
Anna Cieślak zawodowo gra… żony, a po pracy pomaga kobietom w Fundacji „La Strada”
Dla mnie pomaganie jest elementem życia. Potrzebuję tego i naprawdę to lubię” – mówi Anna Cieślak, 40-letnia aktorka znana m.in. z serialu „Na Wspólnej” i dodaje, że już w dzieciństwie miała ksywę „Caritas”! Obecnie współpracuje z fundacją „La Strada”, która zajmuje się walką z handlem ludźmi i niewolnictwem.
Magdalena Żakowska „Uroda Życia”: Czytasz kryminały?
Anna Cieślak: Nie, w naszej rodzinie to mama jest od kryminałów. Roberta Ludluma przeczytała na wszystkie strony. Ja wolę baśnie braci Grimm, Oscara Wilde’a czy Edgara Allana Poego, mity i przypowieści z różnych stron świata. Więc uprzedzając twoje kolejne pytanie, nie znałam wcześniej „Szadzi” Igora Brejdyganta.
A to właśnie na podstawie tej powieści powstaje serial kryminalny TVN. Premiera wiosną, w głównych rolach Maciek Stuhr i Aleksandra Popławska, a ty…
…a ja śmieję się, że już etatowo gram żonę.
Dlaczego etatowo?
Bo mam wrażenie, że żoną jestem nieustannie! W Teatrze Polskim gram żonę Andrzeja Seweryna w dwóch spektaklach – w „Szkole żon” w reżyserii Jacques’a Lassalle’a i w „Deprawatorze” w reżyserii Macieja Wojtyszki, gdzie wcielam się w postać Rity Gombrowicz. Z Maćkiem Stuhrem po raz pierwszy spotkaliśmy się na planie „Gliny” Władysława Pasikowskiego, gdzie graliśmy parę, a potem drugi raz w „Ślubach panieńskich” Filipa Bajona. No i teraz gram jego żonę po raz trzeci.
Tym razem to trudny związek.
Tak. To dla mnie niezwykle ważna rola, bo od 10 lat jestem wolontariuszką Fundacji „La Strada”, która zajmuje się w Polsce walką z handlem ludźmi i niewolnictwem. Maciek gra w naszym serialu czarny charakter, a ja, jak większość kobiet, którymi opiekuje się „La Strada”, jestem żoną, która uważa, że swoją miłością uleczy i zbawi. Kobiety mają taką niezwykłą cechę, że potrafią wypierać ze świadomości to, co złe, i robić wszystko, żeby ta druga osoba była szczęśliwa i zadowolona. Taka jest moja bohaterka.
Ambasadorką „La Strady” zostałaś po debiutanckiej roli w filmie „Masz na imię Justine” w reżyserii Franca de Peña. Grasz tam dziewczynę, która wyjeżdża z chłopakiem do Berlina, a on sprzedaje ją tam do domu publicznego.
Ten film przez wiele lat pokazywany był przez różne międzynarodowe organizacje jako materiał ku przestrodze. Byłam z nim na festiwalu filmowym w Montrealu, po projekcji podeszła do mnie kobieta, podziękowała i powiedziała, że to dokładnie jej historia. Przegadałyśmy całą noc. To spotkanie było jednym z powodów, dla których włączyłam się w działalność „La Strady”. Ale dziś myślę o sobie bardziej jak o wolontariuszce. Ambasadorka to rola, zadanie, a dla mnie pomaganie jest elementem życia. Potrzebuję tego i naprawdę to lubię. Żeby kreować i mówić, idę do teatru, słuchać i rozmawiać – do „La Strady”.
Skąd taka potrzeba?
Odziedziczyłam ją po mamie, przed nią ludzie się po prostu natychmiast otwierają. A ja już w dzieciństwie miałam ksywę „Caritas”. Długo byłam taką trapistką w swetrze. Zresztą w tamtych czasach w ogóle byliśmy inni. Dziś w szkole dzieciaki żyją markowymi ciuchami, które oglądają na Instagramie. Wartość ma dla nich portfel z Vitkaca [ekskluzywny dom handlowy – red.]. Pieniądze wyznaczają status w grupie.
Ale za naszej młodości też tak było. Ja do dziś pamiętam swoje pierwsze dżinsowe ogrodniczki Wrangler, puchową kurtkę z Cottonfield…
Może tak, może z czasem uczymy się weryfikować te narzucane nam z zewnątrz sztuczne marzenia. Ja wychowałam się w Szczecinie, jak byłam nastolatką przyszła do nas moda z Berlina na buty na grubych, gumowych koturnach w stylu techno. Marzyłam o nich nieprzytomnie. Bo to były czasy, kiedy czytałam komiksy i chodziłam na imprezy techno w sztormiaku i z gwizdkiem. Jeździliśmy ze znajomymi maluchem na Love Parade do Berlina. To było spontaniczne i bezinteresowne, chodziło o to, żeby być razem, poczucie wspólnoty dawało nam radość. Ale butów na koturnach nie miałam, rodzice się nie zgodzili. Moi konserwatywni rodzice bardzo dbali o to, żebym jednak została dobrze wychowaną dziewczynką. Uporczywie kupowali mi sukienki, a ja uporczywie nosiłam szerokie dzwony z Big Stara, kurtkę flek, bluzę z kapturem i czapkę z daszkiem.
