
„Ludzi dobrej woli jest wystarczająco wielu” – Marcin Kydryński o Radiu Nowy Świat i nowej sjeście
Rozmawiamy tuż po debiucie nowej sjesty w Radiu Nowy Świat – zwanej teraz „Porą Sjesty”, ale nadawanej o tej samej porze, w niedzielę między piętnastą a siedemnastą. O wciąż trwającej żałobie po odejściu z Trójki. O emocjach towarzyszących startowi Radia Nowy Świat. O życiu eremity na mazowieckiej wsi, w czym Marcin Kydryński się rozsmakował. I o nowej książce „Dal”, pełnej niezwykłych obrazów z Afryki i miłości. Bo każda fotografia – jak przekonuje autor – jest miłością.
Anna Zaleska: Czy sjesta w Nowym Świecie i „Siesta” z Myśliwieckiej to ta sama sjesta? Możliwe było przeniesienie tamtego klimatu, emocji, słuchaczy, historii pod inny adres, czy powstała jednak trochę inna jakość?
Marcin Kydryński: Za wcześnie, by to oceniać. Rozmawiamy po pierwszym programie, siłą rzeczy emocjonującym i dla mnie, i dla dawnych słuchaczy, najwyraźniej stęsknionych, co miłe, bo przysłali kilkaset maili. Starałem się na wszystkie odpowiedzieć. To wciąż jestem ja, to wciąż muzyka, którą wielbię, wciąż niedziela o piętnastej. Wciąż gram na gitarze tę samą siestową melodię. Ale mam jednocześnie świadomość, że zmieniła się aura. Nie słychać w każdym serwisie prezesa, wątki bogoojczyźniane zdają się nie dominować wokół mojej bądź co bądź niedzielnej audycji, brak też – nie wiem, na jak długo – reklam środków na żylaki odbytu, co pomaga mi w stworzeniu właściwego nastroju.
Czytając pana książkę „Dal” – do której jeszcze wrócę – zatrzymałam się nad cytatem z Emila Ciorana: „Wszystko jest jedyne i przepada na zawsze”. Można to też odnieść do sytuacji z Trójką?
„Zawsze” – to mocne słowo. Z metafizycznej strony z pewnością tak. Tu zjawisko, jakim jest Trójka, w niczym nie różni się od każdej spośród naszych chwil, każdej materii. Nie mam wątpliwości, zwłaszcza po wyborach, że powrót do dawnej Trójki nie jest możliwy. Nigdy już nie spotkamy się w takim składzie, nigdy z taką energią, w takiej wobec siebie życzliwości. Proszę jednak pamiętać, że nawet „moja” Trójka to nie trwały, niezmienny byt, a migotliwa, płynna rzeczywistość; rozstania i powroty. Są też entuzjaści stacji tak radykalni, dla których ta „prawdziwa” Trójka skończyła się jeszcze przed moim przyjściem do stacji, pewnie gdzieś w okolicach stanu wojennego. Nie możemy wykluczyć, że dla wielu Trójka zaczęła się właśnie teraz. Musimy dać im to prawo, wywalczyli sobie przy urnach.
Ból po rozstaniu z radiem, które było tak ważną częścią pana życia, udało się już ukoić?
To chyba prędko się nie stanie. Taka żałoba musi trwać, jak każda inna. Rok i więcej. Pozostanie żal. Żal wobec samej istoty przemijania. Żal za szczęśliwą młodością, która w całości minęła mi na Myśliwieckiej właśnie. Tęsknota za urodą tego miejsca, jego okolicy. Nie ma piękniejszego rejonu w Warszawie. Wreszcie smutek, że parę osób świadomie zniszczyło wielką wartość o ponad półwiecznej tradycji. To oczywiście moje zdanie. Na naszych oczach rodzi się nowa generacja słuchaczy, którzy tańczą ze szczęścia na tych zgliszczach, życzą nam wiecznego zapomnienia, lżą i najchętniej spaliliby nas w stodole. Proszę poczytać komentarze pod artykułami o Trójce w mediach otwartych na Prawdziwych Polaków.
Trójkę żegnał pan parafrazą Lechonia, życząc słuchaczom, by wiosną wiosnę, nie Polskę zobaczyli. Dzisiaj jaki wiersz pan by przywołał?
