
Andrzej Nejman: „Mam w sobie coś z kowboja – biorę na klatę to, czego boją się inni”
Andrzej Nejman był tłumaczem Robina Williamsa i jednym z głównych bohaterów popularnego serialu. Teraz sprawdza się w roli dyrektora warszawskiego Teatru Kwadrat.
Magdalena Felis „Uroda Życia”: Myślę sobie, że pan mógłby być kowbojem.
Andrzej Nejman: Czemu nie? Jeżdżę konno, bardzo lubię strzelać. Bliski jest mi świat prostych męskich wartości. Mam też taki kowbojski odruch, że biorę na siebie zadania, których inni nie chcą się podjąć, ale ktoś musi. Biorę na klatę i realizuję. Nie umiem gotować i nie dbam o ubranie – to chyba też w stylu kowbojów?
Przynajmniej tych z westernów. A do kogo pan strzela?
Do tarczy! Nie jestem myśliwym, nawet ryb nie łowię.
A jakie to zadania bierze pan na klatę?
Kiedy 10 lat temu Teatr Kwadrat, w którym pracowałem od 1998 roku, stracił swoją siedzibę i trzeba było przeprowadzić zespół przez to wyzwanie, przyjąłem propozycję zostania dyrektorem. Ryzykując oczywiście całkowitą porażkę. To była sytuacja, kiedy czułem, że nie mogę się od tego zadania wymigać, że ludzie na mnie liczą, że nie spałbym spokojnie, gdybym się stamtąd zabrał i poszukał innej pracy.
Dziś Teatr Kwadrat ma wspaniałą siedzibę i gra przy pełnej sali. Ale to musiało być kontrowersyjne, kiedy pan, 35-latek, stanął na czele kolegów – czasem starszych i z większym dorobkiem.
Na taki przypadek jest nawet odrębny dział nauki o zarządzaniu: co się dzieje, kiedy kierownikiem staje się ktoś, kto był wcześniej szeregowym członkiem zespołu. Ja praktycznie improwizowałem w tej roli, ale ostatecznie ogromna większość zespołu odnalazła się w tym znakomicie.
Od lewej: Bartosz Opania, Andrzej Nejman i Michał Lewandowski w „Sztuce” Yasminy Rezy w Teatrze Kwadrat (reżyseria: Marcin Sławiński).
A mówią do pana „panie dyrektorze”?
Tylko jak składają wniosek o urlop. Choć, co zaskakujące, zwracają się tak do mnie czasem zwykli ludzie na mieście. Przyjmuję to jako dowód popularności Teatru Kwadrat.
Dlaczego zrezygnował z roli Waldka Złotopolskiego i co robił na planie „Jakuba kłamcy”
A nie mówią już „panie Waldku”?
Już nie. Sukces „Złotopolskich”, z którymi byłem związany 11 lat, w pewnym momencie dał mi rzeczywiście gigantyczną rozpoznawalność. Pamiętajmy, że to były czasy, kiedy Polacy oglądali tylko dwa seriale [„Klan” i „Złotopolskich” – red.]. Nie uważam, że popularność jest najgorszym nieszczęściem, jakie może człowieka spotkać, ale nigdy o nią specjalnie nie zabiegałem. Nie wydaje mi się też, żebym miał coś ciekawszego do powiedzenia niż inni. Zastanawiam się nawet, dlaczego ludzi tak bardzo interesują opinie aktorów na każdy możliwy temat. Gdybyśmy się zastanowili, na ilu rzeczach aktorzy się kompletnie nie znają, bylibyśmy w szoku.
A jak to się stało, że kiedy świętował pan rozpoczęcie pracy na planie „Złotopolskich”, szampana z gratulacjami dostał pan od Robina Williamsa?
Robin Williams grał wtedy główną rolę w filmie „Jakub kłamca”, którego plenery kręcone były w Piotrkowie Trybunalskim – tamtejszy rynek z powodzeniem udawał żydowskie getto. Cała amerykańska ekipa mieszkała w hotelu Grand w Łodzi. Amerykanie uznali, że potrzebują kogoś, kto będzie ich tłumaczem i również zajmie się ich wolnym czasem. Więc organizowałem im wieczory, pokazywałem miasto, kupowałem bilety do opery, a z osobistym kucharzem Williamsa co rano chodziłem na bazarek, żeby mógł kupić odpowiednie produkty. To było lato 1997 roku, właśnie skończyłem Akademię Teatralną w Warszawie i dołączyłem do szeregów bezrobotnych młodych aktorów. Więc kiedy zapadła decyzja, że „Złotopolscy”, do których wygrałem casting, wchodzą w produkcję, poczułem, że chwyciłem Pana Boga za nogi! Dostałem gratulacje od całej amerykańskiej ekipy, a Williams zamówił szampana i dał mi radę, żebym nie utknął w jednym serialu na dłużej niż dwa, trzy lata.
