
„Żyję intensywnie” – Bartłomiej Topa zaskakująco o kryzysie 50-latka
Nie spodziewałem się, że właśnie teraz tak bardzo zmieni się moje życie”, mówi Bartłomiej Topa. Gwiazdor serialu „Pod powierzchnią” i spektaklu „Dobrze się kłamie” opowiada nam o tym, jak z małomównego samotnika zamienił się w rodzinnego mężczyznę.
Marta Strzelecka „Uroda Życia”: Zaczął pan od nowa?
Bartłomiej Topa: Można tak powiedzieć, chociaż w moim przypadku trudno określić momenty zatrzymywania się i zaczynania od nowa. Teraz mam wyjątkowo dużo pracy, która zawsze mnie nakręcała. A emocjonalny kryzys 50-latka przerabiam na scenie. Lubię gadżety, ale chcę wierzyć, że nie przesłaniają mi rzeczywistości. Żyję intensywnie.
Ale zbudował pan też nowy związek.
Czy to jest zupełne odcięcie się od przeszłości, zaczynanie od zera? Mam 17-letniego syna, Antek mieszka już sam i wpisany jest w moje życie tak samo mocno jak kiedyś. A mój związek poza miłością oznacza też rodzinę. Dla mnie zupełnie nową, fascynującą. Moja partnerka ma dwie córki. Nie przeżywałem z nimi ich pierwszych lat życia.
Teraz każdy z nas wnosi do domu inne doświadczenia, wynikające z nich emocje, radości, ale też lęki. Jesteśmy obok siebie, obserwujemy się, stajemy się dla siebie wzajemnie kimś ważnym, a ja na nowo definiuję swoją rolę. Dużo rozmawiamy, dzielimy się codziennością, wrażeniami z przeżywanych chwil. Starsza jeździ konno, młodsza ma mnóstwo energii i pomysłów – ten nowy dla mnie świat tętni realnym życiem.
Batłomiej Topa: „Może jestem spokojniejszy?”
A pan jest raczej małomówny, prawda?
Mało mówię, wolę słuchać. Jest to może jakiś problem, bo łatwiej uniknąć konfliktów, kiedy człowiek potrafi powiedzieć, o co mu chodzi, co go boli. Ale mam to szczęście, że Gabrysia wyciąga ze mnie bardzo dużo, sama też opowiada o sobie w otwarty, barwny sposób, więc niemożliwe jest być obojętnym. Rozwiązuje mnie, staję się przy niej coraz bardziej pewny siebie, a mniej zajęty robieniem powierzchownego wrażenia na innych. To jest w ogóle niezwykła i zarazem codzienna rzecz: dostrzegać każdego dnia, że właśnie w rozmowach, nawet bardzo emocjonalnych, ale w szacunku wobec siebie, rozwijamy się, zmieniamy, wzrastamy, to inni nas określają, nie tylko my sami w mediach społecznościowych albo w swoich głowach.
Nie bał się pan w nowym związku relacji rodzinnych, konfliktów z dziećmi?
Oczywiście, że tak. Ale nie tak bardzo, żeby z tego powodu odrzucać to, że się po prostu zakochałem. Poza tym nie jestem z tych, którzy starają się za wszelką cenę unikać konfliktów. Cenię swoją autonomię, ale problemy z reguły generują nasze odmienne interpretacje zdarzeń i nasze na nie reakcje. Staram się rozmawiać w taki sposób, żeby w moich rozmówcach nie widzieć rywali, zachowując autonomię, dążyć do zrozumienia problemu, potem porozumienia, nie do starcia.
To bardzo mądre, ale chyba trudne w realizacji.
Nie wiem, praktykuję od lat, nieźle się sprawdza. W sytuacji konfliktowej powtarzam sobie, że jestem podobny do kogoś, z kim mogę się zetrzeć. Przecież nawet jeśli różnią nas poglądy, wszyscy bywamy tak samo wystraszeni, samotni. A ostatnio przekonywanie siebie do takiej interpretacji wychodzi mi lepiej niż kiedyś. Może jestem spokojniejszy?