Ponoć Anglicy na każdą życiową sytuację, na każdą chwilę dnia mają jakiś cytat z Szekspira. Ja zawsze znajdę Miłosza. Dziś, kiedy rozmawiamy, jestem jak zwykle na mojej farmie. Wstało słońce, zieloność jest zarazem dzika i kojąca, ciszę przerywają jedynie głosy ptaków i sygnał stacji Nowy Świat, czuję się nie najgorzej. Co zatem powie pani na taki fragment: „Moja pobożność jest być może wdzięcznością pogodnego ciała / za oddech, za rytm krwi, za wszystko”. I może dorzuciłbym jeszcze linijkę już z innego wiersza: „W każdej rzeczy na ziemi światłość wiekuista”. I na koniec: „Od dzieciństwa do starości ekstaza o wschodzie słońca”. Taki swoisty tryptyk Miłoszowski ułożyłbym dzisiaj. Jutro być może inny.
Startowi Radia Nowy Świat towarzyszyły spore emocje. Na ile panu jako współpracownikowi ta gorączka się udzieliła?
Z wielu względów ten czas jest dla mnie wyjątkowo intensywny, przełomowy. Przejście po z górą trzydziestu latach do nowej stacji też wyzwoliło we mnie nieznane wcześniej niepokoje, niepewności, lęki nawet. Ale też ogromną, szczęśliwą energię, która naprawdę wypełnia tę willę na ulicy Ostrej. Trudno jej nie ulec. To taka radość mieć wokół siebie ludzi z pasją, o podobnym światopoglądzie, wrażliwości, kulturze, poczuciu humoru. Nie podzielam optymizmu Niemena, ale wciąż cieszę się nadzieją, że ludzi dobrej woli jest wystarczająco wielu.
Na czym polega specyfika pracy w radiu internetowym? Czy ono jest jakoś inne od tradycyjnego?
Dla prowadzącego moim zdaniem nie ma żadnej różnicy. Technicy mieliby na ten temat inną opinię. W tych pierwszych dniach, kiedy zainteresowanie słuchaczy przerosło wszystkie oczekiwania i chwiały się nasze serwery – to było nowe doświadczenie.
Wyznał pan kiedyś: wstyd się przyznać, nie słuchałem audycji taty. A synowie pana w radiu słuchali? Jak to się stało, że są fanami metalu? Próbował pan zarazić ich swoimi fascynacjami?
Uściślę: praktykującym entuzjastą metalu jest tylko jeden z nich. Synowie słuchali mnie raczej przypadkowo, sporadycznie, ale wiedzą, czym się zajmuję. Wielkodusznie mają dla mych działań pewną życzliwość, za co jestem im wdzięczny. Fascynacji czy to muzycznych, literackich, czy podróżniczych nie podziela żaden z nich, w żadnej dziedzinie. Zdarza się wszelako, że lubimy te same filmy. Jest wtedy o czym porozmawiać chwilę.
W swojej samotni nad Liwcem czuje się pan teraz najszczęśliwszy? Na czym polegają uroki życia eremity?
Lubię przywoływać dwunastowieczny wiersz japońskiego mnicha Saigyo: „Nie mam nadziei, / że ktoś mnie tu odwiedzi / w tej chatce w górach. / Gdyby nie samotność / byłoby ciężko mi żyć.” Jako jedynak z luksusem własnego pokoju wychowałem się w samotności. W kulcie ciszy, wśród książek. Mój dom rodzinny stał też właściwie w parku, blisko Trójki, nawiasem mówiąc. Stąd też szczególna czułość dla przyrody. Na farmie odnajduję to wszystko w stukrotnym zwielokrotnieniu. Pamiętam, tata lubił cytować takie zdanie: „Nie jest samotnym, któremu szlachetne towarzyszą myśli…”. Cóż, dobrze mi z moimi myślami, jakkolwiek nie zawsze bywają szlachetne, mówiąc eufemistycznie.
Jak tam wygląda pana codzienność? Mówi pan, że jest chłopakiem ze wsi, choć urodzonym w Warszawie. Jakie wiejskie czynności pan polubił?
Jestem niedościgłym wirtuozem leżenia z książką na sofie. W takie dni jak dzisiejszy podnoszę nieco poprzeczkę i smażę się z lekturą na materacu w środku łąki z widokiem na mazowiecki bezkres. Właśnie pod wpływem upału rozpadł mi się wczoraj w rękach Krzysztof Varga. Niewykluczone jednak, że jego „Setka” po prostu, wbrew sugestii zawartej w tytule, nie lubi być czytana sto razy i w ten sposób wyraziła swój sprzeciw. Na marginesie: książki klejone, nie szyte, są do jednorazowego użytku i też raczej jedynie za kołem polarnym. Z prac wiejskich cenię sobie spacery po rozległych polach o zachodzie słońca.
Opowiada pan swój świat na różne sposoby: słowem, fotografią, muzyką. Któryś z nich ma w pana odczuciu przewagę nad innymi?