Ale potem chyba każda dziewczynka wchodzi w etap ubierania się w kobiecym stylu. I malowania. Co zawsze na początku wypada kiczowato.
Mnie to ominęło. Chyba dlatego, że jak byłam mała, moja mama została dyrektorką w dużej fabryce sieci dla rybaków i o piątej rano wychodziła do pracy na drugim końcu miasta, a mnie do przedszkola odprowadzał tata. Do dziś pamiętam, jak zakładał mi grube bawełniane rajtuzy i zaciągał je po same pachy, żeby mi nerki nie zmarzły. Nienawidziłam ich szczerze. Jako nastolatka nie przywiązywałam wagi do strojów, wolałam spotkania z ludźmi i zajęcia sportowe. Dziś, jeśli muszę wyjść na oficjalną imprezę, proszę o pomoc stylistkę, która przynosi mi piękne sukienki, a ja we wszystkich czuję się idiotycznie i przeważnie kończy się na garniturze. Kiedy po szkole teatralnej przeniosłam się z Krakowa do Warszawy, znajomi nazywali mnie „swetrową krakuską”. Nie znam się na modzie, nie interesuję się trendami. Nową torebkę kupuję wtedy, kiedy stara się już rozpada. Gram w teatrze z Małgosią Sochą i śmiejemy się, że tworzymy zgraną parę: najlepiej (Gosia) i najgorzej (ja) ubrana aktorka w Polsce.
12 spektakli w trzech teatrach: Polskim, Kwadrat i 6. Piętro
Mówi się, że nagroda za najlepszy debiut w Gdyni często staje się przekleństwem. Jest chwila szczęścia i triumfu, zagraniczne festiwale, a potem nie przychodzi ta kolejna duża rola. Tak było w przypadku Marcina Kowalczyka, Filipa Garbacza czy Marcina Walewskiego…
Ja po tym nagrodzonym debiucie zagrałam jeszcze w filmach trzy główne role, a potem wróciłam do teatru. Przestraszyła mnie Warszawa, to, że więcej czasu zajmowało mi promowanie filmu, opowiadanie o roli, kreowanie siebie niż samo granie. Wszystko działo się za szybko i za dużo. Czułam, że muszę zawodowo dojrzeć. I skupiłam się na pracy zespołowej w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie i w Teatrze Stu. Zawsze pracowałam równocześnie w wielu teatrach.
W tej chwili też?
Tak! Gram w 12 spektaklach w trzech teatrach: Teatrze Polskim, Teatrze Kwadrat i Teatrze 6. Piętro. Zdarzało mi się rano mieć próbę do komedii, a wieczorem grać „Irydiona”. Raz grałam równocześnie Reganę w „Królu Learze” Szekspira w dwóch różnych tłumaczeniach w dwóch teatrach: u Jasińskiego w Teatrze Stu i u Lassalle’a w Teatrze Polskim. Któregoś wieczoru pomyliłam tłumaczenia. Mój sceniczny partner osłupiał – niby ten sam tekst, ale kompletnie inny. Nie wiedział, kiedy ma wejść ze swoim tekstem. Ale właśnie to kocham w teatrze najbardziej – że jest żywy.
Grasz w bardzo klasycznym repertuarze.
Chociaż moje warszawskie spotkanie z teatrem zaczęło się od spektaklu w Teatrze 6. Piętro. Wystąpiłam w komedii Woody’ego Allena „Zagraj to jeszcze raz, Sam” inaugurującej istnienie tej sceny. Bardzo lubię ten spektakl, gramy go zresztą do dziś. Zobaczył mnie w nim Andrzej Seweryn i zaprosił na casting do „Szkoły żon” w Teatrze Polskim, gdzie dziś jestem już etatową aktorką. Ale to prawda, zawsze lubiłam mówić wierszem. Z dziadkiem wymieniałam w dzieciństwie rymowane listy. Ja mu pisałam na przykład: „Jak się czuje kochana babcia, czy chodzi po domu w ciepłych kapciach?”, a on: „Dziadek choć stary, to młodym pannom kręci gitary”.
