
Baśniowe ilustracje Emilii Dziubak to ćwiczenie dla naszej wyobraźni
Rysunki Emilii Dziubak są malarskie, nastrojowe, z wyrazistymi bohaterami, często niepokojące. „Chcielibyśmy odciąć nasze dzieci od trudnych emocji, ale świat, w którym żyjemy, nie jest tylko miły i kolorowy”, mówi.
Bartosz Janiszewski: Wydają pani książki w Stanach, Francji, Szwecji, Niemczech, Norwegii, Chinach. Nawet w Australii dzieci przed snem oglądają pani ilustracje.
Emilia Dziubak: Szczerze mówiąc, nie wiedziałam nawet, że moja książka jest w Australii. Nie chodzi o to, że to dla mnie nieistotne. Bardzo się z tego cieszę, ale w mojej głowie jest więcej miejsca na ilustracje, nad którymi pracuję, niż na umowy wydawnicze.
Zawsze marzyła pani o ilustrowaniu książek?
Nie, w dzieciństwie chciałam zostać malarką. Spędzałam godziny, wpatrując się w albumy z reprodukcjami. Na Akademię Sztuk Pięknych wybrałam się z myślą o malarstwie. Przez całe studia pilnie chodziłam na wszystkie możliwe wystawy. Z czasem zaczęłam zauważać, że prac tam wystawionych prawie nikt nie ogląda. Do galerii przychodziło oprócz mnie kilka osób, z których większość okazywała się studentami. Typowy obrazek, jaki zapamiętałam z tamtych czasów, wygląda tak: stoją trzy osoby przed obrazem w ciszy, oglądają go kilka minut, a potem, bez słowa przechodzą do kolejnego obrazu. To ludzie, którzy przez całe studia uczą się, mają wiedzę, ale nawet oni nie potrafią rozmawiać o tym, co widzą. Pamięta pan grę karcianą flirt towarzyski?
Jasne. Zbawienie dla chłopaków, którzy wstydzili się zagadać do dziewczyny. Zamiast tego można było posłać kartę z dwuznacznym tekstem.
Moja koleżanka zrobiła kiedyś projekt artystyczny inspirowany tą grą – „Flirt wernisażowy” – dla ludzi, którzy nie wiedzą, jak i o czym rozmawiać na wystawach. Zamiast klasycznych dwuznacznych zagajeń były tam typowe dla środowiska artystycznego teksty: „Wolałem jego poprzednie prace” albo: „Gdzie jest wino?”. To był żart, ale wyjątkowo celnie pokazywał środowisko sztuki współczesnej. To bardzo hermetyczny świat. Jestem ilustratorką, pracuję przy książkach dla dzieci i wkładam w to wszystkie emocje. Przeżywam to, co robię, więc chcę, żeby ktoś przeżywał to ze mną.
Ilustracje Emilii Dziubak w książkach dla dzieci
W tym wypadku ten ktoś to najczęściej dzieci. To „poważna” grupa odbiorców?
Kiedy robię książkę dla dzieci, to robię książkę dla ludzi. Dzieci potrafią głębiej i dłużej wnikać w obraz. Zawsze kiedy rysuję książkę, gdzie są miliony szczegółów, na przykład „Rok w lesie”, to wiem, że dziecko wychwyci każdy błąd. Dorosły może czytać z dzieckiem książkę przez rok, znać ją na pamięć, ale nie zauważy, że mucha ma o jedną nóżkę za mało. Dzieci widzą wszystko. Przyglądają się głębiej rzeczywistości.
Dorośli oglądają rzeczywistość bardziej powierzchownie, funkcjonują w świecie zamkniętych pojęć, trudniej im otworzyć się na coś nowego, uruchomić wyobraźnię. Rozumiem to, mają znacznie więcej bodźców, więc muszą upraszczać świat.
Pani udaje się uniknąć tego nadmiaru bodźców?
Muszę ich unikać. Jestem introwertykiem, kiedy mam za dużo bodźców albo zbyt intensywny kontakt z ludźmi, to czuję się kompletnie rozbita. Nie potrafię się skupić i pracować. Są ludzie, którzy ładują się przez kontakt z innymi ludźmi, ja mam odwrotnie. Nie chodzi o to, że jestem pustelnikiem. Lubię czasami wyjść z domu, zobaczyć się ze znajomymi, ale potem potrzebuję dużo czasu, żeby opaść, wrócić do siebie.
Nie chcę się jednak całkowicie odcinać. Jedną z moich ulubionych książek, taką, którą najbardziej przeżyłam, był „Dom, który się przebudził” stworzony wspólnie z Martinem Widmarkiem [bestsellerowy szwedzki autor książek dla dzieci – red]. To opowieść o Larssonie, starszym panu, zgorzkniałym i złym, który wystraszył wszystkich bliskich i został sam.