Dni wyrażania emocji muzyką dobiegły końca. Ledwie ciurkający strumyczek talentu wysechł. Zostaje słowo i fotografia, które to formy wypowiedzi – w moim wypadku obie niedoskonałe – ciekawie się uzupełniają, jak w „Muzyce moich ulic”, w „Bieli” czy w przygotowywanej właśnie „książce etiopskiej” i tworzą, mam nadzieję, nową jakość.
Afryka jaką rolę odgrywa teraz w pana życiu? Czy to się zmieniało, odkąd wyjechał pan tam po raz pierwszy?
Wciąż gna mnie tam ciekawość, tęsknota za odmiennością, wrażliwość na urodę jej ziemi i ludzi, wreszcie potrzeba obcowania ze słońcem. Jest też fascynacja historią kontynentu, ale ta, jak w przypadku „Dali”, może być zaspokajana w bibliotekach i antykwariatach.
Pana najnowsza książka „Dal” jest pod wieloma względami niezwykła. Ilustrację stanowią dawne pocztówki z Afryki. Jak powstała tak przejmująca kolekcja?
Lata szperania po aukcjach i nierozsądnego rozstawania się z gotówką. Zebrałem ponad tysiąc fascynujących i bezcennych w swej pojedynczości okazów. Tłoczyły się, domagały głosu, prosiły o uwagę. Długo nie umiałem znaleźć wystarczająco pojemnej, elastycznej formuły dla tej książki.
Pisze pan: „Ta książka będzie głównie o miłości. Będzie o rozkoszy, odwadze i lęku. Ale i okrucieństwie, bo najbardziej ludzkie”. Okrucieństwa dużo tam widzę, lęku również. Ale miłości trudniej się dopatrzeć na zdjęciach skutego niewolnika czy umierających z głodu. Jak pan tę miłość rozumie?
Ależ miła pani Anno, naprawdę każda fotografia mówi o miłości. Wynika z czułego pragnienia zatrzymania drogiej, ważnej chwili. Z pasji utrwalania tego jedynego na mgnienie kształtu chmur nad głową czy rysów w rozmaity sposób bliskiego nam człowieka. Z pełnego miłości bliźniego współczucia, gdy ten jest dręczony, chory, czy – proszę wybaczyć pewną dosłowność, lecz w „Dali” są i takie przypadki – właśnie ścinają mu głowę. Z miłości do pejzażu rodzinnego kraju czy wreszcie miłości własnej, która każe nam myśleć o fotografii jako notesie naszego spojrzenia, swoistym intymnym dzienniku. Zapisie stanów duszy.
„Chciałbym jedynie, żebyś, Czytelniku, patrzył w oczy kolejnych postaci, wiedząc, że każda z nich jest wyjątkowa, pojedyncza, zaistniała raz tylko”. Co pan w oczach tych ludzi z pocztówek zobaczył? Co oni do pana mówią?
Wszyscy bez wyjątku, mniej lub bardziej świadomie mówią to, co słyszę w nieśmiałym westchnieniu tej oszałamiająco pięknej Somalijki, która nawet na mnie nie patrzy, czy jednej z Trzech Sióstr z Maroka. Mówią: „Spójrz, jestem, mijam, ja właśnie, jedyna od początku aż do końca świata”. Czy to nie wystarczający powód, by pochylić się nad nimi, spróbować dopisać ich historie?
Teksty w pana książce to też bardzo ciekawe eseje o fotografii. Jak pan dziś widzi jej rolę, w czasach gdy wszyscy robią zdjęcia, podobno dwa miliardy dziennie?
Rolą fotografii, z konieczności upraszczając, od jej początków było nadawanie znaczenia przedmiotom, ludziom, z rozmaitych powodów niedostrzegalnym dla innych sytuacjom. Tu się chyba niewiele zmieniło, choć można dziś powątpiewać, na ile ważne – i odkrywcze – są portrety jajek na miękko czy co tam innego jadają na śniadanie instagramowi influencerzy. Nasze przegadanie, skłonność do nadmiaru, nieumiarkowanie dotyczy nie tylko fotografii. Mnożymy – mnie dzisiaj nie wyłączając – słowa, dźwięki, obrazy. W takim świecie niezbędne zdają się postacie nawigatorów, przewodników, ba – mędrców, byśmy się nie pogubili i w zatrzęsieniu znaleźli własną drogę. Najchętniej drogę umiaru. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że publikuję rzadko, staram się nie odzywać niepytany, a i wówczas mam w pamięci słowa z „Mądrości Syracha”: „Bądź skory do słuchania, a odpowiadaj po namyśle. Jeśli znasz się na rzeczy, odpowiedz bliźniemu, a jeśli nie, rękę połóż na ustach!”.