A pan został 11 lat.
Bo przyszło dorosłe życie, odpowiedzialność wobec rodziny, pewne moralne zobowiązania wobec produkcji serialu. Rzeczywiście odkładałem tę decyzję z roku na rok. Dziś oczywiście brakuje mi ról filmowych i widzę, że zostając na tyle lat Waldkiem, zamknąłem sobie niektóre drzwi. Ale wiedziałem, co robię, jakich mogę oczekiwać konsekwencji. Teatr, któremu się poświęciłem, nie tylko jako aktor, ale też reżyser, pozwala mi nieustannie się rozwijać. Nie mówiąc o zarządzaniu zespołem niezwykłych ludzi. I czuję, że jeśli przyjdzie jeszcze kiedyś szansa na ważną filmową rolę, będę na nią gotowy.
O szydełkowaniu i byciu mężczyzną odpowiedzialnym
Pan planuje życie czy raczej idzie na żywioł?
Wierzę, że szczęście sprzyja przygotowanym. Są ludzie, którzy starają się rozwijać różne umiejętności bez wyraźnego powodu. Uczą się na przykład...
...szydełkowania.
I ja, proszę pani, umiem szydełkować, wyszywać – wyszywałem sobie sprawności na rękawie w harcerstwie. Ale też na przykład strzelać z łuku. Nigdy nic nie wiadomo. Każdy z nas dostaje od życia mnóstwo szans, jednak dopóki nie jesteśmy na nie przygotowani, często nawet ich nie zauważamy. Mijamy je, nie dostrzegając w nich potencjalnych punktów zwrotnych naszego życia. Gdybym jako młody chłopak nie przeszedł harcerskiego szkolenia, nie uczył się survivalu, nie prowadził drużyny, nie organizował rajdów, być może nie umiałbym jako dorosły facet poprowadzić teatru.
Tę odpowiedzialność i zaradność ma pan z domu?
To skomplikowane. Mój tata już nie żyje, w związku z czym nie chcę o nim źle mówić. Ale sądzę, że w moim przypadku hołdowanie takim, a nie innym wartościom wynika z pewnego ich niedoboru w dzieciństwie. Mimo wielkiego poświęcenia mojej mamy brakowało mi chyba męskiego wzorca. Później, już jako mężczyzna, zrobiłem nawet, że tak powiem, „rachunek krzywd” i wyszło mi, jaki nie chciałbym być.
Każdy ma jakiś rachunek krzywd i niedostatków, nawet jeśli rodzice bardzo się starali.
Oczywiście. Mój ojciec należał do partii. Z przekonania, niestety… Nie zgadzałem się z nim od najmłodszych lat. Jako dziecko pamiętam, że pytałem o rozmaite absurdy tamtego systemu – np. dlaczego w Święto Pracy mam obowiązek iść na pochód pierwszomajowy, przecież jest dzień wolny? Ojciec uczciwie realizował założenia systemu, ale że system był bez sensu, nawet przede mną nie umiał obronić jego idei. Przez to dużo tracił w moich oczach. A kiedy socjalizm upadł, nie umiał odnaleźć się w gospodarce wolnorynkowej. Chyba był zbyt uczciwy mimo wszystko, by się uwłaszczyć jak jego koledzy. Wtedy zaczęły się rozmaite problemy… Nieważne. Ale podkreślam, w domu nigdy nie brakowało środków na moje wykształcenie, na mój rozwój, na to, co teraz nazywamy inwestycją w przyszłość. Za to jestem obojgu rodzicom wdzięczny.
Buntował się pan przeciwko niemu?
Chyba podświadomie wybrałem inny sposób: robiłem wszystko, żeby jak najrzadziej bywać w domu. Chodziłem na wszystkie możliwe dodatkowe zajęcia i w każdy niemal weekend wyjeżdżałem z harcerzami. Na pierwszy biwak pojechałem jako ośmiolatek. Wylądowałem w namiocie z 12-latkami, pamiętam, że tylko dla mnie zabrakło śpiwora. Starsi koledzy powiedzieli mi, że jak będę całą noc stał, to nie zmarznę. Dramat. Za to następnego dnia mieliśmy ciężki bieg patrolowy w lesie, wszyscy się pogubili i okazało się, że ja, najmłodszy i niewyspany, jako jedyny potrafiłem na bieżąco orientować mapę. Wyprowadziłem swoich z lasu! Pamiętam, że od tego momentu zyskałem respekt wśród kolegów.
Czyli zdolności przywódcze od dziecka.
Ponieważ jako dziecko zagrałem w serialu „Rozalka Olaboga”, w podstawówce i na osiedlu w moim rodzinnym Włocławku przylgnęła do mnie łatka młodocianej gwiazdy. W naturalny sposób zacząłem być liderem. Byłem angażowany do różnych czynów społecznych, akademii na cześć. Grałem na przykład młodego rewolucjonistę. To niosło też za sobą pewne towarzyskie reperkusje – nie wszystkim kolegom podobała się ta moja popularność.
