
Menu
Kiedy wybuchła II wojna światowa Wanda Traczyk-Stawska miała zaledwie 12 lat. Jako czternastolatka dołączyła do Szarych Szeregów, działała w „małym sabotażu”. Dwa lata później dołączyła do Powstania Warszawskiego jako strzelec i łączniczka: „Już pierwszego dnia dostałam pistolet od kolegi, Zdziśka Wrony, który zresztą poległ” – mówi. Anna Maruszeczko: Z czego się bierze u pani ta ciągła potrzeba działania? Wanda Traczyk-Stawska: Z poczucia obowiązku. Przed wojną byłam bardzo pogodnym i aktywnym dzieckiem, ale nie w takim sensie, żebym się miała interesować sytuacją w kraju. Od innych dziewczynek różniłam się tym, że bardzo dobrze grałam w piłkę nożną, chodziłam swoimi ścieżkami, niczego się nie bałam. Dopiero gdy wybuchła wojna, zetknęłam się z tak ciężką traumą, że do dziś czuję, że muszę coś robić dla kraju. Dla jego bezpieczeństwa, dla jego szczęścia. Gdy w 1939 roku zobaczyłam, jak Niemcy strzelali do niemowlęcia, które matka trzymała na rękach w beciku, i ono się rozpadło na mnóstwo kawałków, poczułam, że skończyło się moje dzieciństwo. Myślałam, że oszaleję, nie mogłam poskromić strachu: skoro strzelają do niemowląt?! I chciałam szybko dorosnąć. Po co? Żeby móc walczyć, żeby coś zrobić z tym gniewem, żeby się z tymi Niemcami rozprawić, ale czas jest nieubłagany i nie chce szybciej biec. Chciałam coś zrobić, niezależnie od tego, co robili dorośli. Przed wojną już byłam w harcerstwie. Ale nie chcieli nigdzie przyjmować 12-latek. Dopiero wiosną 1942 roku cały mój zastęp wcielono do Szarych Szeregów. Zaczęły się szkolenia, musztry. Działaliśmy w małym sabotażu. Tam nawet wybierano takie osoby, które dziecinnie wyglądały. Brałam udział w akcji „N”...
Nawet kilka lat po rozwodzie okazuje się, że najstarsze dziecko, szczególnie jeśli jest to córka, wpada w depresję. Rodzice się dziwią: „Dlaczego? Tak świetnie sobie radziła! Co się z nią stało?”. A w niej pękają wszystkie przez lata ukrywane emocje – o tym, jak rozwód wpływa na dzieci, mówi Gro Dahle, norweska psychoterapeutka, poetka i pisarka, autorka książek dla dzieci o trudnych rodzinnych relacjach. W 2016 roku wyszła w Polsce jej książka dla dzieci: „Wojna”, której tematem jest rozwód rodziców. Rozwód to taki koniec świata Maja Lenartowicz: Kiedy postanowiłaś, że twoja książka będzie nosiła tytuł „Wojna” – bardzo mocny, biorąc pod uwagę, że to książka dla dzieci o rozwodzie rodziców? Gro Dahle: Wiedziałam o tym od samego początku. Rodzina terapeutów zaproponowała mi, żebym napisała książkę o wojnie między rodzicami w trakcie rozwodu. Przyszli do mnie już z gotową metaforą. A wzięła się ona z wielu rozmów, które przeprowadzali z dziećmi rozwodzących się rodziców. I to właśnie dzieci używały najczęściej tego terminu. Widziały zdjęcia i filmy wojny z krajów arabskich, Syrii, wcześniej Bośni i Hercegowiny. Opowiadały, że czują się jak szpiedzy („mama prosi, żeby obserwować tatę”), uchodźcy (ciągłe przenoszenie się z miejsca na miejsce w ramach opieki naprzemiennej). Nawet 10 lat po rozwodzie najstarsze córki cierpią. Dlaczego? Ba, zdarza się, że nawet 10 lat po rozwodzie rodzice ciągle nie mogą przepracować tej sytuacji. Używają dzieci jako posłańców przenoszących wiadomości, nie rozmawiają ze sobą. To sytuacje skrajne, ale się zdarzają. Dzieci w takiej sytuacji zastanawiają się na przykład, czy wypowiedzenie imienia matki lub...