Na początku książki Larsson chodzi po pokojach swojego domu i w każdym z nich gasi światło – jakby wygaszał swoje życie. W końcu jedyne miejsce w domu, w którym jest jasno, to jego pokój. Larsson już ma wyłączyć światło, ale wtedy ktoś dzwoni do drzwi i wszystko się zmienia. To opowieść o starości, ale też o tym, że nigdy nie jest za późno, żeby zacząć od nowa. Nie chciałabym nigdy poczuć, że w życiu już tylko wygaszam kolejne pomieszczenia.
Na razie pani raczej rozpala. „Horror” z pani ilustracjami jest przerażający, bo truskawki w nim mają ludzkie uczucia, a my z zimną krwią wrzucamy je do blendera.
Wiem, że „Horror” wzbudza wiele kontrowersji, ale od zawsze chciałam zrobić taką książkę. Kiedy tylko dostałam pierwsze teksty Madleny Szeligi, autorki tekstów w książce, od razu wiedziałam, że w to wejdę. Decydująca była historia kapusty, która odczuwa ból i strach, kiedy jest wyrywana z ziemi, siekana, a potem poddawana procesowi kiszenia.
Kręci panią makabra?
Nie, zupełnie mnie nie kręci. Nigdy nie potrafiłabym się odnaleźć w stylistyce przemocy, z buchającą krwią i bezpośrednią symboliką, dlatego nie pracuję przy grach komputerowych. Nie ma w moich pracach polityki, zaangażowania społecznego czy ideologii. To są obszary, których nie rozumiem, staram się ich unikać i udawać, że nie istnieją. W „Horrorze” chodzi o emocje. Warzywa i owoce, produkty, które są najbardziej prozaiczne i przyziemne na świecie, opowiadają o naszych ludzkich uczuciach. Pobudzają wyobraźnię, a to przecież jest, szczególnie dla dzieci, bardzo ważne.
Ilustracje to także terapia?
My, dorośli, lubimy sobie wszystko ponazywać. Dzieci mają pod tym względem znacznie trudniej. Obrazy pozwalają im się wyrazić, przeżyć emocje, których nie potrafią nazwać słowami. W „Horrorze” jest bardzo dużo cierpienia i bólu. Szczerze mówiąc, też miałam wątpliwości, czy ta książka powinna być dla dzieci, a jeśli tak, to w jakim wieku. To rodzice muszą decydować, czy książka nadaje się dla ich dzieci, czy są gotowe na jakiś temat.
Kiedy zaczynałem czytać ze swoim synem książki, chciałem, żeby wszystko było miłe. Miłe zwierzątka, słoneczko i kwiatki. Ale świat nie jest tylko miły.
Żyjemy w świecie, w którym chcielibyśmy się odciąć od wszystkich trudnych emocji, ale one nas prędzej czy później dopadną, będziemy musieli przez nie przejść. Ilustrowałam wiele ciepłych i radosnych książek, ale tworzyłam też takie, które poruszały najtrudniejsze tematy. „Długa wędrówka” dotyczy śmierci i samotności. „Dziewczyna z parku” jest o przechodzeniu żałoby. Myślę, że te książki są bardzo potrzebne, bo dzieci, tak samo jak dorośli, mają różne doświadczenia. Dotyczące nie tylko miłych zwierzątek i kwiatków. Są takie, które mają cudowny i bezpieczny dom, ale są też takie, które doświadczyły przemocy, spotkała je jakaś tragedia, obok nich dzieją się rzeczy trudne. To są tematy, o których nikt nie chce głośno mówić, ale przecież te dzieciaki istnieją. I uważam, że powinny móc znaleźć ukojenie w książce, która pozwoli wyrzucić im swoje emocje.
Choćby miały się bać po nocach?
W dzieciństwie strasznie bałam się obrazów Aleksandra Kotsisa. Naprawdę, strasznie się ich bałam. Ale kiedy tylko moja mama szła spać, ja po kryjomu brałam książkę o jego malarstwie i nie mogłam od niej oderwać wzroku. Każdy z nas ma inny charakter i boi się innych rzeczy. Może nie powinniśmy tak bardzo bać się strachu?
W ciągu siedmiu lat pracy stworzyła pani niemal 40 książek. To wymaga chyba żelaznej dyscypliny?
Być może tak, ale ja kompletnie jej, niestety, nie posiadam. Nie mam też żadnych rytuałów w pracy, mam za to dużo stresu. Żeby coś narysować, chcę to wcześniej poczuć. Każdy temat muszę wychodzić, nazbierać doświadczeń, czegoś, co mnie poruszy. Ktoś mógłby powiedzieć, że to przecież tylko obrazki dla dzieci. Ale większość książek, które ilustruję, traktuję bardzo emocjonalnie. Muszę przeżyć tę samą historię, którą przeżywa bohater, przefiltrować ją przez siebie, poczuć, jak to jest być nim.