A pamięta pan moment, kiedy poczuł się dorosły?
Może wtedy, kiedy zarobiłem pierwsze w tym zawodzie pieniądze? 300 złotych. Byłem anglojęzycznym Mikołajem na jakiejś firmowej choince, gdzie były dzieci z różnych krajów. Za to honorarium kupiłem rodzinie prezenty na święta. Pamiętam, że ojcu kupiłem na bazarze pod Pałacem Kultury nowe pokrowce na siedzenia do jego fiata FSO 1500. Kolejnymi kamieniami milowymi były oczywiście małżeństwo i dzieci.
Z Małgorzatą jesteście małżeństwem 20 lat, a do tego pracujecie razem, bo pana żona kieruje marketingiem teatru. I tak bez kryzysów?
Ależ kryzysów nie brakuje! A odkąd jestem nie tylko mężem Małgosi, ale również szefem, jest jeszcze gorzej. Żona od początku pomagała mi w prowadzeniu teatru, długo była wolontariuszem, ale kiedy jej obowiązki rosły, cały zespół uznał, że tak nie może dłużej być. Wystosowałem więc oficjalne zapytanie do Ratusza, w ramach walki z nepotyzmem, o to, jak ich prawnicy zapatrują się na zatrudnianie żon. Dostaliśmy oficjalną zgodę, którą trzymam w domu na wszelki wypadek. Zresztą zgodę wydano na podstawie precedensu Gołdy Tencer, która też została zatrudniona w teatrze przez męża, Szymona Szurmieja.
Gołda twierdzi, że nie ma możliwości, żeby kłótni małżeńskich nie przenosić do pracy i odwrotnie.
Małgosia ma w ogóle najgorzej – ponieważ cały czas boję się, że ktoś mi może zarzucić, że żonę traktuję lepiej niż innych, ostatecznie traktuję ją najgorzej i wymagam od niej najwięcej. Muszę powiedzieć, że moja żona ma naprawdę beznadziejnego szefa.
Pisarz panikarz z „Nie książka zdobi człowieka”
Wspólnie zaplanowaliście strategię dla Teatru Kwadrat? Kiedyś stał niezawodną angielską farsą, najnowsza premiera „Nie książka zdobi człowieka”, w której gra pan główną rolę pisarza panikarza, to komedia o nowojorskiej branży literatów.
Misją, jaką nie tyle wybrałem dla Kwadratu, ile jestem jej kontynuatorem, jest zachęcanie publiczności do ciągłego, częstego obcowania z taką formą sztuki, jaką jest teatr. W czasach niezwykle dynamicznego rozwoju kina, treści internetowych, gier komputerowych, w ogóle rozmaitych obrazków, żywy teatr musi być nie mniej atrakcyjny. Dlatego zależy nam na jak najokazalszych inscenizacjach w repertuarze rozrywkowym, choć znacznie szerzej rozumianym. Zdarzają się jeszcze farsy, ale znacznie częściej można u nas zobaczyć komedie obyczajowe, a nawet thrillery. Mamy jeszcze scenę kameralną, którą staramy się wypełniać trochę poważniejszymi treściami.
Pana dzieci, syn i córka, mają teraz 13 i 10 lat. Co pan chce im przekazać?
Chciałbym, żeby były przygotowane na szanse, które przed nimi staną – więc moim wzorem uczą się, czego się tylko da, chodzą na mnóstwo zajęć dodatkowych. Chcę też, żeby były fizycznie gotowe na zewnętrzne zagrożenia, których nie zawsze daje się uniknąć. Więc moje dzieci uczą się strzelectwa sportowego, chodzą na biegi patrolowe, umieją zorientować się w terenie, zaczynają ćwiczyć boks.
Uważam, że sprawność fizyczna powinna iść w parze z nauką. Myślę, że będą potrafiły poradzić sobie nawet w przypadku zbrojnego zagrożenia, a także w korporacji, co na niektórych płaszczyznach relacji nie musi być aż tak absurdalnym porównaniem…
Słyszałam, że kieruje się pan w życiu optymistycznym realizmem – a tu takie zagrożenia?
Muszę przyznać, że czasem słabiej jest u mnie z tym optymizmem. Czasem uciekam od tego w pracę, w książki, czasem w oglądanie seriali. Ale nie umiem na to znaleźć skutecznego lekarstwa. A jak resetowali się kowboje?
Myślę, że podczas pojedynku, a potem pijąc whisky w saloonie.
To mam na co dzień. Organizm już nie ten… Może teraz spróbuję sportu i lepszej diety.
Rozmowa z Andrzejem Nejmanem ukazała się w „Urodzie Życia” 3/2020