zasklepiła się na dobre.
Na ile jest to opowieść uniwersalna?
Cała dokumentacja do książki została przygotowana w Kanadzie, a w Toronto powstała większość rozdziałów. Bohaterami są w dużej mierze rdzenni Kanadyjczycy. Opowieść jest kanadyjska w tym sensie, że pokazuje, jak Kanada radzi sobie z duchami przeszłości – zresztą tę wiwisekcję funduje sobie teraz z okazji 150 rocznicy powstania państwa. To opowieść o kraju, który mówi: tacy właśnie byliśmy, tacy być już nie możemy. Jednak mechanizmy, którym teraz przygląda się Kanada, nie są charakterystyczne tylko dla tamtych ziem. Doskonale działają pod każdą szerokością geograficzną i w każdym czasie. Dlatego chociaż przykład jest kanadyjski, to zjawisko uniwersalne.
Nikt nie wymyślił jeszcze sposobu na to, w jaki sposób zwrócić człowiekowi zmarnowane dzieciństwo.
To prawda. Ale podobną operację można przeprowadzić w wielu innych miastach, państwach i rodzinach. Mamy nieodkryte sekrety, wstydliwe opowieści, zbrodnie narodowe i rodzinne. I w tym sensie to jest opowieść nie tylko o Kanadzie.
Jak wyglądały twoje studia nad historią stosunków rdzenno-kanadyjskich?
W ogłoszeniach o pracę ciągle natrafiałam na wymóg: znajomość standardów CP, czyli Canadian Press. Okazało się, że to standardy Kanadyjskiej Agencji Prasowej, które dotyczą nie tylko dziennikarzy, ale też wszystkich tych, którzy mają do czynienia z klientem albo petentem. Każdy sprzedawca, pani w okienku bankowym albo urzędnik musi znać te standardy komunikacji. Mnóstwo miejsca poświęca się w nich temu, w jaki sposób zwracać się do przedstawicieli rdzennych narodów.
Kiedy to przeczytałam, pomyślałam, że kwestie tożsamości muszą być w Kanadzie bardzo istotne. Znalazłam kursy, które pogłębiały tematykę pojednania, uniwersyteckie zajęcia na temat historii rdzennych narodów, a także gospodarki i pojednania. To były wykłady na uniwersytecie w Toronto, ale wszystkie zajęcia prowadzili rdzenni profesorowie z Uniwersytetu Alberty.
Po pierwsze musimy wyjaśnić, że nie używamy już słów Indianin ani Eskimos.
Te słowa funkcjonują w Kanadzie już tylko w kontekście historycznym. Można mówić o „Ustawie o Indianach”, ciągle zresztą obowiązującej, ale nie powinno się określać tym terminem współczesnego Kanadyjczyka. To są słowa, które zostały nadane z zewnątrz.
Żaden człowiek mieszkający na terenach Kanady przed tym, jak przyjechali do niej Europejczycy, nie określał siebie mianem Eskimosa czy Indianina. Te słowa są symbolem kolonializmu. „Eskimos” oznaczało pogardliwie zjadacza surowego mięsa. Mieszkańców Północy nazywa się Inuitami albo Inukami, bo sami chcą być tak nazywani. Nie ma powodu, dla którego osoba świadoma i wrażliwa miałaby w Kanadzie używać słowa Indianin. To już jest po prostu poza nawiasem normy społecznej.
Nie słychać tego słowa na ulicach?
Tylko w kontekście obraźliwym. W przedszkolu rdzenne dzieci przezywane są słowem „chief”, czyli „wodzu”.
Nie uniknęłaś pułapek i ty.
Pewnie dlatego, że jestem urodzona i wykształcona w Europie. Dopiero w Kanadzie zauważyłam, jak wiele znaczeń zaklętych jest w języku i jak bardzo dbanie o to, by on nie obrażał czy nie urażał, może przedefiniować relacje.
Moje pokolenie o tamtych szkołach z internatem dowiedziało się niedawno, z gazet. Kanadyjscy rówieśnicy moich dzieci już teraz uczą się o tym w szkołach. Jesienią organizowane jest święto „The Orange Shirt Day”, kiedy rodzice ubierają dzieci na pomarańczowo. To dzień upamiętnienia ofiar szkół z internatem. Nazwa pochodzi od jednej z ofiar, która w latach 70. została do szkoły zabrana siłą, odarta z ubrań, w tym z ukochanej pomarańczowej koszulki.
Któregoś dnia przechodziłam z dziećmi obok sklepu z tytoniem. Na wystawie stała rzeźba rdzennego mężczyzny w pióropuszu, który pali fajkę. Mój syn powiedział: „Mamo, to jest obrzydliwe”. Zareagowałam: „Tak, palenie jest okropne”. Ale mojemu dziecku nie chodziło o tytoń, tylko o to, że ktoś próbuje sprzedawać coś, wykorzystując wizerunek rdzennego mężczyzny w jego regaliach. To marketing oparty na powtórnej krzywdzie. Ja tego nie zauważałam, ale dzieci wychowywane w Kanadzie już tak.