W ostatnich wyborach Małgorzata Kidawa-Błońska była pierwszą kandydatką KO na prezydenta Polski. Mimo wielkiego poparcia wycofała swoją kandydaturę, protestując w ten sposób przeciwko organizacji wyborów w czasie pandemii. Przypominamy naszą rozmowę z nią z marca 2020. Agnieszka Dajbor, Sylwia Niemczyk: Pani marszałek czy marszałkini? Małgorzata Kidawa-Błońska: Jestem przywiązana do tradycyjnych form, ale wiem, że język się zmienia. Jeszcze kilka lat temu, gdy w sali sejmowej słyszeliśmy „marszałkini”, to coś aż zgrzytało, ale dzisiaj jesteśmy z tym nowym słowem oswojeni. Po tych czterech, nie: już ośmiu latach – bo przecież to Wanda Nowicka zaczęła używać słowa „marszałkini” – niewielu osobom w Sejmie przeszkadzają żeńskie końcówki, choć wciąż żywo się na ten temat dyskutuje. Język będzie się stopniowo nadal zmieniał, tak jak zmieniają się czasy i społeczeństwo. Gdy kilkanaście lat temu wchodziłam do polityki, to stale mnie pytano: „Jak pani sobie radzi w tym męskim świecie? Jak oni panią traktują…”. Biedactwo takie… Niemal każda rozmowa tak się zaczynała, tak protekcjonalnie. Ale minęły lata i dziś już nie zadaje się takich pytań. I to nie tylko w Sejmie przyszła zmiana, ja widzę to wszędzie, w małych miasteczkach, na wsiach. Bardzo dużo jeżdżę po Polsce, rozmawiam z ludźmi i to już się stało regułą, że na spotkania z politykami przychodzi więcej kobiet niż mężczyzn. I są dociekliwe, ciekawe świata, zmian, innych ludzi. Są z pewnością odważniejsze w zadawaniu pytań i co bardzo ważne – nie boją się wyrażać swoich poglądów. Na spotkaniach przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi wcale nie były „grzeczne”, wprost mówiły, co myślą o polskiej polityce, ugrupowaniach, nieraz krytykowały, ale też zależało im na...
Teresa Sapieżanka urodziła się w 1948 roku w Kenii, ale pochodzi z jednego z największych polskich arystokratycznych rodów. Jej dziadek Eustachy Seweryn Sapieha był więźniem Gułagu w ZSRR, ojciec - też Eustachy podporucznik kawalerii, brał udział w kampanii wrześniowej. Sapiehowie potracili w czasie wojny majątki, rodzice Teresy postanowili wyjechać z Europy, wybrali Nairobii. Sapiehowie przez lata związani byli z organizacją safari, od początku lat 70. – bezkrwawego. Do dzisiaj Teresa Sapieżanka jest jedną z najpopularniejszych kobiet w Kenii. Nie organizuje już safari, od lat jest członkiem komisji egzaminującej przewodników po Kenii, działa również w wielu organizacjach charytatywnych, m.in. zajmujących się ochroną zwierząt. Jej pasją były od zawsze rajdy samochodowe. Jest jedną z niewielu kobiet należących do Muthaiga Country Club, tego samego w którym bywała Karen Blixen. Emil Marat: Pierwsze wspomnienie? Teresa Sapieżanka: Nie wiem, które było pierwsze… Mieszają mi się kolejne domy, bo kiedy byłam mała, często się z rodzicami przeprowadzaliśmy: co rok, co dwa lata. Wszystko mi się połączyło: bieganie w ogrodzie, chodzenie po drzewach, gonitwy... Jak to dzieci. Sanki, śnieżki, lepienie bałwana… (śmiech) Nie. Węże! Bywało, że w okolicy były węże. Mogłyśmy z siostrami bawić się tylko w wydzielonej części trawnika. Znajdowało się te węże za szafą, pod schodami, bo jak to na wsi – dom był otwarty. Robiłyśmy wrzask, ktoś dorosły przychodził i wyrzucał drania. Miałam cztery, pięć lat… Do Afryki przyjechałam w brzuchu mamy. Rodzice zdecydowali się wyjechać z Europy. Na skutek wojny wszystko stracili, całe majątki ziemskie – większość na ziemiach zabranych przez Rosjan. Mieli w sumie chyba 10 dolarów na to nowe życie. W Afryce był już mój dziadek –...