Bratanica porucznika Borowicza
A twój tata ma brata…
Bronisława Cieślaka, czyli porucznika Borewicza z serialu „07, zgłoś się”. Kiedy byłam małą dziewczynką, odwiedziłam stryja w studiu Teatru Telewizji na Krzemionkach w Krakowie, gdzie był wówczas dyrektorem. Nagrywali właśnie jakiś spektakl. Do dziś pamiętam, jak weszłam do sali wypełnionej ludźmi w kostiumach z dawnej epoki – kobiety w pięknych sukniach, mężczyźni w zbrojach. To zupełnie tak, jak by dziś postawić małe dziecko na planie „Gry o tron”. Kompletny szok. I wtedy podszedł do mnie król i posadził mnie sobie na kolanach. Z reguły dzieci pamiętają chwilę, kiedy po raz pierwszy posadził je na kolanach Święty Mikołaj, ja mam takie wspomnienie z królem. Wtedy zaczęła się moja miłość do teatru i chyba właśnie w tamtej chwili zdecydowałam, że będę aktorką, chociaż do momentu egzaminów do szkoły teatralnej nie robiłam nic w tym kierunku. Skończyłam liceum o profilu matematyczno-fizycznym i trenowałam żeglarstwo regatowe.
Stryj pomagał ci przygotować się do egzaminu do szkoły teatralnej?
Przeciwnie, odradzał mi zawód aktorki jako trudny dla kobiety. Ale kiedy lata później, w 2014 roku, przyszedł do Teatru 6. Piętro na „Zagraj to jeszcze raz, Sam”, wszedł po spektaklu do garderoby i powiedział: „No, panna, myliłem się. Dajesz radę”. To było dla mnie bardzo ważne, bo uwielbiam mojego stryja, to jeden z najmądrzejszych życiowo ludzi, jakich poznałam.
A za co tak bardzo kochasz teatr?
Kiedy przeniosłam się ze Szczecina do Krakowa, a potem do Warszawy, teatr stał się dla mnie taką namiastką rodziny. Podoba mi się to poczucie wspólnoty, wielopokoleniowość – średnie pokolenie wychowuje młodych, młodzi opiekują się najstarszymi i tak dalej. Tych zasad nauczyłam się w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, gdzie stawiałam pierwsze aktorskie kroki. Marian Cebulski [aktor teatralny i filmowy, 1924–2019 – red.] przychodził do teatru najwcześniej, bo lubił sobie najpierw usiąść w bufecie i wypić herbatkę. I wiadomo było, że ktoś z nas, najmłodszych, musi być na miejscu, żeby z nim siedzieć i słuchać jego opowieści. A jak podjeżdżała pod teatr pani Halina Gryglaszewska [1917–2010 – red.], to był telefon do bufetu, żeby ktoś z nas otworzył jej drzwi od taksówki i drzwi teatru. A nam z kolei potrzebna była uwaga tego starszego pokolenia, ich doświadczenie, rady.
Ta zmiana pokoleniowa nie jest dla aktorki trudna? Przejście z kategorii „młoda zdolna” do „zdolna”?
To w kinie promuje się młodość. W teatrze wartością jest doświadczenie. Chociaż pamiętam ten moment, kiedy zorientowałam się, że nie należę już do kategorii młodych i było to właśnie w teatrze. Kiedy w 2011 roku przyszłam do Teatru Polskiego, czułam, że jestem nowa i młoda. Potem zaczęły pojawiać się młodsze koleżanki. Z niektórych ról się wyrasta, w wieku 40 lat nie zagram 15-letniej Julii.
Ale na brak pracy i popularności nie narzekasz. Wszyscy pamiętają cię z komedii „Dlaczego nie?”. Grasz w teatrze i serialu „Na Wspólnej”, jesteś też aktorką dubbingową w filmach animowanych i grach komputerowych: Anną z „Krainy lodu”, Ellie z „The Last of Us” i Ciri z „Wiedźmina”, grasz dużo w Teatrze Polskiego Radia.
I nagrywam audiobooki... To zupełnie inny rodzaj aktorstwa, trudny i czasochłonny, ale ja to kocham. Po prostu uwielbiam pracę z mikrofonem, wkładam w to dużo serca i rzeczywiście dużo nagrywam. Myślę, że wielu ludzi rozpoznaje mój głos, choć nie kojarzy z twarzy. Pamiętam, jak kupowałam kiedyś bukiet w kwiaciarni i rozmawiałam przez telefon. Kwiaciarka dziwnie mi się przyglądała, aż w końcu spytała: „Pani już u mnie była?”. Zaprzeczyłam. A ona: „Ale ja znam ten głos… Skąd ja mogę panią znać?”. „Może z telewizji?” „Nieee, to niemożliwe… Zaraz sobie przypomnę”. Tak mniej więcej wygląda kwestia mojej popularności.
Rozmowa z Anną Cieślak ukazała się w „Urodzie Życia” 3/2020