Emilia Dziubak: „Dołuje mnie brzydota”
Jak to się robi?
Jakiś czas temu robiłam ilustracje do książki Martina Widmarka „Długa wędrówka”. To opowieść o przeżywaniu straty i żałoby przez chłopca i dziewczynkę. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym cokolwiek narysować bez zaangażowania emocjonalnego, na sucho. Muszę poczuć, że jestem dzieckiem, które czyta tę historię i spróbować wyobrazić sobie, jak ono widzi ten świat i emocje.
Jeśli wiem, że ilustruję opowieść o dziewczynce, która opuszcza swój dom i rusza w świat, muszę na chwilę stać się nią. Co bym czuła, idąc przez łąki, słysząc szumiące źdźbła trawy, nie wiedząc, co mnie czeka, sama, tylko z kotem pod pachą? Nie mam co jeść i burczy mi w brzuchu. Ona się boi i ja też muszę się bać. Czuję przyspieszone bicie serca, wszystko widzę trochę jaśniej, kolory są jaskrawe. Dopiero kiedy przeniosę się z nią w to miejsce, mogę stworzyć jakiś obraz. Inaczej nie potrafię.
Czasami dostaję wskazówki od klientów: „Tu byśmy chcieli obrazek dziewczynki, osiem lat, ubrana w niebieską spódniczkę, w prawym górnym rogu wróbelek na drzewie, w lewym rogu słoneczko i chmurki”. Dla mnie taki tekst to koniec. Nie potrafię wtedy zrobić nic, moja wyobraźnia jest kompletnie zablokowana.
Wyobraźnia to podstawa pracy ilustratora?
Tak. W mojej ilustracji chodzi o emocjonalność. Warsztatu można się nauczyć. Mogę położyć sobie jabłko na stole i narysować je bardzo realistycznie. Większość ilustratorów jest w stanie to zrobić. Ale mam stworzyć taki obraz, który na kogoś będzie działał. Czyli: ktoś go zobaczy i będzie chciał w niego wejść, do środka. Poczuje te same emocje.
Rysowanie to tylko 20 procent mojej pracy. Cała reszta to próba wejścia w historię, wyobrażenie sobie sytuacji, znalezienie odpowiedniego miejsca, w którym się dzieje. Nie wierzę na przykład w ilustracje, w których istnieją całkowicie zmyślone, fantastyczne krainy. Dlatego zawsze wolę wybrać miejsce, które istnieje, mam je w głowie, byłam w nim.
Na przykład?
W książce „Dom, który się przebudził” bohater schodzi po ciemnej klatce schodowej, bo ktoś długo dzwoni do drzwi. Ta klatka schodowa to część domu mojej babci, oczywiście przesadzona i rozbudowana do wielkiego labiryntu, ale tak postrzegałam to miejsce jako dziecko. Uwielbiam miejsca przejściowe, nieistotne. Kręcą mnie właśnie klatki schodowe albo małe korytarze. Lubię się w nich na chwilę zatrzymać. Tam coś ożywia moją wyobraźnię.
Poza tym jestem wzrokowcem: wygląd rzeczy zewnętrznych, pora dnia, światło – to wszystko wpływa bardzo silnie na moje emocje. Kiedy świeci słońce, dużo łatwiej mnie na cokolwiek namówić. Jeśli w tle są jakieś paskudne budynki, jestem zdołowana.
Co panią tak dołuje?
Brzydota. Zastanawiam się, jak niektórzy ludzie mogą mieszkać w brzydkim otoczeniu i im to nie przeszkadza. Ja natychmiast wpadam w chandrę. Mieszkam niedaleko lasu i bardzo lubię chodzić na spacery, ale ostatnio przestałam, bo wszędzie napotykam wyrzucone śmieci. Nie mogę na to patrzeć, wracam ze spaceru wkurzona i smutna. Nie chodzi nawet o ekologię. Po prostu z tych plastikowych siatek, wystaje cały dobytek czyjegoś życia. Wychowałam się w małym miasteczku w latach 80. i 90., pamiętam, że świat zewnętrzny, który mnie otaczał, był potwornie przygnębiający. Nie chodzi o wydarzenia, tylko o obrazy. Te wszystkie śmierdzące pekaesy, wszystko było brudne, przejściowe, nie remontowano budynków ani przystanków. Czasami myślę, że powinnam zamieszkać gdzieś w puszczy, daleko od ludzi. Choć pewnie szybko zaczęłabym za nimi tęsknić.
Emilia Dziubak jest autorką ilustracji do ponad 40 książek wydawanych na całym świecie. Debiutowała w 2011 roku książką kucharską dla dzieci „Gratka dla małego niejadka”. Nominowana do wielu nagród, m.in. CJ Picture Book Award i Najpiękniejsza Książka Roku.
***
Rozmowa z Emilią Dziubak ukazała się w „Urodzie Życia” 4/2019