
Ałbena Grabowska, autorka „Stulecia Winnych” o niezwykłych losach swojej rodziny i walce o samą siebie
Ałbena Grabowska z zawodu jest specjalistą neurologiem, zrobiła doktorat z epileptologii, przez wiele lat pracowała jako lekarz. 10 lat temu wydała swoją pierwszą książkę i wtedy odkryła w sobie wielką pasję do pisania. Trzytomowa saga „Stulecie Winnych”, na podstawie której powstał popularny serial, a potem książka „Matki i córki”, odniosły wielki literacki sukces. Ałbena Grabowska jest przekonana, że nie stałaby się pisarką, gdyby nie jej bułgarskie korzenie, ale polski dziadek też odegrał tu ważną rolę. Na początku polskiego rozdziału w historii jej rodziny była jednak romantyczna miłość. Przy okazji ukazania się nowej książki Ałbeny Grabowskiej „Uczniowie Hippokratesa. Doktor Bogumił” rozmawiamy o historii miłosnej rodziców pisarki, która zaczęła się na czarnomorskiej plaży. O codzienności samotnej matki trójki dzieci. I o tym, dlaczego nie warto tkwić w strefie komfortu.
Anna Zaleska: To prawda, że Ałbena znaczy kwiat jabłoni?
Ałbena Grabowska: Tak, to imię bułgarskie, stare, literackie. Moja mama jest Bułgarką i ona je dla mnie wybrała. W Bułgarii bardzo znane jest opowiadanie Jordana Jowkowa o dziewczynie imieniem Ałbena.
Jaka to dziewczyna? Nadając imię często myślimy o historii, które ono w sobie niesie.
Wydaje mi się, że w tym przypadku tak nie było. Ałbena z opowiadania Jowkowa to buntowniczka, femme fatale, która potrafi zawrócić w głowie wszystkim mężczyznom wokół siebie. Nie sądzę, żeby mojej mamie to przyświecało (śmiech). Nie mam w sobie takich cech. Raczej godzę się z tym, co dostaję, po bałkańsku uważając, że widocznie to dla mnie najlepsze.
To typowo bałkańska postawa? Pogodzenie z losem? Gotowość przyjęcia tego, co nam przynosi?
Tak, nawet się mówi, jeżeli coś nie dzieje się po naszej myśli: taki był mój kasmet, takie było moje szczęście. Albo że trzeba dźwigać swój krzyż. To zależy, czy ktoś wierzy w fatum, czy w Boga.
Polaków z kolei uważa się za buntowników.
Moja mama zawsze opowiadała Bułgarom o Polakach, że to taki burzący się naród, nie pozwalający sobie niczego narzucić, zawsze buntujący się przeciwko ograniczaniu ich wolności.
Polski rozdział w historii pani rodziny zaczął się bardzo romantycznie – od miłości.
Tak. Od spotkania na plaży w Primorsku w 1967 roku. Mój ojciec pojechał z rodzicami na urlop do Bułgarii, a mama spędzała tam wakacje ze swoją mamą. Na plaży rozkładali koce blisko siebie. Pewnego razu moja bułgarska babcia zwróciła się do polskiej babci, czy nie ma kremu Nivea, który był wtedy bardzo pożądanym towarem. To zupełnie do babci Katji niepodobne, ona nigdy nie miała zmysłu handlowego. Ale może chciała zagadać? Albo uważała, że tak trzeba? Na to babcia Zosia odpowiedziała, że kremu Nivea nie ma, ale ma syna, który jest inżynierem, a ona widzi, że tutaj jest córka, więc może by ich ze sobą poznać. I moi rodzice zostali umówieni na randkę. W ciemno, bo ojca przy tym nie było, pływał sobie w morzu. Spotkali się, Bóg jeden raczy wiedzieć, jak się na początku porozumiewali, ponieważ mój ojciec był absolutnym antytalentem językowym. Później mama została zaproszona do Polski na Boże Narodzenie i na Sylwestra, do Bułgarii wróciła z pierścionkiem zaręczynowym. Wkrótce potem przyjechała do Polski już na stałe, prosto na wydarzenia marcowe w 1968 roku. Trzy lata później ja się urodziłam.
Gdy w pani połączyła się bułgarska pokora i polska buntowniczość – co z tej mieszanki wyniknęło?
Składam się ze sprzeczności. Z jednej strony jest we mnie łagodna rezygnacja, a z drugiej walka o siebie, o swoje szczęście. To się cały czas przenika. Chyba tak zostałam wychowana. Moja mama była w pewnym stopniu feministką. Tradycyjny bałkański model – mężczyzna pracuje, a kobieta na niego czeka – w naszym domu nie obowiązywał. Mama była artystką, w dodatku grała na kontrabasie, męskim instrumencie.
W dzieciństwie dużo czasu spędzała pani w Bułgarii?