Niedawno premierę miała sztuka z udziałem Bartłomieja Topy „Dobrze się kłamie” w reżyserii Marcina Hycnara.
Jest pan chyba wyjątkowo spokojnym człowiekiem.
Zastanawiałem się nad tym. Może wystarczająco długo byłem niespokojny? Zbieram doświadczenia, ale ich ocena pojawia się w perspektywie czasu. Jeszcze kilka lat wstecz bardzo dużo biegałem, trenowałem triathlon, stawiałem sobie cele związane z wyzwaniami fizycznymi. Ale zawsze, niezależnie od okoliczności życiowych, zależało mi na spokoju. Być może, paradoksalnie, właśnie dlatego wybrałem aktorstwo – chodziło mi o to, żeby jak najwięcej dowiedzieć się o sobie. I nawet szkoła teatralna nie była dla mnie w tej dziedzinie wystarczająca, brałem udział w warsztatach pracy nad emocjami z nauczycielami z Rosji, poznałem indiańskich duchowych przewodników. Żeby dowiedzieć się, kim jestem.
Dowiedział się pan?
Dowiedziałem się czegoś mało odkrywczego być może – że nie da się zaplanować poznawania siebie. W latach 90., podczas warsztatów na Mazurach z indiańskimi nauczycielami, chodziłem po rozżarzonych kamieniach, ale więcej dowiedziałem się o sobie w rzeczywistych relacjach z innymi niż podczas najbardziej wyrafinowanych wyzwań fizycznych. Ale czego się dowiedziałem, nie powiem, bo takie odkrycia dotyczą przestrzeni wewnętrznej czy duchowej, niedającej się zamknąć w słowach.
Dzieciństwo w Nowym Targu
W „Dziurze w głowie” pana bohater wraca z miasta, w którym żyje, do rodzinnego domu na wsi. Zanurza się w tym oswojonym świecie i jest nim rozgoryczony, zawiedziony. Zna pan takie emocje?
Moi rodzice mają już 80 lat, od czasów mojego dzieciństwa mieszkają w Nowym Targu. Kilka dni temu jedliśmy razem śniadanie. To jest niezwykłe, że tak długo i wciąż wspólnie żyją w tym domu, w którym wychowaliśmy się siostra, brat i ja. Kiedy wchodzę do pokoju, który dzieliłem z bratem, automatycznie odpalają się wspomnienia. Na słomianej macie przy piętrowym łóżku mieliśmy całą kolekcję nalepek z pudełek po zapałkach z herbami 49 województw. Ojciec, kiedy pracował w Stanach, przysyłał nam kolorowe prospekty samochodów. Katalogi z pachnącymi kartkami były naszym internetem, w nich był nasz piękny kolorowy świat, odległa zagranica. Przypominam sobie to wszystko w domu, czuję się tam u siebie, spokojnie. Lubię tam wracać. Ale też zasmuca mnie, że moje miasto jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych w Polsce. Z tego powodu nie są to tylko nostalgiczne wizyty. Co do mojego bohatera z filmu… Chudy nie jest rozgoryczony i zawiedziony światem domu rodzinnego. Przyjeżdża do domu, żeby znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania… Spotkanie z chorą matką, dziewczyną i z jego alter ego – Andrzejkiem na nowo go definiują, odkrywają w nim prawdziwe jestestwo, bardzo trudne, tragiczne.
Jak bardzo zmienił się pan od przyjazdu do Warszawy na studia?