Nie szafuje się także słowem squaw.
To słowo dotyka spraw bardzo wrażliwych. W Kanadzie squaw kiedyś oznaczało po prostu kobietę. Teraz nasycone jest dodatkowymi sensami – jest w nim zawarta opowieść o wykorzystywaniu rdzennych kobiet: seksualnym i ekonomicznym. Opowieść o squaw to jest opowieść o dominacji białego mężczyzny nad rdzenną kobietą. Rdzenne kobiety są ofiarami przestępstw, to dziedzictwo przemocy. Traumy dziedziczonej przez kolejne pokolenia.
To prawdziwy paradoks: Kanada jest krajem, który niezwykle dba o szanowanie praw kobiet, a jednocześnie własne, rdzenne obywatelki traktuje w sposób skandaliczny. Jakiś czas temu opublikowano raport o skali tego zjawiska. Padł w nim termin „ludobójstwo”. Te kobiety są bite i gwałcone, ale też państwo odbiera im masowo dzieci, tłumacząc, że nie są wydolne wychowawczo. Jednocześnie ujawniane są kolejne przypadki przymusowej sterylizacji rdzennych kobiet.
Dzisiaj? W naszych czasach?
Tak, ciągle. Instytucje traktują rdzenne kobiety bardzo paternalistycznie.
W książce piszesz też o Annie Wesley.
To jedna z bohaterek opowieści o szkołach z internatem, kluczowa do zrozumienia historii przemocy. Dobrze zbadaną i opisaną jest szkoła Świętej Anny w prowincji Ontario. Tortury, które były tam zadawane podopiecznym, były bardzo wymyślne, dzieci sadzano na przykład na krześle elektrycznym. Jedną z wychowawczyń była siostra Maria Niepokalana, czyli właśnie Anna Wesley. Jej nazwisko jest powszechnie znane.
Została postawiona przed sądem i skazana, między innymi za „zmuszanie dzieci do kontaktu z toksyczną substancją”. Sąd nie mógł znaleźć innego określenia na zmuszenie dzieci do zjadania ich własnych wymiocin.
Czy ona jeszcze żyje?
Zmarła w 1996 roku. Dostała wyrok w zawieszeniu i została skazana na spędzenie ostatnich lat życia wśród ludzi, których krzywdziła. Kiedy zbierałam materiały na jej temat, zdarzył mi się reporterski cud. Jedna z prawniczek, która nie chciała wystąpić w mojej książce pod nazwiskiem, przekazała mi transkrypcję procesu Anny Wesley.
Kiedy przeczytałam ten opis, zrozumiałam że jej historia wymyka się prostej opowieści o kacie i ofierze. Okazało się bowiem, że Anna Wesley nie była białą szarytką z Ottawy czy Montrealu. Była rdzenną kobietą, sąsiadką dzieci, które torturowała. Co więcej, sama była wychowanką, a raczej ocaloną ze szkoły Świętej Anny. Była katem, ale też ofiarą tego systemu. Reporterzy często zmagają się z pokusą, by pokazać, gdzie jest dobro, gdzie zło, bo to bardzo ułatwia pracę i jest atrakcyjne dla czytelnika. Tymczasem życie okazuje się bardziej skomplikowane.
Jakie znaczenie podczas pisania tej książki miało to, że nie jesteś Kanadyjką?
To była ogromna bariera wejścia. Jeden z bohaterów krzyczał na mnie, że jestem córką kolonizatorów. Dla nich nie byłam Polką, tylko dziennikarką z Europy. Chociaż czasami pochodzenie też mi pomagało. Jedna z bohaterek w którejś ze szkół spotkała ludzkie polskie zakonnice. Kontakty z nimi to były najlepsze chwile jej dzieciństwa. Ale najbardziej pomagało mi nie to, że jestem z Europy czy z Polski, tylko to, że jestem mamą. Bohaterowie pytali, czy mam dzieci. „Skoro jesteś matką, może nam wytłumaczysz – mówili – jak dzieciom można robić coś takiego? Jak można, w majestacie prawa i z Bogiem na ustach?”. Odpowiedzi szukaliśmy wspólnie i książka jest zapisem tej drogi. A potem, kiedy wracałam do domu po rozmowach z ocaleńcami, przytulałam się do swoich synów. Ich włosy pachniały pościelą i szamponem bez łez.
***
Rozmowa z Joanną Gierak-Onoszko ukazała się w „Urodzie Życia” 11/2019