Tak, wszystkie wakacje. Teraz myślę, że temu zawdzięczam pisanie. Gdybym nie miała bułgarskich korzeni, gdybym nie była tak bardzo związana z bułgarską babcią i z tamtą kulturą, pewnie nie powstałaby moja pierwsza książka „Tam, gdzie urodził się Orfeusz”. Pisałam ją dla moich dzieci. Miała być tylko dla nich i miała być tylko jedna. A stało się inaczej, zainteresowało się nią wydawnictwo, odniosła sukces, a to dodało mi odwagi, by pisać kolejne rzeczy. Okryłam w sobie pasję.
Gdy pani myśli o swoim dzieciństwie, to jaka jest najbardziej typowa scena, która staje pani przed oczami?
Siedzenie w upale i kurzu i czekanie aż jakieś dzieci wyjdą, żeby można się było pobawić. Ja byłam zawsze ogromnie samotnym dzieckiem. I w Polsce, i w Bułgarii moje dzieciństwo było pełne czekania. Na rówieśników, na przyjaciół, na uczucia.
Pewnie dużo pani czytała?
Bardzo dużo. Wszystko, co mi wpadło w ręce. I wszędzie szukałam książek. Uwielbiałam czytać w książkach o innych książkach. Gdy jakaś bohaterka coś czytała, zapisywałam tytuł i wypożyczałam to z biblioteki.
A dar opowiadania odziedziczyła pani po babci Katji?
Nie, moja bułgarska babcia była bardzo dobra i miła, ale mówiła mało. Nie miała też skłonności do moralizowania i pouczania, co jest charakterystyczne dla seniorów rodu na Bałkanach. Przyjeżdża ktoś starszy, a członkowie rodziny zbierają się wokół i słuchają, jak mają żyć. Natomiast osobą ogromnie ciepłą, opowiadającą, cudownym człowiekiem był mój polski dziadek Stefan. Bardzo lubiłam zostawać pod jego opieką. Był patriotą w najlepszym tego słowa znaczeniu, kochał literaturę polską, poezję, Chopina, znał wszystkie opery i mnóstwo pieśni Moniuszki, śpiewał mi je często. Dużo też opowiadał mi różnych historii, ale nie z przeszłości, tylko na bazie tego, co się akurat dzieje za oknem. Gdy na gałęzi usiadł ptak, to dziadek Stefan zaczynał opowiadać, skąd ten ptak przyleciał, co tam było, dokąd teraz poleci… Uwielbiałam te jego historie. Mogłam go słuchać godzinami.
Pisze pani bardzo różnorodne książki. Dla dzieci i młodzieży, obyczajowe, jest też w pani dorobku literatura sensacyjna, thriller psychologiczny, wreszcie słynna saga „Stulecie Winnych”… Skąd taka różnorodność?
Dla mnie gatunek literacki jest takim samym nośnikiem opowieści, jak sama opowieść. O grupce licealistek w czasach millenium, które zmagają się ze strachem, gdy jedna z nich znika, a druga zostaje zamordowana, najlepiej opowie kryminał. Stuletnią historię rodziny – saga. Z kolei gdy w Bułgarii znaleziono kości i Bułgarzy upierali się, że to szczątki Jana Chrzciciela, za najlepszą formę uznałam powieść sensacyjną. Bo jak inaczej zainteresować ludzi sektą bogomilów i tym, co się działo 900 lat temu w Konstantynopolu?
W nowej książce „Uczniowie Hippokratesa” fascynująco opowiada pani o XIX-wiecznej medycynie. O co chodziło z tzw. atrakcyjnymi porodami, które wywoływały wtedy powszechne zgorszenie?
Chodziło o łagodzenie bólu podczas porodu. Szkocki położnik James Young Simpson miał taką ideę, żeby rodzące kobiety mniej cierpiały. Spotykało się to z niesłychanym oporem, mówiono o wielkim grzechu, bo w Biblii jest napisane: „w bólach rodzić będziesz”. Dopiero gdy mąż królowej Wiktorii poprosił Simpsona, by pomógł w przyjściu na świat ich ósmego dziecka, nastąpił przełom. Ale żeby nie było tak prosto, ten sam Simpson, który walczył o znieczulenie porodowe, odrzucił nauki Ignaza Semmelwaiesa, głoszącego, że położnice umierają, ponieważ bada się je brudnymi rękami, często na tym samym stole, na którym przed chwilą robiona była sekcja zwłok. Aseptykę nazywał szarlatanerią.
Powstanie druga część „Uczniów Hippokratesa”?
Tak, już ją napisałam. Będzie dotyczyła czasów nieco późniejszych, kiedy w 1877 roku pierwsza polska dyplomowana lekarka Anna Tomaszewicz-Dobrska wraca z Zurichu, gdzie skończyła studia, i próbuje pracować w zawodzie. To postać autentyczna, jej losy są niesamowite. Piszę też o pierwszej w ogóle lekarce na świecie i o pierwszej pielęgniarce Florence Nightingale. Bogata dziewczyna, która postanowiła stworzyć prawdziwe pielęgniarstwo. A mogła sobie podróżować po świecie, urządzać herbatki, wieść przyjemne życie angielskiej arystokratki.
Pani popularyzuje wiedzę historyczną, ale też zapełnia białe plamy, jeśli chodzi o rolę kobiet. Tych postaci nie znajdziemy w podręcznikach.