Niedawno spotkaliśmy się ze znajomymi z tamtego okresu w warszawskim klubie Między Nami, w którym ponad 20 lat temu spędzaliśmy mnóstwo czasu. Tam się toczyła duża część naszego życia. Po studiach, żeby się utrzymać, pracowałem w knajpach, a wieczory spędzałem właśnie w Między Nami, gdzie z przyjaciółmi rozmawialiśmy o sztuce, marzeniach, o tym, żeby napisać scenariusz, zrobić wspólnie film. Te przyjaźnie przetrwały do dzisiaj, niektóre się wypaliły. Od tamtego czasu wszystko się zmieniło. Założyliśmy rodziny, moja droga zawodowa w jakiś sposób już została ukształtowana, minęły lata, w których wyobrażenia o własnej karierze były nieokiełznane.
Nie był pan z tych racjonalnie myślących o przyszłości? Na początku wybrał pan przecież technikum weterynaryjne, a nie szkołę teatralną.
Bo właśnie to wydawało mi się odważne, a do tego konkretne, potrzebne. Wszyscy moi znajomi szli do liceum, a ja wybrałem technikum. Wtedy to był dla mnie jedyny słuszny wybór. I gdybym nie zakochał się w dziewczynie, która zdawała na aktorstwo, być może nie wpadłbym na pomysł, żeby zostać artystą. Chociaż od dziecka jedną z największych przyjemności w życiu sprawiało mi rozśmieszanie innych, uwielbiałem być błaznem.
Aktor, którego gra pan w „Dziurze w głowie”, jest bardzo niespełniony zawodowo. Chciał być wielkim artystą teatralnym, a nie jest. Rozumie go pan?
Sam bardzo długo bałem się teatru. Może tak naprawdę obawiałem się totalnego otwarcia? Dopiero po 20 latach od skończenia szkoły teatralnej stanąłem na deskach w Och-Teatrze obok Piotra Machalicy i Marysi Seweryn… To był dla mnie bardzo ważny moment. Dzisiaj gram w kilku przedstawieniach w Warszawie, jeżdżę też po Polsce. Jestem świeżo po premierze przedstawienia „Dobrze się kłamie” w reżyserii Marcina Hycnara. Pracuję ze znakomitymi koleżankami i kolegami aktorami, obecność na scenie sprawia mi coraz większą przyjemność.
Spektakl „Dobrze się kłamie” taki właśnie jest. Gra pan w nim mężczyznę, dla którego rodzina jest bardzo ważna, a jednocześnie nie chce pokazać żonie SMS-ów, jakie dostaje. Dużo ma pan tajemnic przed najbliższymi w swoim telefonie?
Nie, już nie. Kiedyś, lata temu, może miałem. W ogóle staram się nie tracić energii na to, co jest w telefonie. Przeszkadza mi, że w mediach społecznościowych jesteśmy „zamazani”, „pozornie obecni”. I nienawidzę tego biegu przez życie ze wzrokiem utkwionym w ekran jakiegoś urządzenia, nie godzę się na to. Rozmawiałem wczoraj z bratem na temat kilkudniowego odosobnienia. Odłożyć komórki, zrezygnować z mediów, milczeć. Byłem kiedyś na warsztatach, podczas których milczeliśmy przez dwa dni. Piękne doświadczenie. Uświadamiasz sobie bardzo szybko, że to od ciebie zależy, jak szybko zasuwa ten pociąg, w którym żyjesz. Mimo że rzeczywistość serwuje nam całą gamę doznań, to my decydujemy, z których skorzystać. Mamy wybór! Może ja już się starzeję?
Pięćdziesiątka to chyba jeszcze nie starość?
Ale może to dojrzałość, wcześniej mi niedostępna, która wciąż szuka nowych wrażeń, a do tego ma skłonność do zamykania się w sobie? Nie spodziewałem się, że tak bardzo zmieni się moje życie. To dosyć niezwykłe, że właśnie teraz zaczynam nowy etap. Miłość to wielka sprawa, ale przede mną też rok najciekawszych od lat projektów zawodowych, teatralnych i filmowych… Roku 2020, nadchodzę!
Rozmowa z Bartłomiejem Topą ukazała się w „Urodzie Życia” 3/2020