Tak, o Annie Tomaszewicz mało kto słyszał, a to prawdziwa siłaczka, wielka postać. Opowiadanie o takich ludziach uważam za część mojej misji. „Uczniowie Hippokratesa” to mój ukłon w stronę lekarzy, moich mentorów, całego środowiska medycznego.
Porzucenie medycyny na rzecz literatury to była trudna decyzja?
Trudna, wręcz dramatyczna. Jak najdłużej ją odwlekałam. Jako samotna matka trójki dzieci długo nie mogłam sobie pozwolić na odejście ze szpitala z powodów finansowych. Musiałam mieć etat i ubezpieczenie. Pracowałam więc jako lekarz, po nocach pisałam. Z moim najmłodszym synem, który jest dzieckiem autystycznym, kilka razy w tygodniu jeździłam na terapię. Było mi bardzo ciężko. Ale gdy myślałam o odejściu ze szpitala, do tych obaw dochodziło też poczucie winy wobec moich mentorów. Przyjęli mnie do pracy w klinice, stawiali na mnie wierząc, że to ja będę się zajmowała epileptologią, że przejmę pałeczkę, będę uczyła kolejne pokolenia tego, czego mnie nauczono. A ja powiedziałam, że jest mi ciężko i odchodzę. Nikt mi tego nie wypominał, sama wygenerowałam w sobie poczucie winy. Gdy zrezygnowałam z pracy w szpitalu, zaczęło mi być lżej. Pojawił się czas, którego wcześniej absolutnie nie miałam. Mogłam pisać rano, a nie jak wcześniej siadać do komputera o jedenastej w nocy.
Okazało się, że można żyć z pisania książek?
Tak, to się stało po „Stuleciu Winnych” i po serialu nakręconym na jego podstawie. Moje książki zaczęły być bardzo popularne. A drugim punktem zwrotnym stała się ogromna popularność „Matek i córek”. Jestem osobą, która nieustannie się zmienia. Ta ciągła zmiana odbywa się na bazie tego, co osiągnęłam. Wcześniej zawsze liczyłam się z innymi, mnie było najmniej. Tak mnie też trochę wychowano, że mam być grzeczna, słuchać i robić to, czego się ode mnie oczekuje. Dostarczać sukcesów, żeby było wiadomo, że ziarno zostało dobrze posiane. Nie odważałam się na ryzyko, nie odważałam się na własne ja, bałam się, że popełnię błąd. A teraz sobie powiedziałam: trudno, trzeba ryzykować, w imię pasji, w imię radości, którą się chce przeżywać. Trzeba przestać przepraszać za wszystko, co się zrobiło nie tak, co się komuś nie podobało. Postawiłam na siebie i na swoje ja.
Można tak zmienić się z dnia na dzień? Przestawić w sobie wajchę? Powiedzieć: od dziś przestaję się przejmować oczekiwaniami innych?
To był powolny proces. To moje „ja to chcę, a tego nie chcę” spotykało się z ogromnym oporem ze strony otoczenia, mojej rodziny. Ale trzeba było w końcu zdecydować, czy całe życie mam robić to, czego się ode mnie oczekuje, wmawiając sobie, że sama właśnie tego chcę, czy też mam własne pragnienia i odwagę, by coś zmienić, o coś zawalczyć.
Ma pani poczucie, że wszystkie decyzje, które podjęła, prowadziły do dobrego punktu, w którym teraz pani jest?
Tak. Absolutnie mam takie poczucie. Że wtedy, kiedy było ciężko i myślałam już, żeby się wycofać, trzeba było wytrzymać. Bo w tym byłam jakaś ja.
To też na przyszłość dodaje odwagi, by bardziej ufać sobie.
I nie bać się tak strasznie. Mówi się o strefie komfortu, ale bardzo często to, w czym tkwimy, wcale nie jest strefą komfortu, wręcz przeciwnie. Kiedy zaczyna się zmieniać swoje życie, bywa jeszcze gorzej. I człowiek wtedy myśli: było źle, ale robi się jeszcze gorzej, więc jak zmienię do końca, będzie mi już całkiem źle. Długo trzeba wytrzymać w takiej sytuacji przejściowej, kompletnej niepewności. W dodatku nasz mózg nie sprzyja zmianom. Mówi się, że mózg przyzwyczaja się do dobrego. Wcale nie. Mózg się przyzwyczaja do złego. Gdyby przyzwyczajał się do dobrego, to byśmy wszyscy byli szczupli, aktywni fizycznie, nikt by nie miał nadciśnienia ani cukrzycy. Mózg woli wysyłać sygnały: „zjedz sobie kolejne ciastko”, „nie gimnastykuj się”, „zapal sobie papieroska” niż mówić: „nie jedz, to już piąte ciastko”. Tak samo jest ze zmianami psychicznymi. Tkwimy w jakichś układach i uważamy, że jeśli je zaczniemy rozbijać, źle będzie nam i wszystkim wokół. Ale trzeba to przeprowadzić, jeżeli człowiek jest przekonany, że powinien podążać jakąś inną ścieżką. Wtedy wszystko się ułoży.